sobota, 28 czerwca 2014

Grzejemy...

No, nie doszłam jeszcze do siebie do końca. Gorzej, że ten stres zaczyna mi się odbijać na zdrowiu.
Ale tam... Będzie co ma być.
W międzyczasie robiłam małą przeróbkę w centralnym. Zaplanowana już dawno: miało być zrobione odcięcie, żeby można było kotłem grzać wodę w bojlerze i nie grzać przy tym chałupy. Ale jak zwykle poszło poza planem. Starszy wymyślił sobie, że jak już będzie woda spuszczona z sieci, to można by u niego dołożyć żeberek, bo zimno mu zimą. No to nabyliśmy 7 sztuk w jednym kawałku.
Pan hydraulik w końcu przybył. Niechęć do roboty miał straszną i zaproponował żeby nie robić tego odcięcia, tylko grzejniki pozakręcać na powrocie, co będzie tańsze, wygodniejsze i praktyczniejsze. Bo np, gdy już zimnawo, to można łazienkę zagrzać, przy okazji grzania wody. Na co się zgodziłam. Pan hydraulik zrobił swoje, czyli poprzekładał grzejniki i poszedł.A że już trochę padnięta byłam, to stwierdziłam, że zamykać będę rano. Dziecko użyczyło mi grzechotkę z imbusowa końcówką. I się zaczęło. 3 grzejniki poszły bez problemu. U Dziecka, gdzie są papendeklowe panele na podłodze, na które chucham, żeby nie zamoczyć, zaczęło lać równo. A potem następne sikały fontannami po suficie. Woda była 2 razy upuszczana i dobijana. Po czym stwierdziłam, że 2 razy w roku takich akcji nie zdzierżę. I pan hydraulik musi przyjść raz jeszcze. I mimo jawnej i po oczach walącej niechęci do roboty, zrobić, jak było wstępnie planowane,czyli założyć zawory. Przybył i zrobił. Dodam, że z zaplanowanych 200 zł, zrobiło się, dzięki pomysłom Starszego 470.
Pierwszego dnia Starszy zapalił delikatnie, temperatura wody bez szału. Drugiego dnia zapaliłam ja. Paliłam z doskoku, bo inne tematy ogarniałam równocześnie. Potem wkroczył Starszy. Woda ledwie letnia. Już zaczynałam żałować wydanej kasy, bo jednak jakiś komfort cywilizacyjny się człowiekowi należy.
I dziś zapalił Starszy. Woda kiepsko się grzała, więc, mimo moich protestów, włożył parę kawałków węgla. No i dobrze, że poszedł zobaczyć, co się dzieje, bo termometr na piecu pokazywał 100 stopni. Niewiele brakowało, a trzeba by szukać nowego kotła. Szczęście, że ta krowa (żubr), co u nas stoi jest stalowa.
Okazało się, że wypadła końcówka czujnika temperatury od sterownika. Sterownik nie włączał pompki i grzał się w zasadzie sam piec, a reszta-tyle co grawitacją. Starszy był przekonany, że pompka nie pracuje, bo po wykonaniu tego odcięcia, po prostu nie ma "pola do działania". W każdym razie - sytuacja została opanowana i mam nadzieję, że będzie można wodę zagrzać bele czem, tzn patykami, słomą, tektura, bebe jakim drewnem. I tym samym uszczuplić daninę dla Skarbu Państwa, składaną w opłacie za prund.
Sąsiad postawił solara. Z odzysku jakiś. Też uszczupla. Ale mnie nie stać na solara, nawet z odzysku. Zwłaszcza w obecnej sytuacji.
Oprócz tego byłam w ub. tygodniu dwa razy w Mieście Szkła i Biszkoptów. Bardzo lubię to miasto. Dawniej bywałam tam bardzo często. W czasach rozwiniętej komunikacji kolejowej jechało się jakieś 15 minut i zaraz było się w centrum miasta. Wolałam jechać tam, niż do najbliższej metropolii, gdzie od stacji kolejowej był szmat drogi do centrum.
Moja pierwsza wycieczka do tego miasta była w zamierzchłych czasach peerelu w sprawie ozorków w galarecie. Ozorki były cudne, a produkowały je tamtejsze zakłady mięsne. W wielkich, 5 kilowych puchach. Pan tatuś miał jeszcze znajomości w ZM, załatwił, a ja miałam pojechać prototypowym autobusem, odebrać i wrócić. Okazało się, że panowie z autobusu jeszcze gdzieś po karpia jadą. Więc mnie zostawili i mieli odebrać. W rezultacie nie odebrali. Wróciłam z perypetiami na drugi dzień. Telefonów komórkowych wtedy nie było. Automaty uliczne międzymiastowo nie działały, bo rozmowę międzymiastowa zamawiało się w centrali i czekało na połączenie. Czasem zaraz, czasem za parę godzin. I rodzinka miała zgryz, co się ze mną stało w tym Mieście Szkła, Ciasteczek (oraz ozorków w galarecie).
Dla takiego przybysza, jak ja to miasto sprawia wrażenie Krakowa w miniaturze, zwłaszcza ta część przyrynkowa. Brukowane uliczki, kamieniczki, sklepy i sklepiki.
Szkoda tylko, że piękny kiedyś i nowoczesny dworzec jest w tak opłakanym stanie. I szkoda, że te kamieniczki są odnowione tylko do końca parterów, gdzie mieszczą się ekskluzywne lub mniej ekskluzywne sklepy. I nie ma już mojego ulubionego jubilera (szkoda czysto duchowa tylko, bo i tak teraz jubiler dla mnie tylko dla oka). Brakuje mi też jakiejś cukierni po drodze z pysznym ciachem własnej produkcji (gdzieś od strony hali dobiegał taki słodki zapach, ale nie miałam możliwości lokalizować)
I nie ma kina "Westerplatte" (czy nikt nie chodzi już do kina) ani kawiarni "Murzynek", w której wtedy siedziałam parę godzin, od czasu do czasu dając odpór propozycjom niedoodrzucenia.
W każdym razie, miasto nadal robi na mnie sympatyczne wrażenie (którego nie zdołały zakłócić służbowe, w pewnym czasie, wyjazdy na nasiadówki, jak to miało miejsce w przypadku Przemyśla - to piękne miasto obrzydziły mi do cna coroczne, sierpniowe "odprawy dyrektorów")
Moje Dziecko M.ma mieć w połowie lipca urlop. Myślę, że uda nam się wtedy wyskoczyć na dzień do Miasta Szkła i Biszkoptów (po szkle została już ruina fabryki, biszkopty produkuje się tam nadal )
W tym miejscu pozdrawiam Marię.

