środa, 27 stycznia 2016

kradzieje buszowali w nocy

Czy zdarzyło się Wam rano wstać i stwierdzić, spuściwszy nogi na podłogę, brak pantofla? Mnie się dziś właśnie zdarzyło. Co robimy? Zaglądamy pod łóżko, bo może skurczybyk powędrował. Nie ma. No to lukamy dalej po podłodze wokół. Nie ma. Więc ubieram ten jeden i kicam do dużego pokoju, który zawsze otworem stoi, albowiem przejściowy jest. Na pierwszy rzut oka  - nie ma. No to  - upadnij na kolana, czółko do gleby, strzelamy do samolotu i lukamy. Pod wersalkę -Nie ma. Powstań, padnij, skłon, lukaj. Nie ma. Toaletka w przedpokoju. Odsuwamy -Nie ma. Łazienka. Nie ma. Kuchnia z padaniem i skłonami  - nie ma. No i nie ma. Przepadł, wyparował, amba zjadła. Bo psy moje już od bardzo dawna obuwia nie jedzą (o ile jadały wcześniej, ale jak pamiętam - nie). Nawet jakby gdyby, to żaden pies żadnego buta nie skonsumował tak, żeby ślad po nim  nie pozostał. Zwłaszcza jak but z surowca niejadalnego. Szmacianny akuratnie.Zapowiedziałam kotom, że zostaną na tortury wzięte, jak się ciapeć nie znajdzie. I póki co poszłam ubrać inne kapcie.

Poszukiwania zostały zawieszone, bo harmonogram na dzisiaj napięty był, zwłaszcza w godzinach przedpołudniowych. Albowiem zapotrzebowanie przyszło na filcaki, przez Rzeszów potwierdzone, no to już wyjścia nie było. A filcaki takie można nabyć jedynie na targu. Więc załatwiłam, co było z rana do zrobienia i pojechaliśmy. Zahaczyłam jeszcze o moja ulubiona pasmanterie i nabyłam druty grube drewniane. Krótkie jakisik, jak na takie grube druty. Ale rozbestwionam, bo miałam kiedyś cudne drewniane druty dziesiątki, które były należycie długie. Drutów na krótkiej żyłce panie nie miały i znaczników takoż, ale obiecały mieć jeszcze w tym tygodniu. Nabyłam jeszcze przy okazji szpulki do singera, bo mam tylko dwie i jak mi potrzebne nici w innym kolorze, niż akurat nawinięty, to muszę odwijać, po czym skrzętnie chować do kieszeni i pamiętać, żeby wyrzucić.( Podobno dla kotów niebezpieczne bardzo nici walające się podłogą) Oraz długie cienkie igły. Nagła krew mnie zalewa, jak mam coś uszyć igła, która ledwie z palców wystaje. A niestety takie masochistyczne igły są najczęściej dostępne.A potem udaliśmy się na święto dyszla. Zajeżdżamy, a tu -zonk - pusto, aut nie ma, zajechać można dowolnie. Święto dyszla odwołane, czy co? Ale  nie, bo jadąc widzieliśmy kramy "Rumunów". Wysiadłam i lecę - faktycznie -cienizna jakaś -pusto, ani sprzedawców, ani klientów. Conajmniej o połowę mniej straganów niż zwykle. I, co najgorsze, mojego pana z filcakami tez nie było. Na wszelki pratiwopażarnyj obleciałam cały targ, że może gdzieś-coś-ktoś będzie miał na innym straganie. Ale niestety nie. Przy okazji wybiłam sobie z głowy kocyk z mikrofibry, bo wygląda toto fatalnie na żywo. Zero porównania z Pumy cudnym i cieplutkim kocykiem muchomorkiem - czerwonym w białe kropeczki. Jeszcze w sąsiednim Centrum zakupiłam chleb żytni z Bonusa, który należy do tych bardziej jadalnych. I pojechaliśmy do Cioty.

Ciotę jutro wypisują, więc zawiozłam jej ubrania, żeby jajka nie znosiła i nie wydzwaniała co pół godziny.
Kazała sobie aktualne filcaki wyczyścić jakoś, na wszelki wypadek.
Potem jeszcze nakarmić kota. W sama porę, bo kot już pochłonął wszystko, co mu w poniedziałek zostawiłam. Naniosłam węgla na zaś i drewna, oraz ogarnęłam trochę spiżarkę, robiąc radykalne czystki. No i pozbierałam rzeczy do prania. Ciotczyne oczywiście.
Na szczęście miałam dla Starszego ugotowane wczoraj flaki, więc zabrałam się za generalne czystki u mnie w pokoju. Tak mnie wzięło, pewnie po obejrzeniu stanu ciotczynej spiżarki i zakamarków, gdzie różności są przechowywane nie wiadomo po co i na co. Oraz przetrzymywane cosie, które powinny dawno w śmieciach się znajdować. Na koniec poodkurzałam. I rozpoczęłam ponowne poszukiwania kapcia. Starszy zasugerował, że może pod materacem na łóżku, co było idiotyzmem totalnym, ale przy kotach wszelkie idiotyzmy są prawdopodobne. Podniosłam więc ten materac  - no i jest! Co prawda nie pod materacem, a za nogą  łóżka. Tak wetknięty, że go z pozycji klęcznej widać nie było, albowiem łóżko mam zabytkowe nieco i ma szerokie nogi u dołu. Kotom się upiekło i tortur nie musiałam stosować.

Teraz mi się w łazience kończą gotować w pralce ciotczyne ręczniki, a na kuchence krupnik na kurczęcej nodze. Nastawiłam, żeby ciota miała jutro co zjeść, jak z tego szpitala wróci. Oczywiście ilość mi wyszła, jak dla drużyny głodnych saperów. Niestety, z kaszami wszelkimi zawsze przesadzam, mimo tyluletniej praktyki przy garach. Wciąż mi się wydaje, że ta "łyżka kaszy na twarz" to mało w przypadku krupniku. Ponieważ gotuję dla trzech osób na dwa dni, to powinno być 6 łyżek. No a jest 8 i gęstawo w garnku. Trudno, najwyżej resztę zjedzą psy. Odrobina kaszy jęczmiennej raz na jakiś długi czas im nie zaszkodzi.
A propos psów: Księżniczka doprowadziła mnie dziś do ciężkiej qrwicy. Ogarnąwszy tematy, poszłam z nimi, z bólem wielkim, około 15.30, na spacerek. Najpierw ciągnęła zawzięcie, oczywiście w zupełnie innym kierunku niż ten, który ustaliła sobie Czarna. Z tego ciągnięcia zawędrowałyśmy pod brzózki. A tam Księżniczka postanowiła, że sory, ale dalej to ona na tym sznurku nie pójdzie. No to Czarna do nogi, a Księżniczka na sznurku naprzód. Szła jak za karę, bo się wydarłam na nią i nakazałam naprzód i bez fanaberii. Było "naprzód", ale z fanaberiami. Obrażona wielce dociągnęła nas do końca brzózek, potem się podnieciła bardzo, bo tam na końcu sarny żerują i byłoby ewentualnie co wszamać (jakby nie dostrzegła ta z drugiego końca linki. Ale dostrzegła i nie pozwoliła). Więc doszła do początku tych brzózek, przeszłyśmy na drogę i odpięłam ją. I sobie pomknęła. Przez największe kałuże. Potem przez sad i na nasza drogę. I wpieriod tą drogą. A tam i błoto i woda stoi miejscami, a miejscami jeszcze resztki takiego podtopionego śniegu. Pomykała sobie dość daleko, my z Czarną za nią oczywiście. Aż w końcu jej się znudziło, stanęła i oznajmiła, że właściwie to możemy wracać, chociaż cel tych gonitw osiągnięty nie został. No to wracamy. A Księżniczce spodobało się po roli, bo mniej mokro niż na drodze. (Na szczęście, po niezaoranej roli) Po czym miała zamiar przez moje byłe grządki przemaszerować, co już przerosło moje możliwości akceptacji książęcych fanaberii i wrzasłam "na drogę". I poszła na drogę. A mnie to zawsze zastanawia, że jak gonią po roli i wrzasnę "na drogę", to idą na drogę. Bo skąd one wiedzą co to droga?
Skrzydełka mi zaczęły opadać, bo pomyślałam, że zaraz po powrocie i ogarnięciu psów z  błota, trzeba będzie z Księżniczką wychodzić znowu. Ale mnie zaskoczyła - pomknęła do sadu. Myślałam, że wyniuchała sarnie pozostałości i skorzysta z tego, że nie mogę zareagować natychmiast. A tu nie: Księżniczka zobaczyła cudną kępkę wysokich suchych trawek i wreszcie miała odpowiednie warunki toaletowe. Po powrocie dostały areszt na klatce schodowej. Czarna została dokładnie powycierana, bo nawet grzbiet miała uciapkany. Natomiast Księżniczkę czekało kolejne nieszczęście - wanna i końcówka prysznicowa. Massakra taka zakichana wiosna w styczniu.
A teraz idę lecę do siebie wreszcie. I może dziś skończę czapkę, którą wczoraj zaczęłam. Dla siebie tym razem. Z jakiejś kretyńskiej alpaki tureckiej (z nazwy ona alpaka, bo w sobie ma głównie akryl), która jest fatalnie skręcona i się po prostu rozsnuwa, jak się pociągnie. Robię w dwie nitki, bo na kłębku wygląda grubo, ale jak co do czego to cienizna, w dodatku nierówna. I trzecia nitka szarej włóczki w większości wełnianej. I wychodzi mi niestety nie tak, jak sobie zaplanowałam, bo na lewych oczkach, które miały być prawą strona czapki, widać głównie tę szarą dodatkową nitkę. Trudno, uhaha, zmiana planów.
Jeszcze muszę zaczekać na te ręczniki, coby je po kaloryferach porozwieszać, to wyschną na jutro i od razu odwieziemy. I tak trzeba będzie ciotce zakupy zrobić, bo chleb sczerstwiał przez tydzień (na szczęście nie zakwitł , to wzięłam wysuszyć kozom w piekarniku - będą miały parę dni radochy) oraz miotłę zakupić jakowąś bo te jej masochistyczne zabytkowe 4 kłaki raczej się do zamiatania nie nadają. Z góry zakładam, że i tak żadna nie będzie tak dobra, jak była ta, z której owe cztery kłaki pieczołowicie przechowuje na kiju) Właśnie pralka mnie zawołała.
No to pa...

