poniedziałek, 30 września 2013

o kotach, pogodzie i czasie co z......ala

no, "płynie", "umyka", "leci", "pędzi", jak tam sobie chcecie. Raczej nie płynie, tylko zasuwa jak sprinter. Ani się obejrzałam, a tydzień - myk. I go nie ma. Do tego stopnia, go nie było, ze nawet nie miałam czasu porozmawiać z Dzieckiem I. Zadzwoniła a to, jak właśnie z Dzieckiem II taszczyliśmy młynek (wialnię znaczy, która i tak użyta nie została, bo prądy gdzieś zaginęły, a potem, jak się znalazły, to wywaliły wszystkie kory), a to jak wisiałam Wandzie na cycku, i w ogóle w takich różnych ciekawych i ekscytujących momentach. Było, ze oddzwonię, a że odbiorę, jak jeszcze spać nie będę. A potem, jak już można było oddzwonić, po zakończeniu "szychty", to była taka godzina, że już mi Dziecka I było szkoda, a i siły rozmawiać nie miałam. Ale : posiane, z trudem, bo deszcz uparcie przeszkadzał i niweczył pracę. Oraz pracy dodawał. Bo Dziecko "poskrudliło" (czyli agregatem uprawowym pole piknie wyrównało), a deszcz przyklepał. Skutek był taki, że albo brony zapinać, albo obciążniki na leje siewnika zakładać. Wybraliśmy wariant II, bo tańszy. Oczywiście nigdy nie jest tak, żeby było łatwo, więc nie było. Obciążniki były, ale nie wszystkie, a zawleczek było o wiele za mało do tych nawet, które były. Więc obciążniki zabytkowe śmy wyszukali, a zawleczki Dziecko cięło z druta. Pan Starszy był metodycznie obrażony, więc żadnej pomocy z jego strony nie dało się uzyskać. Co skutkowało jak ten deszcz - przybywało pracy. Bo nagle nic nie wiedział. Ile siewników ziarna wysiewa za domem, ile razy trzeba przejechać pole, nic kompletnie. Było albo "nie wiem, licz", albo jego stała odpowiedź - "to zależy". Przestał być totalnie obrażony, dopiero jak Dziecko kończyło siewy. I z tego szczęścia wyjechał w pole autem, żebym mogła zapakować, co zebrałam w międzyczasie (Zebrałam między jednym, a drugim wpierniczaniem oczami, uszami, nosem i gardłem zaprawy nasiennej. bo wymyślił, że najlepiej będzie nasypać ziarno na przyczepę i tam zaprawiać, bo w siewniku, jak całe życie robił, to żadne zaprawianie. Efekt był taki, że zmieniliśmy kolor nieco, na taki lekko amarantowy, aha, fuksja sie to nazywa teraz.) Z rozpędu cofnął najpierw na pień po śliwce, a potem wpakował sie bokiem do bruzdy wyoranej przez sąsiada na pół metra. Na szczęście nic nie urwał. Chłop jest po prostu nieodporny na stres i jego stres odbija się na otoczeniu. Qrwa, a chłop duży mocno. Z własnym stresem sie radzi sobie samemu.
Było. Mamy nowy tydzień.
Poniedziałek powitał nas o 6.00 rano prawie mrozem. Termometr pokazał zero. Psy wyprowadzone na poranne sikanie szeleściły trawą. Wstaliśmy tak rano, bo Dziecko fuchę dorwało przy koszeniu lasu. Trzeba mu było jadło przygotować, coby nie osłabł.  Czekając na kolegę z samochodem, który tę fuchę organizował, w pełnym rynsztunku już (czytaj - bundeswerach na nogach, które miały świeżo w pamięci przedniedzielne prace polowe) zasuwał po mieszkaniu, obserwując koty. Szaro mi i buro na podłodze się zrobiło.