poniedziałek, 23 czerwca 2014

Podnosze sie jakos i zbieram do kupki

aW piątek przybył kurier/doręczyciel z Inpostu. Z pismem z sądu. Tatuś dołożył nam zza grobu. Okazało się jednak, że jakiś testament istnieje. Sporządzony w 1986 roku. I tym testamentem tatuś zapisuje wszystko swojej żonie, z pominięciem spadkobierców ustawowych. A w 86r. było nas troje jego dzieci, którzyśmy się mu w żaden sposób nie sprzeniewierzyli. A tatuś miał 58 lat, był zdrów i miał się dobrze. I skąd w tedy pomysł napisania testamentu?!
I czemu ta larwa czekała z tym testamentem 2 lata? Że co, znalazła go niby przypadkiem, robiąc porządki? Przecież ona go cały czas trzymała pazurami. To dlatego nie pozwoliła, żeby ojciec zrzekł się swojego udziału w spadku po Gośce. I jeszcze dopytywała o Gośki konta i biżuterię.
Ale numer jaki tatuś zrobił jest numerem tak poniżej pasa, że się qrwa w przeciętnej pale nie mieści. To jest kompletne szujstwo. Bo najpierw "zasiedział" prawnie działkę na której stoi dom, budowany razem przez rodziców. I niby zostawiony dzieciom, jak zabrał dupę w troki. A w tym domu mieszkał cały czas brat. I brat ten dom wykończył, bo tylko pół było. I w 86 r. już był przez brata wykończony. I jak to: zdecydować, że własne dziecko będzie robiło na qrwę, którą się poślubiło i jej dzieci?
Brat mieszka w tym domu całe życie. % lat temu zrobił generalny remont, zaprowadził CO, położył łytki w kuchni, przedpokoju, łazience (w łazience nawet marmurowe na podłodze). Własnymi rękami kładł podłogi w pokojach, własnymi rękami zbudował kominek. I on ma  z tego tak wyskoczyć, jak ze starych butów?
Czy jest jakaś sprawiedliwość na świecie i jakaś moralność? Bo wątpię.
Dla mnie jest to numer niewyobrażalny.
Oni mieli własny majątek -dom w szeregówce, działki, konta złotówkowe i walutowe. Stary zarabiał straszne pieniądze. A potem emeryturę tez miał taką, że ja nigdy tyle nie zarabiałam nawet. Nie wystarczyłoby było to wszystko jej zostawić. A nie sięgać jeszcze po to, co własne dzieci własnymi rękoma wypracowały? Bo spadek po Gośce, to jej własna praca i jej wyrzeczenia.
Jakim sqrwysynem trzeba się urodzić, żeby dzieciom taki numer zrobić. Albo jakiego haka na niego miała, że tak nim sterowała. Bo nie wierzę w miłość tak ogromną w tym wieku, do przechodzonego qrwiszcza (bo niestety, taka opinie ta pani miała w S.), zresztą nawet, wielka miłość, która robi bałagan w głowie może trwać chwilę. A w 86 roku ta chwila miała już 14 lat.
Dodam, że cały czas utrzymywałam z nim "normalne" kontakty. Nie było żadnych awantur ani występków z mojej strony. Tak samo siostra. Z tym, że obie z siostrą bywałyśmy w S. rzadko, ale zawsze wtedy odwiedzałyśmy go (bo na inne formy spotkania,nie dostawał pozwolenia) I teraz staje się też jasne, dlaczego pani Pe, tak usilnie siedziała nam zawsze na łbie, że porozmawiać bez niej nie można było.
Były mojej koleżanki też taki numer dzieciom zrobił, że wszystko dostała nowa. Ale tamten dzieci przynajmniej jakoś wyposażył, a nie zabrał im to, co same wypracowały.
Zbieram się od piątku w qpę i zebrać nie mogę. Nie tyle chodzi mi o majątek, co o stopień sqrwysyństwa. No i chodzi o brata przede wszystkim. Przecież nie może być tak, że on teraz pójdzie na ulicę na stare lata.
Problem jest też, co z mieszkaniem w KRK, bo ona będzie miała w nim udział. I jakie podejmie decyzje. Może ostatecznie zajść konieczność sprzedania go.
Potrzebny mi bezrobotny od 2010 roku, który zna się na wykończeniówce.