poniedziałek, 25 stycznia 2016

nie szewski

poniedziałek.

Ożyłam właściwie dopiero dzisiaj po piątku i sobocie. Nawet wstałam o 6.00 i nie bardzo wiedziałam, co ze sobą zrobić. Tak, że mi się kolejność porannego harmonogramu popultała. Ale w zasadzie wykonany, jeszcze tylko spacer z psami i kozy. Jeden punkt mi doszedł, bo jest klient na 100kg owsa i musiałam zaworkować. Zaworkowane.Tylko jakoś spuścić ze strychu trzeba. jak gość będzie w pojedynkę, to będę musiała łapać worki na dole u deski (bo zrobiłam taką zjeżdżalnię: worek na lince sunie po desce zafoliowanej, co by się nie podarł) 
(Aha, zdaje się, że mi się gotuje w centralnym.... No, jeszcze nie, ale niewiele brakuje. Cholera nie kocioł -permanentnej opieki wymaga. Nie można do niego nałożyć i mieć go z głowy na parę godzin, tylko trzeba latać. Bo jak nie zdycha, to znowu hajc jak w piekle)

W piątek Ciota została zawieziona i przyjęta na oddział. Po drodze jej jeszcze fotkę strzelili. Nawet szybko poszło, bo zajęło jedynie 2 godziny. Cud nad Mleczką. Do nocy dręczyły mnie wyrzuty sumienia, bo Ciota dostała przydział na salę 5-cio osobową, na której znajdowały się panie w dość nieciekawym stanie. W tym jedna cały czas jęczała i Ciota od razu zaczęła przewracać oczami.Za poprzednim jej pobytem na tym oddziale też znajdowała się na sali 5-osobowej, gdzie jedna z pań, dotknięta demencją, spacerowała nocami i penetrowała nachtastliki pozostałych pacjentek. I Ciota zażądała przeniesienia. No i ją przenieśli.

Dzieciątko się wybrało w piątek po pracy do domu, żeby starej matce pomóc narychtować drwa na rozpałkę. Albowiem matka została przez brata swego, z teksańską masakrą oswojonego prawie jak z maszynką do golenia (a może bardziej, bo odnoszę wrażenie, ze częściej rżnie niż się goli) odwiedziona od prób oswajania. Moje Dziecko kochają przygody wszelakie, samochodowe zwłaszcza: a to mu się wał przestawi i trzeba lawetować, a to mu paliwa braknie i trzeba gonić z bańką. W reanimowanym poldolocie nie działają czujniki poziomu benzyny ani gazu. W dodatku pijak straszny się zrobił po reanimacji i gazu pochłania ilości kosmiczne (jak wychodzi z dzielenia pojemności zbiornika przez wskaźnik kilomatrazu)
Tym razem brakło wszystkiego w szczyrym polu za Tryńczą. Dziecko opanował wqrw na poldka taki, ze powziął postanowienie porzucenia go w tym polu i powrotu do SW publicznym środkiem. Ja natomiast stwierdziłam, że trochę szkoda, bo nawet jak na złom go oddać, to lepiej w całości, bo zawsze parę groszy więcej weźmie, jak będzie z kołami. A zresztą sprzęcicho grające tam zamontowane za pieniądze przewyższające chyba wartość poldka.
No to zorganizowałam akcję ratunkową, angażując sąsiadkę Danusię w charakterze kierowcy, zabrawszy kasę i bańkę, poleciałam, jak stałam, czyli w wysokognojnych i szelestach ochronnych roboczych.
Dziecko nie zdążyło zamarznąć jeszcze, wlało, odpaliło, o dziwo, bez kabli i pojechaliśmy kolumną. Potem się okazało, że cudem nie puknął debila na rowerze.
Debile w czarnych szmatach, na rowerach bez odblasków nawet, są drugą, po psach (a może nawet przed psami) plagą wiejskich dróg. Dziwne, że Dziecko potem z tego poldka nie wysiadło i bucowi w pysk nie dało. Brat kiedyś wysiadł i bucem wstrząsnął nieco, po tym, jak na dynowskiej dylance cudem uniknął nieszczęścia zamordowania buca i położenia przyczep. Jakoś mi nie przyszło do łba dzwonić do służb, a takich kretynów bez mózgu minęłyśmy z Danką pewnie z dziesięciu.
W związku z obecnością Dziecka, wyszło parę rzeczy do zrobienia. Najpierw pojechaliśmy nakarmić kota cioty i wziąć jej telefon stacjonarny. Po rozmowie z Adasiem z timobajla dowiedziałam się, że prawdopodobnie będzie działał w szpitalu, a jak by nie chciał, to można mu włożyć startówkę za piątkę. (Najważniejsza skwitowała akcję: No, oczywiście, to LOGICZNE, że działa. Bo przecież ma STACYJKĘ! Nosz, qrwa, NIE logiczne, bo informacja dla klienta mówi, że działa w promieniu 500m od domu. I nie sądzę, by operator miał jakiś cel w tym, by odżegnywać klienta od używania telefonu. A stacyjkę, to ma samochód!) Ciotę zastaliśmy w stanie normalnym, podłączoną do kroplówki, która nie leciała. Dostałam polecenie poinformować siostrę. Po czym okazało się, że już ktoś ją informował i zaraz będzie. Ciota uwielbia jak 1000 osób zajmuje się jej sprawami. 
W międzyczasie zakupiliśmy węgiel i w międzyczasie wykonałam kilka prań, bo dziecko nadal bez pralki.
Potem jeszcze kilka prań, obiad, ptysie, odkurzanie auta Dziecku, (ono w tym czasie zwalało węgiel do piwnicy) kozy, psy, koty. Ok. 19-tej w końcu Dziecko zrobiło kawę, ja nadziałam parę ptysiów i usiedliśmy pogadać. (Dziecko się nawet rozmowne zrobiło i samo opowiada o tym i owym). A potem szybko-szybko - trzeba było poskładać to całe wysuszone pranie i spakować sensownie. I Dziecko pojechało w noc.
Po czym za jakąś chwile pojawiło się znów na podwórzu. Pikneło mi w głowie, że znowu coś się spierniczyło w złomowisku. Ale okazało się, że zatankował gaz na orlenie i chce tylko dopływ  podregulować i jestem mu potrzebna, żeby  obroty trzymać. No to potrzymałam, bacząc pilnie, żeby mi z tych 3 tysięcy nie schodziło i pojechał już całkiem.
A dziś zaliczyłam Ciotę i rozmowę z doktórką. Najpierw oczywiście do jej chałupy, bo zażyczyła sobie koszulę na zmianę. (Po czym okazało się, że przebierać się nie będzie, bo przecież ta jeszcze dobra. Ale przynajmniej kota nakarmiłam, bo już miał pusto w miseczkach) Fotograf stwierdził, że żeber pękniętych nie ma. Jeszcze jakieś USG jej robili, ale wyników nie było na razie. Ciota sugerowała, że coś ma na żołądku, bo jej tak powiedzieli i ma dietę - bułkę jej dali zamiast chleba, a ona tej bułki wcale jeść nie może. No i masz. Ciota uwielbia mieć wszelkie choroby istniejące i być najbardziej chora w okolicy. Oraz o tych swoich chorobach, tudzież wypadkach przeszłych opowiadać każdemu po wielokroć. W zasadzie już do obrzygania, bo nie bardzo mam ochotę słuchać kolejny raz jak to sobie nogę kosą pocięła, czy ile razy miała połamane żebra.
Reszta dnia zeszła na niczym wielkim, oprócz tego, że zaraz z rana zaworkowałam 100kg owsa, bo był klient. I przykręciłam dziewczynkom deseczkę, żeby im gębusie wystające do karmideł nieco rozdzielić, bo się prały łbami ostatnio jak jakieś głupie. W ogóle stwierdziłam, że wszystkie deski pomiędzy nimi popękane wzdłuż. I trzeba to jakoś zabezpieczyć, bo wymiana w tej chwili w grę nie wchodzi. Nie ma to jak półwałeczki z żerdzi  - nie ma co pękać wzdłuż, a w poprzek nie da rady.