Mała pinda bojowa bardzo, Panu Kotu baty spuszcza, a ten przed nią wieje. Do miski jest pierwsza, Pan Kot się odsuwa szarmancko, z wqrwem jednak. Zresztą wqrwiony jest cały czas, czym zaczyna i mnie wqrwiać. Nie widziałam jeszcze kota, który byłby cały czas wqrwiony, jak on. Na ręce go wziąć nie można, bo warczy. Pogłaskać -uchyla się. Bywają tylko takie ułamki sekundy, gdy jest normalnym, przymilnym kotem - np. jak wróci z imprezki i jest zmarznięty i głodny, a ja mu otworzę drzwi. Pinda natomiast przymila się cały czas. Siedzi teraz obok mnie i pomruk z siebie wydaje bezpodstawny.  Wczoraj przylazła do łóżka, usadowiła się w zgięciu łokcia i tak jej było dobrze. Mnie trochę mniej, bo oprócz niej w łóżku była Księżniczka z prawej strony, głasków się domagająca i przeszkadzająca w operowaniu myszą. A z lewej strony pod kołdrę wlazła i rozpanoszyła się Czarna.

W tzw międzyczasie Księżniczka została doprowadzona do "ludzkiego" wyglądu, tzn. ostrzyżona i rozkołtuniona.  Kosztowało nas to trochę wysiłku. I tak grzywka jeszcze została do skrócenia.

Scen parę z życia mojego ZU:

Dzisiaj koty się piorą na podłodze. Mąt jeden, bezgłośny wprawdzie. Czarna przyszła, nad tym mątem stanęła, nos w kłębowisko wepchnęła i tym nosem przegoniła jednego kota w jedną stronę, drugiego - w drugą. Jeszcze chwilę stała i patrzyła, czy poszły, gdzie należy i czy spokój zapanował.

Wymyśliłam oswajać Stefana z Czarną (bo Księżniczka, to taki głupol raczej, więc niech siedzi na dupie). Czarna uchachana, bawić by się ze Stefkiem chciała, ale Stefek nieufny bardzo. Na odległość ją obchodzi, z grzbietem postawionym. W pewnym momencie na podwórzu pojawiło się 2 metry mojego Dziecka. Stefan skorzystał czym prędzej i za Dziecko się schował. Śmiechu to było warte, jak zza Dziecka wyglądał, raz z jednej, raz z drugiej strony, co też to dziwne czarne zwierzę tam wyrabia.

Wczoraj małą pinda ukradła kotlecika. Przygotowałam sobie na stolniczce, ściereczką przykryłam, coby nie korciło. Cały czas byłam w pobliżu. W pewnym momencie zauważyłam, że Czarna stoi między stołem a ławką i intensywnie w kąt popod ławką zagląda. Ciekawe: jak kotom uda się coś zwędzić i do parteru sprowadzić - psy stoją i obserwują. Nie próbują im odbierać. Podobnie chyba wygląda (nie widziałam, ale wnioskuję po braku obrażeń) jeżeli jeden pies , czytaj Księżniczka, coś zwędzi - drugi nie odbiera. Psy ostatnio wierzchem nie chodzą. I dobrze, bo w towarzystwie kotów psie kradzieże mogłyby się skończyć śmiercią albo kalectwem kota któregoś. Zwłaszcza, że pinda, durna jeszcze i miejsca swojego nie zna.