A dzisiaj wstał nowy dzień. Trzeci dzień lata, a zimny jak kwietniowy. No i Dzień Ojca. Zawsze dzwoniłam w ten dzień do starego. Czego mocno żałuję. Trzeba było go skreślić, nie zawracać własnym dzieciom głowy, nie ciągać ich z wizytą do dziadzia.Od którego najwyżej dostały czekoladę marki terawita. Zostawić własne dzieci w spokoju. Efekt końcowy byłby ten sam, a bez ustawicznego strupa na głowie. Przynajmniej wiadomo by było dlaczego.

piątek, 20 czerwca 2014

Gnojstwo mentalne

mnie ogarło. Nie mogę się zebrać w sobie, żeby skrobnąć coś. Tak sobie czasem łażę i myślę, co napiszę. A potem siadam i...syndrom czystych szyb w akademiku w czasie sesji. Uczenie prokrastynacja. Oglądam pierdoły, typu TOP10 najlepszych dup w szoł byznesie. Czytam kretyńskie notki dziennikarek za jajo, które nawet w szkolnej gazetce nie powinny pisać i się wqrwiam podwójnie (a nawet bardziej wielokrotnie). Na włąsny idiotyzm, na kretyńskie dziennikarki, na czasy, kiedy taki badziew pracuje na jednym z największych portali, że qrwa, znowu, nie wykształcenie i talenta się liczą, a ciotka za diabłem.

Wczoraj w kościele oglądałam zawzięcie ministrantów. Miejsc było siedzących 6. A ten jeden małoletni bucek wepchnął się na siódmego.Któryś ze starszych zwracał mu uwagę, żeby się wyniósł. Gra o krzesło była z taką lebiegą z 3-ciej gim. Ciekawa byłam, czy lebiega siądzie, czy jednak bucek wygra. No i wygrał, Perfidnie wepchnął dupsko lebiedze pod łokciem. A potem na koniec, jakoś dziwnym trafem znalazł się u wyjścia i dzierżył mikrofon księdzowy. I się mi tak jakoś durno zrobiło na duszy. Że to właśnie takie buce, sposobem dupsko wpychające, nami rządzą. I ten pewnie do jakiś stołków kiedyś to swoje dupsko wepchnie komuś pod łokciem. A te pozostałe chłopaki -dupy. Za moich czasów zrobiliby z takim buckiem porządek w męski sposób. Chwilę by chodził z gęba poobijaną, a potem już znałby dokładnie swoje miejsce w szeregu.

Właśnie wróciło Dziecię. Z jazdy busem z przyczepą.Baaardzo długo się gadało, że trzeba by, że zrobić to +E, bo jak traktorem z przyczepa pojedzie . I na tym się kończyło. Zero ruchu w kierunku. No to się w końcu wqrzyłam, siadłam do kompa, poszukałam OSK, które uczy z przyczepą, wklepałam numer w komórkę, podetknęłam pod nos i rzekłam: Dzwoń i się umawiaj.Się umówił. Na szóstą rano. No, to raz może wstać wcześniej. Ludzie całe życie świtem wstają i żyją. Tyle, że ja tez muszę wstać, żeby zedrzeć, bo sam budzik nie da rady. Przeżyję.

wtorek, 10 czerwca 2014

W Egipcie

nie byłam i nie będę. Ale myślę, że oni tam czasem mają tak, jak ostatnio u nas. Tylko, że im się wtedy wydaje, że przyjemny chłodek. A tu: massakra.
Ja jestem człowiek warunków umiarkowanych, tak -wszystkiego w sam raz: nie za mroźno, nie za upalnie, nie za sucho i nie za mokro. Deszczowa aura mnie przygnębia i wysysa ze mnie ducha. A w takie upały nie jestem w stanie pracować fizycznie. Upał jeszcze sam by jakoś dało się przeżyć, ale jest do tego tak tropikalnie - bardzo dużo wilgoci w powietrzu - duchota. Psy nie chcą chodzić. Wychodzą na szybkie załatwienie sprawy i leżą jak skóry z diabła. Koty - jak na wczasach w Egipcie - porozciągane po długości, łapy tu, ogon tam. Kóz nie miała serca na ten żar wyganiać. Komary w dodatku po tych deszczach latają chmarami i bidusie- zamiast się paść - leżą, żeby sobie ochronić cyce. W obórce tez nie jest zbyt komfortowo. Drzwi i okno otwarte całą dobę, ale jest duszno i gorąco, mimo świeżej ściółki. Nie chcę otwierać drugiego okna, bo jest na przestrzał.A nie wiadomo, jak kozy znoszą przeciągi.
Dzisiaj jest podwójnie "kreci" poniedziałek  (w poniedziałek nawet krety nie ryją - jak mawia mój somsiad) - bo upał i bo święto. Więc nawet jakby było co do zrobienia, to nie uchodzi.
Wywiesiłam pranie na poręczy balkonu (koc, śpiwór, narzutę), obawiałam się grandy ze strony Starszego. Ale, o dziwo, nie odezwał się. Widać już mu się nie chce mnie wychowywać, bo stwierdził, że jestem niereformowalna. Mimo wszystko, wróciwszy właśnie z kościoła i świątecznego posiedzenia u szwagierki najstarszej, nie omieszkał skomentować mojej nieobecności, dziwnie zdziwiony, że mnie nie było(!)
A na zewnątrz już się zrobiło do życia - zostałam wyprowadzona przez Księżniczkę. Połaziła, posznupła, łapy umoczyła w rosie. Za powrotem zaatakowała mnie pajęczyna w drzwiach. Skąd się wzięła, jak przed chwila jej nie było?