Przymierzam się zrobienia swetra. Sobie. Z włóczki zakupionej parę lat temu docelowo na sweter. Na razie przerobiłam obczajanie po książkach mądrych i internecie spuszczanie na pachę. A może raglan, bo prościej. Jeszcze jeden moment mam do przerobienia teoretycznego. Na dropsie znalazłam głównie właśnie raglany. Ale opisy z dropsa mi nie leżą. Najlepsza w tej materii jest moja stara kniga oraz opisy  niemieckie. Gdzie jest narysowany wykrój i liczone w centymetrach, a nie przerobionych rzędach. Kto do licha liczy rzędy?!
A najlepiej byłoby ucelować cóś w sh i nie robić. Zakupy sklepowe w grę nie wchodzą. M. in ze względu na ceny oraz cudowne akryle użyte jako surowiec. Akrylom mówimy stanowcze nie.
I idziemy spać. Psy już na pozycjach. I koteł też.

piątek, 22 stycznia 2016

problemy

Są problemy. W dodatku jakby nie całkiem moje, ale ostatecznie moje, bo nie ma chętnych, żeby się nimi zająć.
Moja szwagierka Najstarsza-ale- nie- najważniejsza, ta gruba strasznie, skończyła właśnie 89 lat. Ale zanim skończyła, zdążyłą znowu orła gdzieś wywinąć. Twierdzi, że w łazience, wstając z klopa. Rozległość obrażeń i dotkliwość wskazuje, że kłamie jak z nut, co zresztą ma we krwi i wychodzi jej artystycznie. Oczywiście nie zająknęła się słowem natychmiast po fakcie. Dopiero jak nabrała barw węgierki łąckiej i ból jej zaczął dokuczać nadmiernie odezwała się do Najważniejszej. Najważniejsza do Starszego, a Starszy do mnie. Qrwa Mać! Bo jakby się do mnie odezwała bezpośrednio, to by jej honur nadwerężyło, albo co. Zresztą ze wszystkim tak jest. jak jej zakupy trzeba zrobić, to ja dzwonię "Czy ci coś nie trzeba kupić?, - A tak, mam tu kartke spisaną.  - No to dyktuj, co tam masz"
W sprawie śliwkowej zdecydowałam sprowadzić doktórkę do domu. Doktórka przyjechała, ja odsiedziałam 2 godziny, bo zamiast o 14.00 była o 16.00. Obsłuchała. Nic w płucach nie stwierdziła. Stwierdziła natomiast, że żebro może być pęknięte a nawet dwa. Dała skierowanie na prześwietlenie i tabletki przeciwbólowe, bo na pęknięte ziobro i tak nic innego nie ma.
Po paru dniach, via Najważniejsza, przyszłą wieść, ze ciota ma duszności. Powietrza złapać nie może, leci wietrzyć chałupę na przestrzał. (Z tego wietrzenia jeszcze zapalenie płuc złapie, bo wietrzy, wyskoczywszy z pierza, w kuszulinie samej) Znowu doktórkę wołać?
Się złożyło, że Starszy poczuł się na siłach, żeby wsiąść za kierownicę i wyprowadziłam go do sklepu oraz do cioty głównie (bo chłopskie jajka na mnie od niedzieli u niej czekały)
W sklepie najpierw udało mi się dorwać panią, która pracuje w GOPSie i wypytać odnośnie zorganizowania jakiejś stałej opieki dla cioty. Okazało się, owszem, że dupa blada. Ale w międzyczasie Starszy wyłonił się zza regału i oznajmił, że pani doktór robi właśnie zakupy (pani doktór mieszka w następnej wsi i wracając z pracy przejeżdża przez naszą, bo tamta jest "daleko od szosy") No to dorwałam panią doktór, opowiedziałam o cioty przypadłościach i pani doktór stwierdziła, ze ciotę należy do szpitala położyć. We wzwiązku ze z czym mam dwa dni rozplanowane. Dzisiaj mam po 12.00 zjawić się u pani doktór i wleźć na chama za jakimś zarejestrowanym pacjentem (czego do tej pory nigdy nie czyniłam, więc nie wiem, jak wyjdzie, ale pół dnia kwitnąć pod gabinetem nie planuję) w celu odebrania skierowania do szpitala. Potem trzeba będzie ciotę do tego szpitala spakować. A jutro rano dowieźć na izbę przyjęć i tam pół dnia  odkwitnąć (jak dobrze pójdzie  - może trafię na którąś znajoma pielęgniarkę, co to ją uczyłam, albo jej dzieci, albo jedno i drugie i uda mi się coś przyspieszyć). A potem trzeba będzie codziennie ją odwiedzać (bo ona się tyle wszystkich naodwiedzała i rosołów nanosiła, że nie ma innego wyjścia. Z tym, że rosołu ani placka nie zobaczy. Szpital daje jeść, leżący człowiek ma zapotrzebowanie dużo mniejsze na kalorie, a ona ma ciałka w duuużym nadmiarze)
Najpierw jeszcze mam zakupić pantofle dla cioty, co jest wyczynem nie lada, bo takich pantofli, jak ona by chciała, po prostu nie ma. Mają być bardzo szerokie i na klinku. Chyba sobie narysuje i dmuchnie (jak w bajce)
....................................................................................

To pozałatwiane. Ale cały dzień prawie zajęty, bo ciotczyne tematy w miasteczku zajęły trzy godziny równe. W dodatku na mojej ulubionej poczcie nie było kopert bąbelkowych. Niebywałe. Tydzień temu było ich wielkie mnóstwo do wyboru do koloru (no, do koloru może nie, bo raczej białe były) I zawsze były, a tym razem - bęc. Dobrze, że nie daleko sklep biurowy, w którym szwarc-mydło i powidło (nawet mopa i szmaty do podłogi, tylko kalki do transferu jakoś nie mają). I czapcie poszły. Mam nadzieję, że na jutro dojdą. Jak wysyłałam w ub.czwartek orkiestrowy długopis, to w piątek był na miejscu. Uwielbiam PP. Bywało, że przesyłki nadane PP dochodziły szybciej niż kurierem. I takie miłe panie u nas za kontuarem (bo okienka ostatnio polikwidowali, nawet kantor jest bez szyby)





PS. Napisać, napisałam, ale siły, żeby opublikować już nie miałam. Prawdopodobnie padłam nad klawiaturą. jakby w razie czego poszło z dzisiejszą datą, to-działo się w czwartek