Przychodzę któregoś dnia do domu i wołam Pana Kota, bo nigdy nie wiadomo, czy jest, czy imprezkę zaplanował. Usłyszałam jakieś takie stłumione miauu. Czy mi się wydawało, czy faktycznie usłyszałam? Pana Kota, czy może pindy. A jak Pana Kota, to czemu takie stłumione? Pewnie gdzieś wlazł i się zaciął. No to panika. Bo gdzie mógł tak wleźć, że się zaciął? Pod wannę? Nie, zatkane. Szafy? Ganiam od jednej do drugiej, szuflady nawet wysuwam. Psy szukają ze mną. A to mi skarpetki zwinięte przyniosą z radością, a to papugę. Czarna dywan skołtuniła w ferworze poszukiwań. W końcu idziemy z powrotem do mojego pokoju. Księżniczka niucha pod łóżkiem. Wreszcie na łóżku. A na łóżku leży kołdra w kopercie. Zgarbiona nieco. Więc macam. Jest. Wlazł do koperty, wsunął się pod kołdrę i nie mógł znaleźć powrotnej drogi.Dawno już tej kopert nie używałam i chyba znowu poleży sobie w szafie. (Nawiasem mówiąc, przy ostatnim użyciu znalazła się para majtek, których brakowało mi do rachunku. No już co jak co, ale żeby majtki zginęły? W tym wieku? Nie opuszczając domu? A to zasługa pralki, która ma tę właściwość, że jak piorę poszwę, to wyciągając pranie mam wszystko w tę poszwę spakowane. Jak potem składam samodzielnie, to czasem się zdarzy, że nie wszystko wytrzepię ze środka)

Wczoraj wracamy z kościoła. Już ciemna noc. 19.15. Jojczę, że jeszcze do zwierzaków i psy wyprowadzić. Na co Dziecko: ""Mama, ty to masz takie dziwne hobby. Normalni ludzie, jak mają hobby, to się zajmują jak chcą, a jak nie chcą, to leży. A ty, to nawet jakby skały srały - musisz. Aleś sobie wymyśliła!"

Fajnie tak posiedzieć sobie z ciepłą kicią na kolanach (zwłaszcza, gdy bolą, cholera wie skąd i po co), ale trzeba by coś z tak pięknym dzionkiem począć.
Szewski poniedziałek się zanosi. Somsiad twierdzi, że w poniedziałek ani krety nie ryją, więc pracować nie wypada.Ale może jednak. Z drugiej strony, po ubiegłotygodniowym sajgonie trochę luzu nie zaszkodzi.

niedziela, 22 września 2013

szaro-buro-ponuro

Ostatnie dnie takie właśnie są. Najczęściej rano, na podpuchę, zaświeci słoneczko, a już do południa robi się  buro i nie wiadomo-będzie padać, czy nie. Kozy kiszą się w obórce. Psy śpią jak zabite, porozkładane po kanapach (Księżniczka) i gdzie bądź. Koty pochowane po kątach.