W sobotę zrobiłam wreszcie porządki generalne u kóz. Pobieliłam nawet. Zjadłam przy tym kilo wapna i 2 kilo kurzu, czyszcząc żłoby (chętnie bym się ich stamtąd pozbyła, ale nie mam chwilowo trotylu).
Ta sobotnia robótka oraz poprzednie koszenie na dwa podejścia, plus zwiezienie ostałych dwóch kopek siana, sprawiły, że w niedzielę zwlekłam się z trudem niejakim z wyrka. Najgorsze łapki od pchania kosiarki, wideł i szczoty do malowania. Oraz od wapna, bo oczywiście nie ubrałam rękawiczek i wapienko ciekło mi po łapce do łokcia. Smaruje kremikiem z YR, bo łapka zrobiła sie taka, że za pumeks może biegać.
Poza tym odesrałam sekator do kozich pazurków. Podejrzewałam, że został gdzieś na ściółce, jak ostatnio przecinałam sznurek od wiązki słomy. Ale narzuciłby mi się na widły, a się nie narzucił.
I tak dobrze, że te porządki zrobiłam, bo czas był najwyższy. A w niedziele przyjechała forumowa Ania, która ma kózki krócej ode mnie, zasięgnąć języka i porady. I wstyd by było.
Obrzydliwej Pannie Kocie zebrało się na wyjawianie uczuć do mnie - wlazła na kolana, poprzyglądałą się, co jest grane, pozgrzytała zębami, a teraz pomruk z siebie wydała i udeptuje.
Panna Kota jest najmilszym, najbardziej pierdolniętym i najbardziej żarłocznym ze wszystkich domowych kotów. Jedzonko pochłania "całą gębą". Zanim pozostałe dojdą do połowy ona już swoje pochłonęła i dobiera się do cudzych misek. Pan Kot nawet nie walczy o michę.Natomiast łaciatka - Tosiula w zasadzie dostaje to mokre jedzenie, żeby jej nie dyskryminować. Kot dziwny bardzo: maleńki, niewyrośnięty. Nie umie jeść nic innego oprócz chrupek. Mokrego nie bierze w pyszczek tylko liże. Jak jest takie z galaretką, to jeszcze ma co lizać przynajmniej. I nie pije, broń boże, wody z ogólnodostępnej, psiokociej miski. Wskakuje do zlewu i pije z kranu. Oczywiście, jak jestem w kuchni i widzę, że wskoczyła, to jej lekko odkręcam. No i jest bardzo grzecznym kotem. Nie łazi po zwyżkach, niczego nie strąca i nie niszczy. Jako jedyna korzysta z drapaka, który własnymi ręcami uczyniłam, jako element budki, konkurencyjnej w stosunku do tych po dwie i pół stówy w zoologach. Budka była uczyniona dla Pana Kota, ale on ja na wstępie olał, a potem, nawet gdyby się do niej przekonał, to i tak zrobił się za duży. Arkadiusz jest ogromnym kotem. Stanąwszy na tylnych łapach bez problemu sięga przednimi na stół kuchenny. Stół ma 76 cm wysokości, jakby co. Aaa, Panna Kota jest jeszcze najchudszym kotem w zbiorze. Boki ma zapadnięte i kości na dupsku jej sterczą. Ciekawe co się dzieje z tym wszystkim jedzeniem, które pochlania. (Dziś pochłonęła jeszcze nadprogramowo pół "ćwiartki" kurzęcej, która później miałam obdzielić wszystkie. Nie była pokrojona, ale dała radę na jakieś trzy kłapnięcia pyszczkiem. Oprócz tego każdy kot dostał tak około łyżki okrawków z drobiowej wątróbki. Z czego Klementyna zjadła 2 łyżki, a pozostałe dwa - jedną) No i rozciągnęła się właśnie, jak nimfa błotna, na płytka i obserwuje ruchy much, których naleciało, niestety, wraz ze świeżym powietrzem przy porannym wietrzeniu chałupy na oścież.

Nadmienię, że Dziecię sobotnia zerówkę położyło. Oczywiście pretensje miało, że nawypisywałam mu na ściądze jakiś farmazonów, a tego prostego nie napisałam. Umowa jest bowiem taka, że student może mieć na egzaminie pomoc w postaci tekstu mieszczącego się na kartce A4 dwustronnie zapisanej. Jakby się student przyłożył, to by tam, pisząc na kompie, tego tekstu wcisnął trochę. Ale się nie przykładał, a ja napisałam co trudniejsze, uważając, że to proste umie.(Wyjaśnię, że ja pisałam, bo Dziecko, po latach usilnych starań, jest w stanie, w miarę czytelnie zapisać wzór matematyczny. Otwartego tekstu już nie - wężykiem wychodzi.) Tymczasem Dziecko dostało pomroczności i zadanie, które robiło rano samodzielnie -sknociło. A w drugim - zaczęło szukać kwadratowych jaj, wychodząc z założenia, że ono nie może być takie proste, na jakie wygląda. A było. I niestety, jeszcze się z całkami po prostokącie oraz równaniami różniczkowymi o rozdzielonych zmiennych nie rozstaniemy. Ale niech tam. Matematyka jest cudna. Bo jak nie, skoro ja po 37 latach od rozstania z analizą matematyczną, jestem w stanie równanie różniczkowe rozwiązać?! Zresztą z całej matmy, najbardziej lubiłam analizę. Żałowałam potem, w trakcie mojej nauczycielskiej pracy, że funkcje były stopniowo eliminowane z programu. Zresztą, z matematyki stopniowo eliminuje się właśnie matematykę, a zostawia rachunki. No, dobra. Ale na to nie mam wpływu. Zresztą nigdy nie miałam. Nauczycieli nikt o zdanie nie pytał. A odnosiłam wrażenie, że zmiany programowe są przeprowadzane na takiej zasadzie, że jeden trzyma i kartkuje podręcznik, a drugi z zawiązanymi oczyma, stuka palcem w losowa kartkę owego podręcznika -"to wyrzucamy".
Żesz mnie na reminiscencje wzięło. Chyba z tego upału, zaczyna mi się lasować móżdżek...