środa, 20 stycznia 2016

poranek jak inne

Otwieram oko (nie wiem które, ale otwieram. Któreś.) Ciemnawo. Ale latarnie świecą. Czyli na pewno po piątej. Właśnie coś haratneło o podłogę. Ciężkawo. Byle nie laptop. Ale nie, haratnięcie dochodzi od strony regału.
Spycham Czarną. Spadła na dupsko. Pewnie jeszcze spała. Świecę. Haratnął spryskiwacz z antykocim odsmradzaczem. No to OK. Jest bez strat na razie.
Łazienka. Kuweta się prosi. Uprzątam. Idę od razu po druga, bo nie ma co zostawiać na potem. Potem to mogę mieć kałużę na łóżku jako ostatnie chińskie ostrzeżenie.
Świecę w kuchni. Koty już siedzą w kółeczku, jak koty z Koloseum. No tak, miski puste. Napełniam. Woda? Jest. Przy okazji zerkam na termometr: -8. No to nie ma tragedii.
Areczek siedzi na ostatniej półeczce regalika i spogląda do góry na mnie: Chodź Areczek, dostaniesz jedzonko! Pomyka za mną do pokoju i wskakuje na blat. Odmierzam Areczkowi troszeczkę. Nawet się zabrał dziś za jedzenie.Nie zakopuje miski, jak często mu się zdarza. Właśnie przyszła Klementyna. Usadowiła się centralnie przed Areczkiem i zagląda mu w zęby. Ale nie odpędza od miski. No to niech siedzi.
Nastawiam kawiarkę.
A Księżniczka jeszcze na łóżku. Pomasujemy stare mięsko trochę. Księżniczce bardzo to odpowiada. Przeciąga się i wywraca, wypina dooopkę, ale schodzi, sama. I pod drzwi.
No to czapka i "Chodźcie pieseły" . Czarna szturmuje drzwi wyjściowe. Cholera, może tam znowu coś łazi za tymi drzwiami. Otwieram. Na szczęście nie. "Pieseły, za płotek" Pomykają. Czarna zapomniała co chciała i sznupie. Księżniczka załatwia pierwszą potrzebę i sznupie. Oraz pod bramkę. "Nic z tego, sznupiemy dalej"
Czarna sobie przypomniała, załatwia i pędem do mnie. Wypada zza bramki i leci do domu zachęcając Księżniczkę. Teraz będzie jedzonko. Ona dobrze wie, dlatego tak ochoczo pomyka, bez zachęcania.
Sypię w psie miski, zwracając uwagę, by dostatecznie daleko pod siebie stały. Czarna się niecierpliwi, bo najpierw sypię Księżniczce. Jak zwykle. Jeszcze woda na popicie.
Kawiarka już zdążyła zapluć kuchenkę. Nalewam. O, tu jest jeszcze resztka mleczka. Mleczko jest przedwczorajsze i przez noc przestało poza lodówką. I nic mu się nie dzieje. Mleczko jest kozowe. Z petowej butelki, takie przedwczoraj otwarte, po nocy poza lodówką, poszłoby zapewne do zlewu.
Teraz szybko do hadesu, zanim zdążę zesztywnieć. Bo jak zesztywnieję, to będę musiała z sobą walczyć.
Kawa wystygnie cholera. Trudno. Coś za coś. Paczam na czujnik - 16 stopni. Qrważ, to tam jest czarna i zimna czeluść. Trzeba wyczyścić i rozpalać od zera. Wybieram popiół łopatą. Dokładnie. Starszy znowu wczoraj polazł do kotłowni. Wyczyścił dymnice, które ja z rana czyściłam i przyszedł mi oznajmić, że były tak pozatykane, że nawet palca nie wściubił. No, tak, oczywiście. Szkoda, że nie próbował wściubiać. Ciekawe co dziś będzie znów nie tak. Na pewno znajdzie jakiś popiół w palenisku.
Wkładam gazetki. Jest to "jedynie słuszna gazeta", jakaś warszawska gadzinówka, którą towarzystwo z upodobaniem czytuje, przekazując sobie nawzajem. Nawet nie zerkam na nagłówki. Szkoda zdrowia z rana. Ale ma przynajmniej tę zaletę, że świetnie nadaje się na podpałkę. Jak kiedyś "prawda", która w dodatku byłą olbrzymia i nawet solidne pudło można było nią opakować. Jeszcze tektura. Drę karton po psim jadle. Cholera, po interpelacjach dają mocniejsze kartony. Zawartość przychodzi w całości. Tylko drzeć trudniej. No, urobiłam trochę. Teraz drewno. Zostało mi jeszcze na raz. Trzeba będzie znów gdzieś coś pozyskać, pociąć i porąbać. Węgielek na wierzch i podpalamy. Prosząc Boga, żeby zechciało się rozpalić i nie trzeba było tego naboju całego wyciągać do zera. Pali się. To mogę pomykać do mojej kawy.
Teraz moje śniadanko. Serek, olej, czosnek, sól. Pietruszka by się przydała, ale jest tylko suszona. Też będzie. Robię pastę. 2 kromeczki świńskiego chleba. Pieseły zajmują pozycje do sępienia. Dostają skórki, które są niejadalne zupełnie (jak to kiedyś piekli te chleby, że zanim się go doniosło z piekarni do domu, to cała piętka w wielkim bochenku była obskubana. Czy teraz istnieje taki chleb, w którym ktoś miałby ochotę obskubywać piętkę?) W międzyczasie pieseły podrywają się z wrzaskiem. Jedzie "chłopak od Waldka". Za chwilę wrzask ponowny - jadą razem do pracy. Czyli mamy 7.30.Jakoś zdążyły przeoczyć Jańcię za dziesięć siódma wyjeżdżającą i młodego pomykającego o siódmej do wieśbusa. A może akurat byłam wtedy w hadesie zajęta darciem tektury i nie zwracałam uwagi na darcie psich pysków.
Zjedzone. Kawka już lodowata. Poczytam mejle. Odpowiem na te co trzeba. Jaśka blog mi wisi na oczach o florenckich przebierankach. No dobra, pooglądam tych menów w papuzich szatkach.
Paluchy już mi zdążyły zlodowacieć. Musze pójść zobaczyć co się dzieje w hadesie.
Pieseły zajęły pozycje. Księżniczka posiedziała przed kanapą, popiskała chwilę i, nie mając innego wyjścia, bo pańcia dupska nie ruszyła, wskoczyła sama. Pognieździła się, podreptała w kółeczko, zdarła "narzutę" ( czyli "szmatę" psoochronną) i chrapie jak stary chłop.
Zrobiłam herbatę przeciwzamarzaniową (żeby nie zamarznąć od środka) i lecę zobaczyć, co w hadesie.
Tymczasem słonko cudnie wylazło na niebiosa (niebiańsko niebieskie). Więc zapowiada się ładny dzień.
Czego Wam życzę. Niech będzie Dobry Dzień!

wtorek, 19 stycznia 2016

as the swallow

Dlaczego in inglisz i dlaczego jak jaskółka.
-in inglisz, bo mam czcionkę nagłówkową bez polskich znaków. W takiej sytuacji wyrazy są pisane dwiema różnymi czcionkami na raz, a to mnie wqrza estetycznie okropnie. Zmiana jest zbyt kosztowna czasowo, bo nie wiadomo, która akurat czcionka te polskie znaki ma i należałoby ćwiczyć do oporu.
- co robiom jaskółki? Jaskółki robiom na drutach. Właśnie, od ubiegłego tygodnia robię na drutach.
A zaczęło się z głupia frant: pojechaliśmy byli przed sześcioma królami do miasteczka, coby parę spraw, głównie nie swoich załatwić. Starszy został w aucie, a ja latałam. W końcu starszy zmarzł, a że stał akurat pod szmateksem, to wlazł. Okazało się, że szmateks się likwiduje i rozdają wszystko po złotówce. Więc nabyliśmy kilka przyzwoitych koszul dla Starszego. I znienacka wzrok mi się zawiesił na dżinsach, które wisiały sobie na początku wieszaka i miały rozmiar dla krasnala. Nabyłam dżinsy.Po co na co? A dla lalki.
Otóż rezyduje u mnie w pokoju lalka. Lalka była/jest Kasiowa. Została nabyta w czasach kiedy byliśmy kapitalistami i było nas stać nabyć dla dziecka lalkę gadająco-ryczącą. Lalka szybko przestała dźwięki wydawać. Pochodziły one bowiem z urządzenia, które zamontowane było w  jej szmacianym korpusie. U dziecka numer dwa zdolności poznawcze i talenta mechaniczne zaczęły rozwijać się bardzo szybko i na zasadzie:żeby poznać jak to biega, należy rozebrać. Działania śrubokręta jeszcze wtedy nie opanował, więc najczęściej rozbierał młotkiem. Lalczyn mechanizm też w ten sposób rozebrał i lalka przestała ryczeć, za to zaczęło ryczeć dziecko numer jeden. Ale nic to. Powstałą dziurę wypełniło się czymś miękkim i lalka nadal służyła. Między innymi do ubierania jej w noworodkowe ciuszki własne wyrośnięte, bo jest mniej więcej gabarytów noworodka. I tak sobie siedziała: w niemowlęcym kaftaniku różowym z niebieską lamówką i oczojebnie pomarańczowych, szwajcarskich śpiochach. Co mi działało wybitnie niekorzystnie na uczucia estetyczne. No to śpiochy zostały zastąpione dżinsami. Ale jak jest w dżinsach, to już niemowlęcy kaftanik nie pasuje. Więc wzięłam się i udźgałam sweterek.
Włala silwuple:

Nawet obdziergałam szydełkiem wokół, coby ładniej było. Tylko zapomniałam dziurki na guziki zrobić. Na szczęście to tylko lalka, więc nie zmarznie. Upchnąwszy ją w te dżinsy pomyślałam: co za idiotyzm, takie dżinsy na maleństwo. W dodatku są one tak uszyte, że nie ma mowy o jakiejś pieluszce w środku. No to może jednak są to dżinsy dla lalek. 