Stwierdzam po raz kolejny, ze ja to mam szczęście jak pijany w pokrzywach. (Na cholerę mi się przydał ten czepek, w którym się ponoć urodziłam?)
Nawet w kotach: Kiedyś miałam u szanownej szwagierki zamówione kocię. Ale zostały jej dwa i się uparła, że albo oba, albo żadne. No to wzięłam oba. Z tym, że to gratisowe było osrane. Jak już wyleczyłam, to wzięło i zginęło. A to pozostałe wyrosło na cherlawa kotkę, która na szczęście miała młode tylko 2 razy (To były czasy, gdy na wsi leczenie psów u weterynarza było ewenementem, o tabletkach dla kotek nawet nikt nie wspominał, a sterylizacja była dziką fanaberią). Potem była Masakra, już kot domowy, wykąpany, odpchlony, odrobaczony. Wyprysnęła między nogami moimi i psimi na dwór, gdy ciemnym rankiem Księżniczkę wyprowadzałam, przed wyjazdem na wykłady. I ślad po niej zaginął.
I teraz znowu: Pan Kot uratowany od utopienia w wiaderku przez szanowną szwagierkę. Pojechał do KRK, po czym zleciał z balkonu. A ponieważ nie był Wroną i lądować nie umiał, skończył ze złamana tylną łapą. No i nocnym pociągiem, na szybkości przybył do mnie. I zaczął się sajgon. Pani doktór tak pilnie go leczyła, że narkozę miał w ciągu półtora miesiąca 4 razy. Nie potrafiła biedna skutecznie kotu opatrunku założyć. I nie wiedziała, że kot wybudzony z narkozy może opatrunek ...jowo założony, zdjąć natychmiast, więc należałoby mu ubrać kołnierz. Skutek był w postaci natychmiastowej narkozy po raz drugi, ponownego opatrywania i komentarza z uśmiechem (zresztą za każdym razem, gdy opatrunek zniszczył) "Jeszcze takiego kota nie widziałam". Przez pierwsze noce było czuwanie, jak przy chorym dziecku, za zamkniętymi, ze względu na psy, drzwiami. Nie wiadomo było czy zaakceptują, więc wolałam, żeby na razie swobodnego dostępu nie miały. Co prawda Księżniczka, gdy jeszcze nie było Czarnej koegzystowała z Masakrą wspaniale. Czarna natomiast, na widok jakiegokolwiek kota na podwórku dostaje szajby kompletnej, Księżniczka zresztą też. I tak jest cały czas, mimo dwóch kotów w domu.
W końcu się oswoiły nawzajem i zaczęły się gonitwy połamańca z usztywniona łapa i w kołnierzu z Księżniczką. Czarna zachowywała dystans. Potem i ona się włączyła. Ale wolałam, żeby pojedynczo go ganiały, bo we dwie mogłyby mieć jakiś głupi pomysł stadny.
Pan Kot pozbył się opatrunku ostatecznie na tydzień przed terminem. Został dostarczony do Pani Doktór. Pani Doktór z rozbrajającym uśmieszkiem stwierdziła, że już opatrywać nie będziemy, bo i tak zrobił się staw rzekomy. Jak na jego wielkość, jst to staw rzekomy bardzo drogi, bo kosztował mnie min. 450zł. Myślę, że za te pieniądze mogłabym mieć staw rzekomy z ozdobnymi karasiami przed domem.
Zielony Kruk na kozim forum skomentował to: stwierdzić, że się zrobił staw rzekomy, to tak, jak po zawaleniu się ściany stwierdzić, że zrobiło się okno bezszybowe. I tralala. Panią Doktór spuściłam delikatnie po brzytwie i moja noga u niej nie postała, po tym jak przez cały dzień usiłowałam u niej uzyskać pomoc dla chorej kozy, tuż po zostawieniu u niej tych czterech i pół stówek za leczenie kota. Nie jedynych zresztą, bo przez 9 lat ładnie mi się tam nazbierało.
Trafiłam na nowo otwarty gabinet. Przyjmuje tam 3 sympatycznych chłopaków i jedna dziewczyna. Przyjeżdżają do zwierzaków gospodarskich bez łaski, nawet nie zawsze liczą za dojazd. Stawki maja umiarkowane, każdy lek mi sprowadzą na drugi dzień, jeżeli nie maja na stanie. Kastrowanie Stefana kosztowało mnie tyle samo co kastrowanie Pana Kota.
I parę dni temu trafiłam do nich znowu z Klementyną. Najpierw byłam sam po piguły dla robali i płyn dla pchlaków. Po czym stwierdziłam, że pinda nadal się drapie za uchem, a nie powinna, zwłaszcza, że środek przeciwpchłowy za uszami tez został zaaplikowany. Zajrzałam więc do tych uszu i zobaczyłam coś, czego nigdy w życiu, u żadnego zwierzaka nie widziałam. Wyglądało to tak, jakby ktoś nasypał jej w uszy wilgotnej czarnej ziemi a potem palcem ugniótł. Zaczęłam to czyścić, przy pomocy płynu do uszu i patyczków. Trochę się wyczyściło, ale wolałam, żeby ktoś to zobaczył. Akurat trafiło na dziewczynę. Stwierdziła przewlekły stan zapalny, trochę wyczyściła. Powiedziała, że potrzebna maść za 5 dych. Ponieważ aktualnie nie posiadam wolnych pięciu dych, niestety musi się sprowadzić do codziennego czyszczenia przy pomocy płynu i patyczków. Wieczorem pinda idzie do rękawa polarki (czyt. jest wrzucana głową na dół), który ma w mankiecie wciągniętą gumę. Lejemy i czyścimy. Uszy wyglądają już dużo lepiej, ale pinda za chwilę zacznie mnie omijać z daleka.