Aha. NK przysłało mi informację, że MB obchodzi jutro 60-te urodziny. Na NK nie zaglądam już od baaardzo dawna. Ale informacje mi ślą. Problem tylko ten, że ostatnie urodziny, jakie obeszła MB, to były pięćdziesiąte czwarte. Zabrakło 2,5 miesiąca do pięćdziesiątychpiątych. I żadnych już więcej nie było. Od pięciu lat profil uaktualnia się w ten sposób, że każdego 2.04 i 10.06 pojawiają się kolejne świeczki. Na tym też polega pewien fenomen wirtualnej rzeczywistości - wciąż w niej jesteśmy, gdy w realu już nas nie ma. A Gocha miała w tym dniu święto podwójne -także imieniny. Jak była w Krakowie, to starałam się zawsze paplańca jakowegoś spiec i z nim podążyć do młodszej siostrzyczki. A teraz nie pojadę nawet zapalić świeczki. Ale czy świeczka na grobie najważniejsza? Ja tę świeczkę zapalam wciąż. Nie tylko drugiego kwietnia i dziesiątego czerwca.....

piątek, 6 czerwca 2014

Wiara

czyni cuda, ale tym razem cudu chyba nie będzie. Takie wierzące jest moje Dziecko. A ta jego wiara podbudowana jest mocno lenistwem. Po co ma sam robić coś, co ktoś może zrobić za niego.
Od dawna przyzwyczaił się, że pomagam mu w nauce. I oczekuje ode mnie, że tak będzie nadal. No, bo jak matka skończyła matematykę, to żadne całki, różniczki, macierze itp jej nie straszne. Nie wyobraża sobie, że mając ukończone studia matematyczne, można było nie mieć bliskiego kontaktu z całka potrójną lub równaniem różniczkowym o zmiennych rozdzielonych. W dodatku, matematyka uniwersytecka bardziej jest/była nastawiona na "dlaczego tak i jak to udowodnić", niż "do czego to się przyda". No a poza tym, matka swój kontakt z matematyka wyższą zakończyła 37 lat temu. Potem był tylko Pitagoras i tabliczka mnożenia.
A dziecko ma w sobotę zerówkę z matmy. Zbierało się, zbierało do nauki i zebrać nie mogło. W końcu stwierdziło, że nie ma weny tudzież pojęcia, tu jest oto zestaw zadań, ja sobie przypomnę, a potem siądziemy razem. Ale jak sobie mam przypomnieć coś, z czym nie miałam nigdy do czynienia. No to wywlekłam:  niezawodny Leja, Fichtenholtz, moje stareńkie tablice, zawierające wszystko, a wreszcie Krysicki-Włodarski -równie, wciąż niezawodni, choć pamiętający jeszcze czasy mojej matury.
I zaczęłam się uczyć równań różniczkowych: o zmiennych rozdzielonych, liniowych, drugiego rzędu oraz całek podwójnych po obszarze, np. trójkąta. W tym ostatnim było tyle mozolnego rachowania, że odpuściłam wreszcie, bo sprawa zaczęła rozbijać się o pilnowanie plusów i minusów, a nie metodę.
Z rana mamy siąść razem, ale czarno widzę tę zerówkę. Przy czym, do zerówki zawsze można podejść, bez konsekwencji. A nuż się uda i będzie z głowy.

A poza tym przez ostatnie 3 dni grzało równo, wbrew prognozom. Ponieważ zaplanowane zadania na grządkach wykonałam przedwczoraj, wczoraj się już tam nie wybrałam. Natomiast Starszego naszło na rozbijanie kop. Nie wiem czemu taka aktywność nagła, może obecność szwagierki zdopingowała go do wykazania się, jaki robotny jest. W każdym razie te dwie kopy w sadzie rozbił i wysuszył. W związku z czym musiało Dziecko zaprząc traktor do przyczepy i pojechaliśmy przywieźć. Załadowaliśmy już we dwoje, bo nie było tego zbyt dużo i bez układania na przyczepie się obeszło. Nie obeszło się natomiast bez Dzieckowego mamrolenia, że kóz mi się zachciało i bleble ble... Oraz odgrażania się, że"o piątej zaczynam lać wodę do opryskiwacza!" Ale przed piątą było już po ptokach, tak mnie pogonił na strychu. I zlazłszy pomogłam mu rozpuszczać te pyszności dla jego kukurydzy.
A potem odpaliłam kosiarkę i wzięłam się za koszenie podwórza, bo obraz nędzy i rozpaczy. Trawa wysoka zdążyła urosnąć, dzięki uprzednim sianokosom i następnym opadom permanentnym. Zrezygnowałam więc ze zbiornika, otwarłam tylną klapę i boczną. Pirzgało po oczach tym skoszonym, więc założyłam siatkę od kosy. Po małej chwili wyglądałam ja krewny ufoludka i obawiałam się, czy ten cudny zielony kolor z siebie zmyję, czy zostanie mi tak na dłużej. Najgorsze stopy w kroksach (któż wymyślił te debilne buty - po normalnym w nich chodzenij stóp sie ciężko domyć, gorzej niz po lataniu na bosaka) Dziecko sugerowało usilnie ubranie długich spodni i gumaków. Ale jak pomyślałam, że potem pralka będzie pluć tą trawą, to zrezygnowałam. W końcu nogi można umyć. Ręcznie nawet.