Swąd się rozniósł po eterze i dotarł do pewnej babci, która dostałą zlecenie udziergania dla wnuczek kominiarek. A że babcia zarobiona bardzo, więc dzierganie padło na mnie. W życiu żadnej kominiarki nie dziergałam. Czapencje różniaste - owszem. W wymiarach coraz bardziej rosnących. Ale kominiarek nie. Pamiętałam z chorowitego dzieciństwa własnego otulanie twarzy moherowym szlem, jak z jakiś soluksów wracałam i paskudny dyskomfort spowodowany skraplającą się na tym szalu wilgocią wydychaną w mroźny czas. I własnych dzieci nigdy nie zapatulałam w nic zasłaniającego usta. Aż tu kominiarka. I z której strony się do tego zabrać? Stwierdziłam, że najprościej od dołu. Ale kominiarka miała być taka specjalna, z kołnierzykiem jakby, więc oczek około setki. Jak koło setki, to na prostych drutach jedynie. (Dziwną awersję czuję od zawsze do drutów z żyłką. Mam nawet, ale nie używałam ani razu.) Potem ilość oczek została zmniejszona i przeszłam na pończosznicze, bo przecież czapkę się robi wkoło. Moje druty pończosznicze pamiętają jeszcze zamierzchły peerel. Te cieńsze owszem, porządne, natomiast grubsze były plastikowe i za cholerę mi robota na nich nie szła. Pojechałam na następny dzień do miasteczka, z duszą na ramieniu - czy w jedynej pasmanterii dostanę. A w tej jedynej pasmanterii stojak z drutami pończoszniczymi! Do wyboru, do koloru. Opad szczęki po prostu miałam.Ten sklep od dawien dawna prowadzą te same dwie panie. I widać kochają co robią i robią co kochają. Bo w sklepie mają wszystko coby nie pomyślał, a jak nie ma, to za parę dni będzie.
No i śmignęłam resztę tej kominiarki. 

Tak się zaczęła. I przyznaję, że trochę bezmyślnie się zaczęła. Razi mnie ten brzeg i nie wiem, czy nie przerobię go sensowniej.

Na lalkę trochę za duża, ale nie było na kogo wsadzić.

W międzyczasie stworzyłam takie mitenki.

 Pierwsze w życiu! W dodatku moja książka robótkowa, która ma tyle lat co ja i z której się uczyłam, miała oderwane ostatnie strony, gdzie napisano, jak się wyrabia kciuk w rękawiczkach. Obszukałam pół internetu i stwierdziłam, że dzisiejsze instrukcje albo są debilne, albo dla wysoce inteligentnych osób, do których się zapewne nie zaliczam, bo nie byłam w stanie zrozumieć.Robiłam prawe oczka odwrócone. Na ściągaczu i na całości, bo ładniej wygląda taki ściągacz.

Istnieją pewne mitenki, które podobają mi się szalenie. Od dłuższego czasu zresztą. Nawet na podstawie zdjęcia rozrysowałam sobie występujący na nich żakard. Nawiasem mówiąc, korzystając z arkusza kalkulacyjnego, jako tabeli najprostszej do formatowania. Ale one nigdy nie zostaną zrobione, bo po prostu nie są mi do niczego potrzebne. Może gdybym sprzedawała pietruszkę na zieleniaku. Ale wtedy byłoby za ładne i szkoda by było. Wzięłabym zakupiła jakieś magicglovsy i obcięła im palce po kawałku.
Zjeżyłam się tak kiedyś na pewien sweterek, który także podobał mi się szalenie. Piękny był: warkoczyki, dupersztyki, ażurek i trzyczwarty rękawek. Wykonałam, pozszywałam, wyprałam (biały był!) I ubrałam. Ino roz! Wyglądałam bowiem w tym cudnym sweterku, jakby mi nagle 20kg przybyło. Więc, Miłe Panie, z tymi pionowymi, co to wyszczuplają, to jest pewna ściema. Może i wyszczuplają, ale na pewno nie wypukłe wzorki typu warkoczy. Sweterek poszedł w świat i ktoś pewnie z jiego zadowolony. Nawet nie wiem, kto..

Zabrałam się za druga kominiarkę, od głębszych przemyśleń i rachunków. Myślę, ze efekt będzie lepszy. Jednak; "Trzy razy pomyśl, potem zrób, a wyda czyn owoce. Nie będziesz czynił zbędnych prób -trzy razy pomyśl, potem zrób!"

Takim oto sposobem czynności zanikające zeszły na plan dalszy. Wykonywany jest harmonogram a plan czynności zanikających jednym rzutem, żeby mieć z głowy i nie trwonić czasu. Co nie zmienia faktu, że wszystko, od A do Zet, muszę zrobić osobiście i bez żadnej pomocy. Najmniejszej nawet. Nawet polegającej na wstawieniu talerza do zlewu. Starszy od dwóch dni znowu ąkły, rotawirusa złapał, albo co. Albi nie może jeść grejpfrutów przy tych garściach leków, które pochłania. Dobrze, że od dwóch dni dopiero, bo wcześniej zrobiłam mu gołąbki. I byłby nie przeżył, jakby te gołąbki się marnowały, a on nie mógł ich jeść. Znalazłam gdzieś w internecie pomysła na gołąbki w pekińczyku. Ale to jednak nie był dobry pomysł. Pekińczyk się rozwala w praniu i jest ciągnący, tzn -trudno się od tego liścia odgryźć, odciąć -udławić się można. Więc dla leniwców pozostaje włoska kapucha.
Jak już przy tematach żywnościowych jestem, to nadmienię, że nabyłam olej lninny i konsumuje pastę @budwigową@. Ze czosnkiem. Zwykłym, albo niedźwiedzim. Tak, że chodzę i śmierdzę jak jakiś Bułgar albo inny Turek. Jak nie chodżę, to też śmierdzę. Problem tylko taki z tą pastą, ze piszą tam, żeby podczas stosownia ograniczyć ilość pozostałych tłuszczów. A ja nie mam co ograniczać, bo jedyne tłuszcze, jakie zwykle spożywam to ten w twarogu i ten w mleku. No, czasem trochę majonezu. Więc nie wiem, czy mi centymetry nie wzrosną po tej kuracji.
Dziś w ramach obiadu i ograniczania tłuszczu robię "placek jabłkowy z kaszy jaglanej". Nadmienię, że oczywiście to nie jest żaden placek, przynajmniej w moim pojęciu deserowego przeznaczenia czegoś co się plackiem zwie. Np. przegryzienia tym kawusi. Tym czymś żadnej kawusi bym nie przegryzła, natomiast świetnie się to nadaje na obiad. Dla starców zwłaszcza. W dodatku leniwych. W/g przepisu jest prawie wcale nie zajmujące, ale nie robię ściśle w/g przepisu, tylko tę kaszę jednak deko podgotowuję. Za pierwszym, przepisowym razem, na wierzchu zrobiła się skorupka z suchej, w dodatku przyprażonej kaszy, która byłą zupełnie niejadalna. Szkoda kaszy i tego zachodu podczas jedzenia, żeby się owej skorupki pozbyć. No i wyrzucić to trzeba,bo przecież psom nie dam. No i ałtorka pisała, żeby wystudzić, bo się kruszy krojone na ciepło. Ale ciepłe jest znacznie smaczniejsze i niech tam się kruszy do woli.

Poza tym, jak wszędzie, zima się zrobiła. Śniegu spadło deko i se leży. A pekeś dla piesy też se leży, tyle, że  w częściach.

W związku z powyższym pierwszego dnia wróciła do domu tak jak widać i poszła do wanny. I stała się jeszcze bardziej nieszczęśliwa i obrażona, niż to widać na zdjęciu. Ale prysznic jest najszybszym i najbardziej bezbolesnym sposobem na pozbycie się tego śniegu. Teraz śnieg już nieświeży i się tak nie lepi, wystarczy przeczesać szczotką.

W związku ze spadłym śniegiem wzrosła gwałtownie ilość szwendających się psów, co doprowadza mnie do ciężkiej i nagłej cholery.