[Pinda się pięknie przyjęła. Na dzień dobry dała każdemu psu po pysku. Miały się więc na baczeniu i zachowywały dystans.Ale teraz stosunki już Ok. Nawet Czarna jej mordę liże, co jest objawem sztamy. (Przed chwilą wylizała mordę Stefanowi, pomiędzy sztachetkami bramki do obórki. Nie wiem, czy był szczęśliwy z tego powodu, ale nie protestował.). Gorzej wyglądają stosunki z Panem Kotem, ale widać, że też się poprawiają. Pan Kot jednak wciąż wydaje się być oburzony, że śmieliśmy sprowadzić inne kotowate na jego terytorium. Jeżeli pinda wsadzi mu nos do miski, w proteście odchodzi nadęty. Daję mu jedzenie u mnie na parapecie i zamykam drzwi, żeby pinda nie sprawdzała, czy przypadkiem on nie ma w misce czegoś lepszego]

Tak jak uniki robi Księżniczka, gdy widzi w mojej ręce waciki do czyszczenia oczu. Księżniczka jest ogólnie z tych co to "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie". Przy jakimkolwiek zabiegu higieniczno-kosmetyczno-estetycznym są protesty. Ostatnio nawet coś jej się w główce pomieszało i ząbki wystawia. Skutek jest taki, ze czasem dla świętego spokoju (własnego) odpuszczam. Po czym trzeba 3 razy więcej czasu, żeby wyprowadzić, co się zaniedbało -np. kołtuny. Pazury miała ostatnio porządnie obcięte, jak miała narkozę na okoliczność operowania łapy, w którą wbiło się nasionko trawy i zrobił się ropień. A normalnie to cud, jak na raz obetnę po dwa pazury u dwóch łap.

No, i wiedziałam, że tak będzie. Broniłam się racami i nogami. Wystawiałam na tablicy i w anonsach czarnego i białego. Czarny ładniejszy mi się wydawał. Myślałam, czarny się sprzeda to biały zostanie. Potem się okazało, że biały dużo większy. Czarny został wykastrowany. Dwóch nie mogę trzymać, zwłaszcza w formie rozpłodnika, bo moich kóz kryć nie może , a zapach roztacza. Mnie nie przeszkadzał, ale wiem, że wszystkie ubrania nim przechodziły, mleko też. Dziecko miało odruch wymiotny w sąsiedztwie obórki. Kastrat co innego. Wystawiłam ponownie białego. Tydzień temu w piątek. Jak się do piątku nie sprzeda to, niestety. No i się nie sprzedał. Jest więc w zamrażalniku. A dziś zadzwonił facet. Wiedziałam, że tak będzie. Niech szlag trafi taki czepek!

Nie śpię nocami. Wstaje późno. W dzień jestem do niczego. Jesień? Starość? Życie?

Dziecko pojechało do Siostry do KRK. Z obietnicą, że w niedzielę wieczorem wróci. Wróci w poniedziałek. Jak dobrze pójdzie. Jak zwykle.

"Wyskubaliśmy" orzechów za 140 zł  (7 kg). Miał na podróż i do butów mu Córcia dołożyła. Dobrze, że w końcu kupił.

Reszta orzechów schnie na strychu. Zobaczymy jakie będą ruchy cenowe. Wydaje mi się,że w tym roku jest mało. Co nie oznacza jednak, że w skupie podrożeją. Sprowadzą z Chin. A podrożeją w detalu. I tak w ub. roku, gdy w skupie były po 14, to w detalu po 32! Paranoja.

Córka dostała z US zwrot nadpłaconego podatku. 2 miesiące po terminie. Odsetek zero. I co? Duży może więcej.