czwartek, 5 czerwca 2014

Padam, padam

Dzięki pogodzie - padam na twarz. I to niezależnie od tego, czy jest słonecznie, czy listopadowo.
Listopadowo kładzie mnie samo z siebie, wysysa ze mnie wszelką energię, chęć do życia i działania.
Natomiast, każdy normalny dzień goni do roboty, która się składa przez te deszczowe.
W niepadany wtorek były zakupy i załatwianie spraw po urzędach. Zeszło na tym 4 godziny, a po powrocie do domu byłam zmęczona, jak po przewracaniu siana. No i natychmiast musiałam się wziąć za ciąg dalszy, czyli obiad, gary itp. Potem trzeba było jeszcze ukosić trawy dla kóz. Starszy się deklarował. Ale jak powiedziałam, że "nie tam, tylko tu" kosić, to się obraził i musiałam sama. Bo tam była zwykła długa trawa, a tu pyszne chwaściska. Kozy wolom chwaściska niż trawę.
Wczoraj, obudziwszy się, doznałam wqrwu po zerknięciu w okno - znowu padało. Ale potem dało sobie spokój. Wywiozłam więc taczkami, na dwa podejścia kołki do pomidorów, zakupione poprzednio w tartaku. Kołki takie, że zabić by każdym można, ale może będą na parę lat i wreszcie skończy się problem palikowania pomidorów. Starszy zakonserwował od dołu. Kołki zostały "zabite", częściowo przy pomocy Dziecka, któremu ta praca się bardzo nie podobała, więc było kupę mamrania pod tytułem ""grządek jej się zachciało" oraz wydeptywania cebuli (bo, to widać pewnie, że tu jest cebula, jak wszystko zielone).

Starszy posiedział trochę pod krzem, a trochę ukosił trawy. A ja leciałam z motyczką po chwastach i ziemi, która była całkiem przyklepana i nabrała z wierzchu koloru zielonego od tych deszczów.  Tam gdzie szerzej, przeleciałam "nóż maszyną", ale to takie, o!, bo chwasty dość duże zostają przysypane ziemią i po jakimś czasie wyłażą sobie od nowa.
Po przerwie obiadowej znowu padało, na szczęście tylko chwileczkę, ale potem jeszcze straszyło czarną chmurą. Skutek był taki, że Dziecko na kukurydzę nie pojechało. Ja natomiast poszłam na drugą turę na grządki, wykonać zaplanowana palcówkę w drugich buraczkach i drugiej marchewce. Znowu poschodziło to tak se. Hasło jest takie, że ja siać nie potrafię. Nosz, qrwa, sieje już 25 lat i jakoś było. Szwagierce tez nie poschodziło równo, ale to dlatego, że oprysk p.grzybowy na pszenice tam sięgnął, bo ona potrafi wszystko bardzo dobrze.

Szwagierka dała się namówić na masaże u pana G. I zamierza ten tydzień jeździć cały, więc będzie mi na łbie wisiała. Wiszenie wiszeniem, pal licho. Tylko, ona ma na wszystko własny pogląd. Na wyprowadzanie psów między innymi. Uważa mianowicie, że Księżniczkę można brać w pole luzem. Tłumaczyłam wczoraj jak krowie na miedzy, że nie można i dlaczego nie można. Efekt był taki, że ja  sobie motyczkuję, a tu Księżniczka na mnie wpada. Cioteczka wzięła ją w pole. LUZEM oczywiście. I się pochwaliła, z oburzeniem w kierunku Księżniczki, że Księżniczka rzuciła się do Karolka. NOSZ QRWASZ, przecież gadałam, że nie luzem!
I głupia gadka szmatka, że Księżniczka powinna dostać po dupie. Mówię, że po dupie to powinna ona dostać, bo wszystko co złego zrobi zwierzak, to jest wina człowieka. A Księżniczka nie lubi dzieci. Nigdy nie lubiła i zawsze darła mordę na te najbardziej popierniczone okazy. Ugryźć, nie ugryzła, bo nie dałam jej nigdy takiej możliwości. Natomiast, puszczona luzem, możliwości ma nieograniczone. A Karolek boi sie psów. I taki drący mordę u nogi pies, może dzieciakowi niezłego stracha pogonić. I nigdy nie wiadomo, na co się taki strach może potem przełożyć. U mojej Kasi ciotczyne kretyńskie gadki o czarownicach, przełożyły się na to, że do dzisiaj śpi przy zaświeconym świetle, nie zejdzie do piwnicy w bloku i nie pójdzie sama na strych w domu wieczorem, chociaż tam jest światło. Należałoby małpę za to na pal wbić i jeszcze solić w międzyczasie. Ale ona niewinna, ona nic takiego.
Poza tym smędzi permanentnie, że kłaki, że koty, że Księżniczka na łóżko jej wlazła, że koty na dwór wypuścić trzeba, że koty biegają i tupią, że skrobią w kuwecie, że wlazły na pralkę, że szyba brudna, bo wynoskały i że srego dondiego. No to mówię: a ty masz parapet przez gołębie osrany, ja. Ja tam osobiście wolę kocie kłaki niż gołębie gówno na parapecie.
Ciota sama całe życie. I będąc sama nigdy nie miała w domu żadnego zwierzaka. To jest człowiek aspołeczny. Nie kumam człeka, który, będąc samotnym nawet zwierzaka sobie nie wziął do towarzystwa.
Że koty krzesła podrapały! - Krzesło, rzecz nabyta, a takie mruczenie kota na kolanach i udeptywanie łapkami - bezcenne!
Właśnie przylazł Pan Kot, popatrzył swoimi zielonymi ślepskami, oblizał się, powiedział mrauu i spierniczył. A dziewczynki się próbują lać.
Natomiast ciota zaczęła rozwijać teorię gebelsowką, że trzeba kupić ćwiartki. Ale czemu TRZEBA? Bo lepiej kotom dawać  ćwiartki niż kupować ta gotowa karmę. A jak kupowałam ćwiartki dla psów i kotów, to była gadka, że jak, że czemu, że to dla ludzi, nie dla kotów. Więc myślałam, że gadka jest skutkiem marudzenia biednego, niedożywionego Starszego, że "nogę by zjadł" Chyba tam jedną jeszcze mam, więc mu ugotuję biedakowi.
Tak trochę mam dość tego,że TRZEBA BY zrobić, kupić, posiać, iteqrwape!
No to idę z psami, bo ciotka zaczęła godzinki śpiewać, a to już przekracza moje możliwości percepcyjno - optyczne. Przy okazji załatwię mszyce.

wtorek, 3 czerwca 2014

No, nie!