poniedziałek, 11 stycznia 2016

Tak mi wzbiera

od kilku dni i noszę się z tym , jak kura z jakiem. Więc napiszę wreszcie..
(Ten blog ma w tytule "dumania", czyli niby powinien być o myśleniu. Tymczasem więcej jest tu o działaniu, niż o myśleniu. Co nie oznacza, że nie myślę. Myślę. Czasem do wypęku, ponieważ wykonywanie większości prostych czynności nie wymaga myślenia o tym, co się robi. Tyle, że pisanie o przemyśleniach jest trudne nieco, bo "wymysły" bywają kontrowersyjne, są własne, inni mogą wymyślać zgoła diametralnie różnie. Zatem może być powód do konfliktów myślowych. A konfliktów chcemy unikać wszelakich... Tym razem jednak mi wezbrały te przemyślenia do wykipienia, więc wyłom będzie)
Otóż pewna wirtualna znajoma zachorowała gardłowo i doradzono jej natychmiast, że jedynie @vitC@lewoskrętna@ może ją uratować od natychmiastowej śmierci i utraty głosu raz na zawsze.Ponieważ lubiem wiedzieć, a wiedza leży ostatnio na wyciągnięcie, nawet nie ręki, a palca jednego, no to zaczęłam przetrząsywać przestrzeń wirtualną. Gdzie różne różności moje szare zaatakowały i momentami do wqrwu mnie przyprowadziły.
No to tak: natrafiam na pewne mądrości. Brzmi naukowo, przekonywująco, są niby źródła tych mądrości podane. Wszystko prowadzi do tego, by przekonać czytelnika, że żadne tam, dotychczas znane i stosowane, w tępym rozumku zagnieżdżone jako dobre i skuteczne. Guzik prawda, całą dotychczasowa wiedza i przekonanie to głęboki ciemnogród. Jedynie produkt XYZ jest skuteczny i niezastąpiony. A żeby pomóc w tej skuteczności, gdzieś w zakamarku (dostatecznie widocznym) jest link do sklepu. W którym produkt ów możesz nabyć. Często w promocji nawet, jedynej dla ciebie akurat.
Czytam sobie @pepis@eliot@. Nawet eliksir zrobiłam z jej przepisu. Wszystko byłoby ok, gdyby po naukowych przekonaniach o cudownych właściwościach @vitC@ (innych również składników "zdrowej" diety) nie było odnośnika pod którym można ja kupić. A ponieważ jest taka "cudowna", to musi też "cudownie" kosztować (w końcu zdrowie mamy bezcenne) i bach - 50 tabl. za jedyne 90 polskich złociszy. I natychmiast ci się pogarsza, bo czujesz się gorszy, upośledzony, wykluczony. Że nawet zdrowie tylko dla bogaczy. Bo może byś nawet i kupił, ale samą @vitC@ się najesz, nawet najbardziej skrętną.
Albo @Naturalna@Medycyna@. Znowu sklepik, a w nim samo zdrowie. Np @buraczki@liofilizowane@ doprowadzone do postaci @miceralnej@ (cokolwiek to znaczy - dla mnie brzmi jak postać zwymiotowanej papki) za jedyna 140zł pół kilo. Toż normalny śmiertelnik za 140zł może kupić 100 kg żywych buraczków. Które nawet po zliofilizowaniu przełożą się na dużo więcej nić pół kilo. !00kg buraczków, nawet przy całkowitym przestawieniu się na tzw "trawę", nie jest w stanie nikt chyba zjeść przez rok. Nawet moje 3 kozy tyle nie zjadają. I te buraczki, w żywej postaci, można sobie przyrządzić dowolnie: przepuścić przez sokowirówkę, ugotowac na parze, upiec w piekarniku, ukisić w słoju. A co moż na zrobić z taką postacią miceralną? Zjeść łyżką z obrzydzeniem i w przekonaniu, że sobie robie dobrze, bo takie ciężkie pieniądze to kosztowało, więc musi być skuteczne. Albo: w czym jest lepszy błonnik za 165 zł/1/2 kg, od tego, który można nabyć w każdym sklepie i aptece?
Narobiło się aptek huk, na każdym rogu apteka, a w niej leki na wszystko. W zasadzie głownie nie leki, ale suplementy diety. Których nikt nie bada, nie wymagają żadnych certyfikatów ani dopuszczeń. Natomiast są chyba cudownym źródłem dochodu producentów, skoro tak wiele wydają na reklamę. Wystarczy na chwile włączyć radio, a już mamy info o jakimś cudownym środku na zgagę, na sraczkę, na suchość, na gazy itp nieprzyjemne objawy. Które same w sobie powinny być sygnałem do tego, żeby odwiedzić dottore, albo przestać żreć jak świnia. (Podręcznikowy przykład mojej tłustej szwagierki: na przyjęcia wybierała się zawsze z @sylimarolem@ albo @rapacholinem@. Na przyjęciu wpierniczała zawzięcie i do wypęku, co na stole było, potem tym syli przegryzała. A wystarczyło M.Ż. i syli byłby zbędny). Ludzie słuchają tych reklam, jak świnia grzmotu i lecą w dym, kupować.
TV ogłupia? Ale na własne życzenie. Nie ma obowiązku posiadania w domu plazmy jednej, czy dwóch nawet. Nie ma obowiązku wszystkiego oglądać i słuchać co tam leci. W końcu każdy pilot ma zielony przycisk.Nie ma obowiązku przyjmować za prawdę absolutną wszystkiego co się zobaczyło/usłyszało "bo w tiwi powiedzieli". Tak, jak nie ma obowiązku czytać wszystkich pierdół na @onecie@ czy innej @interii@.
Dobrze być ściemoodpornym. A dla utwierdzenia się w tej odporności poczytać z lewa i poczytać z prawa. Trafiłam np. na takiego bloga @pogromcy@reklam@farmaceutycznych@.

A poza tym nic na działkach się nie dzieje szczególnego. Oprócz tego, że wieczorne spacery z psami stały się czasem uprawiania sprintów, bo jakoś ostatnio mnóstwo wolnych psów się pojawiło.Nawet wypuszczanie psów przed  dom, na szybkie siku,  jest problematyczne, bo podwórko złażone i zsikane. A Księżniczka, jak wpadnie na jakiś trop, to idzie przed siebie, jak burza i głuchnie. Nawet łapka jej nie boli wtedy.
Oprócz tego, że wszelkie prognozy pogody były bardziej trafne wtedy, gdy stary góral wyłaził przed chałupę i spoglądał w niebo, niż teraz, gdy po tym niebie zapierniczają satelity meteo i komputry przetwarzają ich dane. Zatem mi ta prognoza pokrzyżowała nieco plany, bo w sobotę miało lać i duć, a nie lało i nie duło. Dopiero w niedzielę. Dziś tez miało lać, a nie leje. Na razie dzień się zbudził słoneczny, choć miało być totalnie pochmurno.

wtorek, 5 stycznia 2016

Szczypie w nosy, szczypie w uszy, wichrem w polu gna

nasza zima zła!!

Dokładnie jak w tytule. Na szczęście ( a raczej w dalszej perspektywie - na nieszczęście) mroźnym śniegiem w oczy nie prószy. Spacery dzienne z psami to jest massakryczna massakra, bo chadzam w kier wsch - zach. Tzn. idę z domu centralnie na wschód. A z tego wschodu centralnie mi w twarzyczkę duje od kilku dni syberyjskim lodowatym wiatrem. Księżniczka, spuszczona oczywiście ze sznurka, pomyka wpieriod, jak zajączek. A ja zgrzytam zębami do wewnątrz - jak daleko poleci. I lecę za nią, z Czarną na sznurku, której przymarzają łapy i chodzi na trzech - na zmianę, patrząc uważnie czy już leci środkiem drogi, gdzie trawka, czy jeszcze się nie zdecydowała. Jak widzę, że zdecydowanie środkiem leci, to staję i odwracam się od wiatru. Czarna takoż. A potem się drę do Księżniczki, że wracamy. Dziś zrobiłam małe oszustwo, bo nie spuściłam Księżniczki ze sznurka rano i poszłam tylko kawałek pod wiatr, a potem na północ. Ale na tę północ daleko nie zaleziemy, bo za chwilę trzeba by skróś ornego obsianego a zwłaszcza nieobsianego, które w skutej grudzie stoi i zabić się można, a nawet psy po tej grudzie iść nie chcą - w łapki je kole. Wieczorny spacer trotuarowy trochę łagodniejszy, bo trotuar biegnie w kierunku prostopadłym do polnego, a rzędy domów trochę ten syberyjski wiatr biorą na siebie.Natomiast tu utrudnienia bywają inne, bo na wsi sposobem na psa w mróz jest albo zamknąć w piwnicy/stodole/garażu/chlewie, albo spuścić -niech leci. I trzeba się mieć na baczeniu, zwłaszcza obserwując psy na sznurku, czy jakiś nie lata w pobliżu. Czarna dostaje wtedy małpiego rozumu -kwiczy, hauczy i wyrywa na przód bądź do tyłu. Ona ogólnie towarzyska jest i kocha wszystko żywe.