Dlatego, m.in. pisze tu głównie o moich zwierzętach. Przynajmniej (na ogół) sympatycznie jest. Wolę innych tematów nie poruszać, bo robi się od razu mniej sympatycznie. Zresztą, te inne tematy, można bez trudu spotkać wszędzie.To po co jeszcze tu?

Zapaliłam w kotle CO. Produkt sieczkarniany pali się nad podziw przyjemnie. Szkoda tylko, że worek wystarcza na pół dnia. Ale dobre i to. Szanowny małżonek, jeszcze ubiegłej zimy, postawił był na kotle świecę. Prawdopodobnie z powodu permanentnego braku zapałek i ciągłego poszukiwania zapalniczek. Ale po co mu była świeca bez zapałek pozostanie zagadką. Świeca przestała na kotle kawałek ubiegłego sezonu grzewczego i nic się jej nie stało. Trochę stearyny nakapało na kocioł i widniało w postaci zastygłego placka. Przy pierwszym rozpalaniu zeskrobałam ten placek, dla porządku, acz nie do końca sumiennie. Pozostała resztka, o dziwo, wzięła i się roztopiła, oblała kocioł od twarzowej strony i jak się już w nim dobrze rozpali, zatruwa atmosferę na klatce schodowej. Drzwi do piwnicy bowiem nie istnieją. Zresztą, gdyby nawet istniały, to ten smród i tak by się przedarł. Pytanie: kiedy  ta odrobina stearyny  przestanie  być aktywna?
Ewentualnie: czy jest jakiś sposób, żeby ja dezaktywować?

Szykuje się wycinka drzew u szanownej szwagierki. Ale pilotuje ją  szwagierka ważniejsza, więc może odbyć się w grudniu. Raczej się wypisuję.


wtorek, 17 września 2013

UPCYKLING


Dzisiaj będzie o upcyklingu, czyli nowe zycia starych przedmiotów.
Natchnęła mnie do tego tematu Evunia, podsyłając mi zdjęcie pojemnika na narzędzia zrobionego z plastykowego kanisterka, jak np. po płynie do spryskiwaczy. Nie zamieszczam, bo z cudzego bloga.
Upcykling, to jest to, co stosuję w wielu miejscach i sytuacjach od dawna. Kiedy jeszcze upcykling nie był modny i nie czytało sie o nim w internecie.
Najwcześniej wykonaną rzeczą, która przetrwała do dziś, jest szafka nocna Starszego zrobiona z nadstawki do słupka z "bieszczadów"
Cały przekrój upcyklingowy mam w obórce. Bramki do boksów z ram okiennych. Karmidła z 10-cio litrowych kanisterków, odpowiednio obciętych i przymocowanych wkrętami z podkładkami do ścianek boksów. Szkoda tylko, że nie na zewnątrz -byłoby wygodniej. Ale jeszcze to dopracuję i będzie na zewnątrz. Były też drabinki do siana z ram okiennych, ale zostały zlikwidowane, bo kozy zbyt wiele siana niszczyły w ten sposób.

Tu widać tę, nieistniejącą już drabinkę. A na pierwszym planie tylecourodzony Stefan.
Teraz są siatki, własnoręcznie uplecione ze sznurka nylonowego do prasy. Sprawdzają się świetnie: nie marnuje się tyle siana, wygodnie jest donosić siano, bo napełniam na strychu i sobie zrzucam bambetle przez okienko. Nie śmieci się tak - siano jest luzem i gdyby nie te siatki, trzeba by było znosić je ze strychu w czymś. Często sytuacja zmusza do szukania własnych rozwiązań. Tak było z tymi karmidłami: coś trzeba było wymyślić, bo karmienie kozy z garnka stojącego na ściółce było zbyt wqrzające. Garnek łaził po boksie, cześć karmy była zniszczona, w garnek nabobkane. Musiało to coś być wyżej i umocowane, żeby nie latało. Jakieś drewniane korytka, to było zupełnie nie to, bo po pierwsze nie miałam materiału, po drugie -leniwa jestem a zrobienie takiej skrzynki porządnie to zbyt wiele zachodu, po trzecie - drewnianą, kanciastą skrzynkę trudno utrzymać w czystości. I wtedy wzrok mój padł na niebieski kanisterek po czymś, którego używałam do noszenia wody na grządki. Nóż, nożyczki i jest.