Starszy wieścił wczoraj, jak pytia delficka, że do końca tygodnia ma lać. Zwątpiłam nieco. Ale dziś wstaję - a tu SŁONECZKO! Hurra! Więc podniesiona na duchu zerknęłam w końcu na prognozę pogody. Długoterminową zresztą. Na interii, bo ta się najlepiej kuma z rzeczywistością.
I, niestety, kotlecik. Słoneczko dzisiaj, a jutro znowu pada i tak do piątku włącznie, potem 4 dni przerwy i powtórka z rozrywki. Tyle, że cieplej trochę ma być. No, to może wreszcie ożyję, bo ta listopadowa pogoda mnie zwala z nóg całkowicie. (Za to grzyb będzie szalał na uprawach wszelakich!) Wczorajszy dzień był totalnie kreci. Zrobiłam tyle, co KONIECZNIE musiałam, czyli głównie karmienie wszelkiego inwentarza, dwunożnego też, choć w ograniczonym zakresie - dostali tylko obiad i Dziecku nastawiłam poranną kawę, reszta w ramach samoobsługi. A co, na mnie pogoda nie działa? Czy ja muszę być wiecznie na baczność? I tak bardziej muszę, bo zwierzyniec na mojej głowie i nie mogę go poniechać.

Psy na szczęście też poddały się pogodzie i Księżniczka nie siedziała 100 razy pod drzwiami.
Księżniczka robi się coraz bardziej asertywna. Martwi mnie to i wqrza też niestety. Na sznurku zrobi ostatnio najwyżej siku. Większe potrzeby załatwia tylko po spuszczeniu ze sznurka. Leci wtedy, gdzie chce, nie zawsze tam gdzie wolno i nie reaguje na wołanie. Potem ja sobie z Czarną idę dalej, a ona siada i siedzi. Jak się już trochę oddalimy, to się namyśla i tupta za nami. Ale dowołać się jej nie można. Jedynie patyk rzucony jest w stanie zmusić ja do ruszenia w pożądanym kierunku.

Panna Kotta drze się jakby mniej. Ile w końcu trwa ruja u kotki? W kwestii kotów jestem ciemna totalnie. Zaczęłam szukać jakiegoś kociego forum, ale te co znalazłam są cienkie: wszystko w jednym worku, bez podziału na tematy, mnóstwo wątków adopcyjnych i te głównie i trudno cokolwiek znaleźć, bez przekopywania się przez całość. W dodatku martwe jakieś, bo wpisy historyczne już.

Moja dziewczyna od mleka przyjechała wczoraj na rowerze. Jedną nogawkę miała podciągniętą do kolana, coby się nie plątała, a na sobie cienką dresóweczkę. Młodość! A ja chodziłam z psami w zimowej kurtce!

Ponieważ poniedziałek był martwy totalnie, na dzisiaj zostało mnóstwo spraw do załatwienia. Obczaiłam tartak z kołkami do pomidorów po złotóweczce i teraz muszę go zlokalizować naziemnie, żeby Dziecko mnie zawiozło i nie darło twarzy, że nie wie gdzie. Tak, tylko, że ja mam 50 pomidorów, no to tych złotóweczek będzie równiutki banknocik. Ale może przynajmniej na parę lat będę miała z głowy kołki do pomidorów, bo wiecznie z tym problem. Sąsiad ma ustawioną cyrkularkę i pociął siostrze deski na paski. Może by i dla mnie pociął, ale nie mam desek.

Może mi się uda zakupić dzisiaj resztę chwastów do posadzenia. Jeszcze kapusta jakaś by się zmieściła i parę papryk. Chociaż, jak całe lato ma być takie, to nie wiem, czy jest sens, bo pod chmurką nie dojrzeje. No i ziółka mieli mieć jeszcze na zieleniaku. Ciągle jest "może", bo Dziecko strasznie pyskuje, że z kierowcę robi. No, jakoś do niego nie dociera, że to jeden z niewielu obowiązków wobec żywicielki, a do tego miasta jeździ się głównie po papu. Żwirek leży odłogiem w lecznicy i czeka oraz ciotki recepta do odebrania. Cholera, skręca mnie, że muszę załatwić resztę tych leków i kombinuję, jak to zrobić coby się nie nasiedzieć pod drzwiami. Może coś wykombinuję.
A teraz lecę z psami, bo Księżniczka zajęła już pozycję wyjściową. Kotta se leży i łapkę se liże. W pokoju, dość daleko ma. Ale jak wstanę i zbliżę się do drzwi, to będzie pierwsza.
No to lecę! Słońca! Życzę nam wszystkim.

.....................................
Byłam i wróciłam. Ciepło, miło, słoneczko świeci i chce się żyć. Robota do zrobienia narzuca się na oczy. Trawa wokół domu jest taka, że nie wiem czym ją. Dziecko Miastowe krytykowało mocno, więc rzekłam, że to tak celowo. Dla kóz, bo sad wygolony i nie mają gdzie się paść. A w sadzie juz odrost jest. W lucernie takoż i trzeba usunąć ten zgniły pokos, bo zdechnie pod spodem.
Księżniczkę przyprowadziłam "na patyku" (dokładnie, chyba na dziesięciu patykach, bo rzuconego i znalezionego nie oddaje), przynajmniej jest sposób na przyprowadzenie bez zdzierania gardła, a przy okazji porusza dupsko. To nie jest tak, że nie może poruszać, bo za patykiem, kurą, kotem - goni, jak zając. Muszę się uzbroić w cierpliwość, na szczęście to nie jest babcia z alchajmerem tylko pies. Na giganta mi się sama nie wybierze....

poniedziałek, 2 czerwca 2014

Pada dyscyk, pada, pada sobie rowno

A ja mam już tego cholernego deszczyku dość. Żeby tylko sobie padało, to jeszcze pal licho. Ale do tego ziąb jakiś jesienny się zrobił, tak, że cholera wie, jaką w końcu porę roku mamy. Wczoraj latałam w zimowo/jesiennej kurtce.
Nawet jak na trochę przestanie, to i tak na grządkach robić się nic nie da, bo błotko prawie. A chwast rośnie bujnie i po moim ostatnim motyczkowaniu, tydzień temu dokonanym, śladu prawie nie ma. Mszyca za to i grzyb się rozwija, a tu nijak z nimi walczyć.