Rano polazłam dokóz z opóźnieniem niejakim, bo w chałupie był ziąb przeraźliwy i nie chciałam taka zesztywniała na ten mróz wychodzić. Najpierw ożywić kocioł musiałam i poczekać trochę, aż się podniesie temperatura "pokojowa", a zwłaszcza kuchenna. A jak już w końcu polazłam, to trochę światła wpuścić musiałam słonecznego (szyby zamalowane na biało dokładnie więc atmosfera taka więcej nastrojowa tam panuje), żeby mieć swobodę działania przy usuwaniu gałęzi wierzbowych, które koziny sobie z zapałem korują (a ja potem rąbię natychmiast, bo okorowane schną błyskawicznie, a rąbanie suchych grozi kalectwem ocznym). No i w tym świetle słonecznym ujrzałam jak północna ściana w okolicy "drzwiczek gnojowych skrzy się szronem. Mimo, że te drzwiczki od tyłu utkane słomą a od przodu fragmentem dywanu (zakupionego w czasach peerelu na kredyt dla młodych małżeństw). Targnęło mną sumienie niemożliwie i zabrałam się za nadrabianie zaniechań.Najpierw poszła słoma na żłób. Nawet nawierciłam sobie otwory w tej łacie co miała być do ściany przytwierdzona wiertarką z odrzutem ("to tylko dwie dziury, tylko dwie dziury" sobie mówiłam dla dodania animuszu). Po czym na ten żłób wlazłam, przymierzyłam. Okazałosie, że odstep pomiędzy listwami a wiązkami będzie za duży i dziewczynki dadzą radę przeprowadzić destrukcję. Zaświtało mi, że podczas segregowania kołków, dybli, śrubek i wkrętów odnotowałam obecność trzech haczyków z kołkami rozporowymi. Nastąpiła więc zmiana koncepcji: haczyki pójdą w ścianę nad żłobem. Listwy zostaną do nich uwiązane sznurkiem ogólnoużytkowym wszechmogącym, tak żeby dociskały wiązki do ściany. Więc zamiast dwóch dziur wywierciłam trzy. (bo czwarty był uchwyt pozostały z mocowania końskiej drabiny na siano)Nie bolało nawet. Kozy na chwilę nie przeszkadzały, bo powłaziły pod żłób (raczej tylko głowy powkładały, bo pod żłobem utkane słomą) No i ułożyłam, zabezpieczyłam listwami. Kozy natychmiast rzuciły się słomę wyżerać z tej słomianej ściany, jakby morzone głodem stały. Potem przyniosłam jeszcze pięć wiązek na ten północno-zachodni kątek i jedną do uzupełnienia u Stefana, ponieważ została zużyta na dościelanie. Nosiłam pszeniczne, bo lżejsze i lepszy kształt miały, ale w końcu i owsianych parę. Te owsiane mi Waldek zbił na śmierć prawie - ponad 20 kilo jedna waży, tak że dwóch na raz nie wezmę. Trzeba było polatać trochę.
A potem jeszcze wynieść popiół, który w sobotę  wygarnęłam z czeluści popielnika kotłowego. 2 wiadra. Ale jak się złapałam za popiół to zachciało mi się znów w tych czeluściach grzebać i kolejne 2 wiadra wygrzebałam. Za pół soboty i niedzielę! Po czym poszłam pogonić starszego, coby jechać na skład w celu nabycia kolejnego węgla.Akurat się pora zrobiła trudna do poruszania się po mieścinie, zwłaszcza na kierunku zamierzonym, bo hosaja o drugiej kończy zmianę i jest ciąg nieprzerwany aut powracających. Węgiel został nabyty tak trochę na łatwowiernego idiotę, bo pieniądze zostawione bez żadnego kwitka, że wzięte i ma być około szesnastej. No to Starszy przykuł się do okna, czy jedzie, czy może go okradli. A ja polazłam na mróz. Bo wypadało rozłożyć plandekę. Więc za jednym marznięciem nakarmiłam kozy i napakowałam siatki sianem. Przy czym udało mi się balot postawić do pionu. Nie, nie, taka mocarna nie jestem, żeby cały balot. Teraz jest już pół balota, więc dałam radę. Tymczasem przywieźli, więc jeszcze trochę wrzuciłam do kotłowni i zostawiłam tam Starszego, którego dziś naszło, że ja nie potrafię. Palić w kotle oczywiście. I biedny cierpiał przez miesiąc prawie z powodu mojej nieumiejętności, ale sam nie polazł ani razu. Rzekłam, że jeżeli się czegoś nie potrafi, to najlepiej tego nie robić, więc może w takim razie on będzie pieca pilnował. No i przypilnował, także nahajcował do 80st. Kot się zaczął przypalać na kaloryferze i musiałam wykazać swoją nieumiejętność
Najzimniejszym pomieszczeniem w mieszkaniu jest kuchnia. W kuchni zaś mój kącik, gdzie przesiaduję z malizną i piszę te bzdury. A u siebie w pokoju mam fotel, zaiwaniony Dziecku, koło kaloryfera w dodatku. No to się przeniosłam. Cały zwierzyniec polazł za mną, z wyjątkiem tej części, która już się szarogęsiła u mnie - łaciatkę musiałam wyprosić z fotela. Księżniczka kazała się wsadzić na łóżko, Czarna wlazła sama, a po chwili usłyszałam za plecami jakieś poskrobywanie na tym łóżku. Już myślałam, że może znowu Klemusi się z kuwetą pomyliło, a to Koteczek Areczek usiłował "wskrobać" się pod kocyczek. Co mu się udało tylko częściowo, więc przylgnął do tłustej doopki Księżniczki i uskutecznił kimono. A ja miałam zapłacić rachunki więc zaczęłam eksplorować "znudzoną pandę". W trakcie czego też kimono na mnie przyszło. Jak otwarłam oko, uznałam, że w końcu trzeba  te rachunki zapłacić  i też przyjąć pozycję horyzontalną. Ale jak, skoro odbywa się pełna okupacja łóżka  - przecież nie można tak "oto, oto, kota w błoto" (w tym przypadku w zimną nicość, z ciepełka niusinej doopki). No to tak - Czarna poszła precz, bo ona i tak w odpowiednim momencie wróci i wepchnie się, używając nosa, pod kołdrę. Księżniczkę zdjęłam z kocyczka i położyłam pod. Takoż Koteczek Areczek został włożony pod kołdrę. Ponieważ był rozespany, to nie zdążył się wqrwić. Wlazłam i ja pod tę kołdrę, uważając, żeby nie przygnieść Koteczka Areczka. A na koniec wróciła Czarna. Wepchnęła kinol, zniuchała Areczka i się przez chwilę zastanawiała, czy to odpowiednie towarzystwo, ale ostatecznie wlazła.Leżę sobie teraz na pleckach, kolana mam ugięte i Areczek stwierdził, że to najlepsze miejsce dla niego. No a mi już kolanka zesztywniały nieco.
Idę dogadywać się z Areczkiem co do innego M.P.

Trzymajcie się ciepło. I pamiętajcie, że na mrozie wszystko pierzchnie. Więc jakieś odpowiednie kremiki, jak musicie na ten mróz.(ja mam okropnie spierzchnięte ręce, choć mieszkania bez rękawiczek nie opuszczam. Smaruję po kolei wszystkim, ale ostatecznie i tak chyba maść nagietkowa będzie najlepsza)

PS. Mówiłam, jak spędziłam Sylwestra? Chyba nie. Odkryłam przypadkiem takiego pana : William-Adolphe Bouguereau. Sama sobie nie wierzyłam, że do tej pory nie słyszałam, jako, że dość się interesowałam sztukami pięknymi, książek z zakresu (przeczytanych) mam sporo, a tu taki surprajz. Na wikiArt jest ponad 200 obrazów.(Weźcie i zobaczcie te jego Madonny i dziecięce portrety!) No to było co oglądać. Ale i tak zdecydowałam, że Nowy ma się sam rozgościć i zostawiłam sobie część na 1.01.

sobota, 2 stycznia 2016

Nowy mamy...