 Karmidełka chłopaków, tylko tymczasowe. Teraz już mają większe. A za białym koziołkiem widać fragment drzwiczek "okiennych". 

Dodam, że karmidła po tuningu nie różnią się wiele wyglądem od gotowych, a różnica w cenie wynosi ok 20zł na sztuce.

Do odciskania sera używam takich pojemniczków:
 Widać z czego są zrobione.
Różnica w cenie - min 10zł na sztuce. Mam tych sztuk chyba z 6, bo tyle najwięcej serków robiłam na raz. No, i tak się przewracały po kątach i zajmowały niepotrzebnie miejsce.

Koci domek jest w całości z rzeczy, które kiedyś były czym innym. Wykonany jest z kartonowego pudełka, w którym coś przybyło do Dziecka. Obciągnięty byłą spódnica polarową Dziecka I i wykończony byłą podpinką z kurtki Starszego. Drapak to kawałek tuby, w której tez coś przybyło, opleciony sznurkiem sizalowym, jakiego 30 lat temu używało się do prasy. Jeszcze 2 rolki takiego sznurka mam na stanie i zastanawiam się do czego go wykorzystać. Makramy już niemodne.



Moje Dzieciątko też jest miszczem robienia czegoś z niczego. I takim systemem, w czasie ostatniej, superupierdliwej zimy, gdy ciągle trzeba było odśnieżać podwórze i drogę aż do asfaltu, wykonało pług odśnieżny z byłej burty od przyczepy i "beleczego". I tu jest najlepszy dowód na to, że lenistwo jest dźwignią postępu.


W internecie można znaleźć wiele pomysłów na nadanie nowego życia bezużytecznym już przedmiotom.
Ostatnio przeglądałam podpowiedzi wykorzystania butelek PET po napojach. Większość to dla mnie lekkka przesada. Z tego wszystkiego najbardziej podobał mi się pomysł wykorzystania kawałka szyjki takiej butelki i zakrętki, jako zamknięcia do woreczków plastykowych. Z tym, że wydaje mi się, że to "ino roz" , bo tak wetknięty pod zakrętkę woreczek się podrze. Nie uwierzę nigdy w walory dekoracyjne butelek po napojach. Dla mnie to świństwo, z którym się mozolę raz na miesiąc, upychając do żółtych worków. Bo ktoś sobie wymyślił, że woda "mineralna" jest lepsza niż kranówka (zwłaszcza np. w Paryżu) i trzeba durniów nabijać w butelkę sprzedając im taką samą kranówkę jako wodę średniozmineralizowaną lub źródlaną. Każda kranówka, która pozostawia osad na czajniku, jest zmineralizowana i każda jest źródlana. Ta co płynie u mnie w kranie jest ze studni głębinowych usytuowanych jedną wieś dalej. I w smaku jest taka sama jak niegazowana mineralka. Jeszcze rozumiem, te wody zdrojowe -zubery, Jana, czy nawet Celestynka. Ale reszta to ściema. U nas, w sprzedaży obwoźnej, jest woda z pewnej ekologicznej doliny. I wieść gminna niesie, że powinna się nazywać "kościanka: albo "piszczelówka", ponieważ ujęcie tej wody jest usytuowane niedaleko cmentarza. No, ale to tak modnie jest teraz przemieszczać się z butelką wody "mineralnej", obowiązkowo - niegazowanej. Gazowana piją tylko dinozaury, czyli wykopaliska, czyli inaczej wapno umysłowe.
Może jednak spróbuję pospać. Zwierzaki poobkładały mnie sobą ze wszystkich stron. Mała szara chrapie jak stary chłop, a któreś kotowate zahacza mnie za nogę pazurem. Ale niech mu będzie. Grzeje za to jak mały kaloryferek.



czwartek, 12 września 2013

kto rano wstaje....