Wczoraj miałam miłych gości. Przyjechał mój Biały Brat z Pumą. Puma zaanonsowała mi ich przyjazd w sobotę po południu i już nijak było zrobić jakichkolwiek zakupów. Na szczęście nabyłam ostatnio w IM piękną zrazówkę i w postaci plastrów ja zamroziłam. Więc odmroziwszy, zrobiłam z niej zrazy zawijane.
A placuszek już był zrobiony -serniczek z papierka z truskawkami kupnymi i galaretka truskawkową. Na łomie biszkoptowym od Gurgula. I na tym łomie jest bardziej jadalny niż na domowym biszkopcie. ten biszkopt zawsze mi dziecięta zostawiały na talerzykach. Po prostu jest go, mimo wszystko za grubo do takiego sernika. Przy okazji zapomniałam, że mam w zamrażalniku pół ciotczynego tortu. Ale na samą myśl o torcie (TAKIM!) robi mi się mdło.
Puma przywiozła kawałek ciasta bananowego, z internetu przepis, z lekkim tuningiem. Puma jest mistrzynią placków "kucianych", przy tym wkłada trochę artystycznej duszy w to co piecze. Robi to tak jakby mimochodem, a zawsze jej wychodzi gęba w niebie.
Przybyło także na łykend Dziecko Miastowe. W sobotę zapragnęło zwiedzać szmateksiaki w najbliższej metropolii. No tośmy zwiedziły, dwa zaledwie, bo późno się pojawiłyśmy, jak na sobotę i metropolię. Dziecko nabyło fajny żakiecik i porteczki, nówki nieśmigane. A ja dwa prześcieradła z gumką dla Dziecka domowego. CZARNE! Potem Dziecko M. polazło spotkać się z koleżankami, a matka została ugorem w domu sama. Jak zwykle.

Panna Kotta dostała ruję! I ja nic z tego nie rozumiem! Daję tabletki. Staram się pamiętać, mam te tabletki zakodowane w podświadomości. Albo ona na tabletki nie reaguje (co podejrzewam, bo takie rujowe wrzaski rozlegają się po chałupie często), albo w ub. sobotę, w ferworze walki z sianem, jednak zapomniałam. Ale druga kota - nic. Dałam jej pół tabletki relanium i Panna Kotta przewracała się o własne łapy. Ale pospała trochę i nie było dzikiego gonienia, rzucania się na drzwi, rozciągania na podłodze z dupskiem do góry i pozostałych atrakcji. Dzisiaj jest spokój, śpi na wersalce zwinięta w kłębek i się nie wydziera. A ja w dalszym ciągu nic z tego nie rozumiem. Tyle tylko, że trzeba ją wysterylizować, przeciwko czemu protestuje Dziecko (Czemu?)

Ciota wydzwania od rana! Tabletki jej się pokończyły. (Jednak, a pytałam!) Przecież nie będę do tej doktórki wydzwaniać co drugi dzień, żeby mi receptę pisała i w rejestracji zostawiała. I nie będę kwitnąć pod drzwiami w przychodni! Sąsiadka jej to wcześniej załatwiała, ale idąc do doktórki ze sobą. A teraz sąsiadki niet. A ta mi zawraca dupę na raty. No, jakoś to muszę załatwić, w miarę bezboleśnie. Ale pewnie nie dzisiaj, bo Dziecię dopiero ożyło i wściekle łazi. Przebrało się w robocze szmatki, ale nie zdradza, co będzie działać.

Regina przyprawi mnie o odwodnienie. Jak pisze o tych swoich chlebkach, to u mnie zapach się rozchodzi po chałupie i się ślinię. Zwłaszcza, że sklepowy chleb jem, bo wyjścia nie mam innego. Od czasu do czasu piekę w maszynie (co też zaraz uczynię), ale maszynowy chleb to jednak nie to, chociaż lepszy niż sklepowy. Skończyły mi się otręby i wychodzi pszenna biała bułka. Tyz dobra. Muszę faceta przyprowadzić, coby mi dolną grzałkę skomunikował z termostatem.
(Panna Kotta się obudziła, wskoczyła na parapet, zajrzała do miski, potem na moje kolana. I poszła powrzeszczeć do pokoju. Łapy jej się rozłażą. Po tym relanium jeszcze? Wczoraj, jak się trochę przebudziła, to rzuciła się na żarcie tak, że wchłonęła półtora saszetki łyskasa. Zjadła by więcej, ale nie dałam, bo tempo pochłaniania miała takie, że obawiałam się o zwrot. Dziecko pyskuje, że mu naćpałam kota. Ale może to dla kota lepiej było, że spał naćpany, niż żeby się miotał i gardło zdzierał.)

A dziś nic się nie będzie konkretnego działo, bo ni mom chęci do roboty. Kozy trawy nie mają, bo nawet mokrej ukosić nie ma jak. Papryka do posadzenia stoi pod ścianą. Lucerna gnije na blichu. Truskawki też zaczynają gnić.
I ogólnie, to mam gdzieś takie na ramię broń....