Można by rzec, że przyszedł niepostreżenie, gdyby nie towarzyszące temu przyjściu huki petard i fajerwerków, które rozpoczęły się już rankiem w Sylwestra i trwały do późnego wieczora następnego dnia. Hukom tym wtórował oczywiście psi jazgot wszędzie wokół.
W domu udało mi się trochę opanować szaleństwa Czarnej, ubierając ją w najmniejszego tiszerta, jaki mam na stanie i wiążąc go w supeł w okolicach dupska. Faktycznie zadziałało. Rozdarła się dopiero około północy, gdy któryś sąsiad zaczął odpalać fajerwerki i hukom towarzyszyły także błyski, widoczne w pokoju. Mała została "obandażowana" szalem, który w tym celu stuningowałam, robiąc z niego dwa. Mała tak więcej profilaktycznie, bo ona nie szaleje, ale licho wie, co się w małej szarej łepetynce dzieje.
Poza tym Księżniczka odwiedziła znów gabinet, bo bóle powróciły, więc tak trochę w celach relaksacyjnych to "bandażowanie". Pan wet zaleca zrobienie RTG z kontrastem, ale tego dnia było to niewykonalne. Do gabinetu w Szówsku się najpierw nie dodzwoniłam, a jak już w końcu, to była tam tylko sprzątaczka.
Zauważyłam, że te bóle mają jakiś związek z ruchem, powtórzyły się bowiem trzykrotnie po spacerach, podczas których pomykała, jak zajączek. Dwa razy wróciła sama i potem dopiero się skurczyła, a trzeci raz musiałam ją przynieść.Nie ma możliwości opanowania gonitw: odmawia spacerów na sznurku, a spuszczona - natychmiast leci, nie bacząc na konsekwencje. Wieczorny spacer wczorajszy opanowałam, udało mi się przejść wolnym krokiem, a nie przelecieć z ozorem na brodzie. (Dodam tu w kwestii wyjaśnienia: Księżniczka ma fanaberie różne, związane z załatwianiem potrzeb także. Nie skorzysta z trawniczka, który był wielokrotnie wykorzystywany.Musi mieć trawkę jakąkolwiek, nawet jeżeli jest to pojedyncze ździebełko wystające spod śniegu.Przed załatwieniem większej potrzeby  "leci", ot tak: leci, leci leci a w końcu kuca. I na spacerze, który się między innymi w tym celu odbywa, pozwalam jej "lecieć". Tyle, że na trotuarze jest to czasem "lecenie" od jednego oszczanego słupka do drugiego, lub po śladach jakiegoś swobodnego psa.) Miałam nadzieję, że uda mi się uniknąć trotuaru, ale wielokrotne wypuszczanie "za płotek" nie dało efektów. W dodatku, podczas powrotu z tego ostatniego nastąpił jakiś potężny huk w sąsiedztwie i mała wyparowała młodocianym sprintem w kierunku szosy. Panika straszna mnie ogarła, bo ostatnimi czasy mała głuchnie, jak sobie coś zaplanuje. Jednak z tej paniki rozdarłam się głosem przeraźliwym i stanęła. W przedostatniej chwili.
Na temat "hucznego" obchodzenia  świąt wszelakich nie będę się wypowiadać więcej, oprócz stwierdzenia, że jest to idiotyzm i kretynizm do wielokrotnej potęgi. Nie dość, że uciążliwy dla ludzi, którzy tej formy świętowania nie preferują i woleliby ciszę, to uciążliwy dla wszelkich zwierząt, prawdopodobnie dla tych wolno żyjących też.
O ile psy jakoś udało mi się opanować, to na koty sposobu nie znalazłam. Arkadiusz wyraźnie boi się wszelkich huków - podczas burzy zaszywa się w jakiś zakamarek - do wersalki, szafy lub ostatecznie pod kołdrę u pana. Nowy Rok przywitał w wersalce.Nie wiem co robi Tośka, bo ona zwykle kitra się po katach, ale kiedyś, gdy wskoczyła na parapet w celach konsumpcyjnych i hukło, to zmykała natychmiast. Natomiast Klementyna szalała po domu, wielokrotnie usiłując się zabić, spadając z szafy z takim łoskotem, jakby worek kości zrzucał. Nawet kozy kręciły łepetynami i nasłuchiwały przy każdym huku, zaniepokojone. One na pewno boją się dziwnych dźwięków. Wiem, bo gdy zdarza mi się używać u nich wiertarki czy wkrętarki nawet - wbijają się w norki pod żłobem i leżą tam do końca akcji.

Mrozik trzyma równo. Teraz dzionek wstaje piękny kiczowato, z różowymi chmurkami na błękitnym niebie, a chiński termometr za czy złote pokazuje -10 od dwóch godzin wytrwale.Piję resztkę kawy, która już jest lodowata (jak całe otoczenie zresztą, bo w kotle dawno wygasło) i zbieram się w qpę, żeby zrobić to czego do tej pory zaniechałam. No, zaniechałam pewnie wielu rzeczy, ale negatywnie skutkuje na razie zaniechanie ogacania obórki, bo cały czas  ciepło było, więc po co. Nieco nadrobiłam w międzyczasie, ale pozostało mi wykonanie "słomianej ściany" na żłobie. Nawet pierwszą warstwę ułożyłam, ale kozy już ja po swojemu załatwiły i teraz trzeba będzie kombinować. Najgorsze do wykonania będzie nie dźwiganie tych wiązek, a zabezpieczenie ich listwami, żeby Wanda natychmiast  nie postrącała. Trzeba będzie  przykręcić listwy do słupów "od tyłu" i tu widzę gimnastykę niejaką. Oraz umocować dodatkową łatę na ścianie, co będzie wymagało użycia młotowiertarki. Bałam się jej dotąd, bo jest dość ciężka, a z włączonym udarem ożywa intensywnie. Zwykle Dziecko wykonywało czynności z jej użyciem, ale ostatnio trzeba było umocować lampę u Wacka. Wymagało to wejścia na drabinę i wiercenia z tej drabiny. Starszy by pewnie zleciał i się zabił, więc nie było wyjścia. Zostawiłam go na glebie, zakazując "trzymania drabiny", w zamian dając kołki do trzymania, żeby czymś miał ręce zajęte i nie próbował mnie z tej drabiny zrzucić. I okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go malują. Jak jeszcze pokonam lęk przed "teksańską masakrą" oraz kosą spalinową, to będę już prawie samowystarczalna.

W kwestii podsumowań i postanowień noworocznych: Jill na Prairie Homestead zrobiła podsumowanie roku. Miło się czytało. Ale ja takiego podsumowania nie robię, bo mogłoby się okazać, że plusy ujemne  przytłaczają plusy dodatnie. Bezpieczniej dla zdrowia psychicznego żyć w błogiej nieświadomości. Postanowień noworocznych też nie czynię, na zasadzie, że mniej postanowień - mniej rozczarowań. Z wyjątkiem następujących:
- koniec z sianokosami, siano zamówię zawczasu u pana Władka. Przeliczę tylko ilość balotów. Na razie jestem w połowie pierwszego, więc tak dużo ich nie będzie potrzeba. A trzymać je mogę nawet na środku podwórza pod plandeką.
- w końcu kupię jakieś małe radyjko do kuchni, żebym mogła słuchać trójki. Nawet już mam obczajone.
- wysterylizować wreszcie panny kotty, żeby przestać sobie obciążać sumienie tym, że truję je tabletkami i co z tego może wyniknąć.
No i trzeba się brać za łeb z nowym dniem. Dziecko ma dziś przyjechać i mam zamiar coś mu przygotować, żeby mógł zabrać z sobą i mieć ułatwione odżywanie na parę dni. Oni oboje pracują do późna i jeszcze nie potrafią sobie tak zorganizować, żeby zjeść ciepły posiłek o bardziej ludzkiej porze. Magda ma w dodatku doświadczenie kuchenne żadne. Zdaje się, że Kuba częściej gotuje, ale lenistwo doprowadza do kupowania półproduktów, co jest kosztowne i bezsensowne. A on jest bardzo podatny na dziwne jedzenie. Nawet Kasia wczoraj podpowiadała, żeby ich trochę zaopatrzyć, bo Dziecko wychudło strasznie.
Na tę okoliczność upiekłam. O!
Kapuśniaczki, bo te wigilijne wielkie powodzenie miały i dla Magdy uratowałam zaledwie parę, prawie z rak wyrywając u stołu. Posypane grubą solą i czarnuszką. Zawsze, jak robię kapuśniaki przypominają mi się te, robione przez Babcię Kasię, która była mistrzynią drożdżowego ciasta. Kapuśniaki robiła zawsze w słodkim drożdżowym. I jak skończyła jej się wena na ich wyrabianie, to z reszty ciasta i kapusty był pieczony jeden wielki plak na cała blachę, który wcinaliśmy, mlaskając, jeszcze ciepły (nie bacząc na babcine "bo skrętu kiszek dostaniesz". Wcale nam ten skręt koszek straszny nie był, w obliczu smaku ciepłego ciasta drożdżowego)  

I takie cynamonowe zwijaczki. Modyfikacja była taka, że ciasto posmarowałam rozbełtanym jajkiem, przed posypaniem cukrem z cynamonem. Potem część polukrowałam, ale te bez lukru podobały mi się bardziej. Dziwię się, że Puma ma problem z opanowaniem kształtu. Podejrzewam, że ona zwija każdy z osobna. Muszę to jeszcze z nią obgadać, bo piecze często takie bułeczki właśnie i boleje nad ich wyglądem.

Oraz zrobiłam blok. Bardziej dla siebie, jako reminiscencje z dzieciństwa, kiedy się taki blok w sklepie na wagę kupowało, oraz robiło w domu także. Robiłam osobiście, gówniarzem będąc, korzystając z przepisu otrzymanego od chrzestnej matki. Przepis zaginął w akcji, a tamten blok był jednak inny. Pamiętam tylko, że używało się do jego wykonania "ceresu"  - nie wiem dziś, co to był za tłuszcz, może z olejem kokosowym, ale smażyło się na nim świetnie. Tutaj użyłam masła i oleju kokosowego. W środku są bakalie i odrobina herbatniczków, które były dwukolorowe - jasne z wierzchu, a kakaowe wewnątrz.

A Księżniczka się kanapi. Uprzednio zwinąwszy to co zwijane być nie miało, bo służy zabezpieczeniu wersalki przed ostateczną dewastacją. Nieuczesana taka, bo nie chcę jej dodatkowo stresować, biorąc pod uwagę jej "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" na widok szczotki w moje ręce, albo wacika do przemywania oczu. Zastanawiam się nad uszyciem jakiegoś pontona dla niej, bo na wersalkę nie bardzo już wskakuje (choć jak bardzo chce, to potrafi, a jak nie bardzo chce, to siedzi i woła o pomoc)

No, to do ro

A wszystkim, którym do tej pory życzeń nowrocznych nie złożyłam, składam niniejszym:
Niech Nowy będzie lepszy. Niech Wam się spełnia wszystko dobre, co się spełnić powinno! No i nich Was nikt nie wqrwia!