Sąsiad doi krowę o pół do piątej. Dojarką. I ta dojarka, juz któryś dzień z rzędu budzi mnie dokładnie za 20 piąta. Ciemna noc jest za oknem o tej porze. Zmieniam więc pozycje i uskuteczniam kimona ciąg dalszy, Ale dzisiaj, zanim uskuteczniłam skutecznie, wstał Starszy do łazienki. Następnie usłyszał pod drzwiami pomiauk i poszedł otworzyć Panu Kotu, wracającemu z nocnej imprezki, (wczoraj Dziecko zostawiło otwarte drzwi do swego pokoju z otwartym oknem i Pan Kot wybrał wolność). Pogadał z Kotem i było juz pospane. Poprzewracałam sie jeszcze chwilę i wstałam.
Dałam kotom śniadanko:
I nawet się nie pozjadały. Po czym Pan kot poszedł spać:
A kocięcina rozrabia. Odkryła drogę do szafki z kubełkiem na śmiecie za całym ciągiem szafek kuchennych. Ponieważ po drodze jest kabel od kuchenki, muszę jej skutecznie wstęp utrudnić.  Wepchnięcie w szparę butelki po wodzie mineralnej okazało się nieskuteczne - dała radę. Właśnie wraca.
Wysikałam psy i zjedliśmy śniadanko: chlebek z kozowym serkiem był dzisiaj. Dla mnie dodatkowo z marmoladką cebulową.
Jeszcze nie mam pomysła, co pocznę z tak pięknie rozpoczętym dzionkiem. Deszczyk lekki pada, więc na zewnątrz chyba nie podziałam, a byłoby coś do zrobienia. Mój funkiowy klombik należy doprowadzić do porządku. Nie wiem, czy ta susza i upały tak źle podziałały na funkie, czy niezależnie od tego jakiś robal je zaatakował - dość, że wyglądają już teraz nędznie i należałoby wyciąć. W dodatku kozule trochę podjadły. Mam jedną z olbrzymimi liśćmi, w kolorze sosnowej zieleni z białą obwódką. I tę trzeba przesadzić, bo zasłania kulistego iglaczka i irysy. Nie pasuje w tym miejscu. Niektóre rosną na kupie. A rosną tak dzięki temu, że wiosną )którąś) nie mogły sie zdecydować na wylezienie z ziemi. Położyłam czarną włókninę, żeby zaoszczędzić sobie odchwaszczania. I wtedy zaczęły się dobijać spod włókniny. Tyle, że ja w międzyczasie, w miejsce tych brakujących posadziłam nowe. I tralalala.
Od poniedziałku, z Dzieciem, porządkowaliśmy sad. Wkurzyły mnie wreszcie te zwalone przez wiatr śliwki i Dziecię z piłą poszło rżnąć a ja pomagać. Jak już zostało porżnięte to co leżało, to stwierdziliśmy, że jak juz piłą jest w sadzie, to może by jeszcze tu i ówdzie podregulować. Z tego regulowania zrobiła się czubata przyczepa gałęzi. Przyczepa. Bo Dziecko stwierdziło, że idiota i masochista by to w sadzie ciupał siekierką, sekatorem, skoro w stodole marnuje się przedwojenna sieczkarnia, która patyk tnie aż miło. No to pojechały patyki do stodoły, sieczkarnia została ustawiona i zaczęliśmy ciąć. Następnie Dziecię stwierdziło, że idiota i masochista by tą korbą kręcił, skoro jest przystawka do traktora, a sieczkarnia ma koło pasowe (bo dawnodawno była napędzana kieratem). Jak już załatwiliśmy tę przyczepę patyków, z czego wyszło 5 dużych worków peletu, to zaproponowałam, że: skoro nam tak dobrze idzie, to może by jeszcze te porzeczki, co pod orzechami rosną załatwić.( Porzeczki posadziła wiele lat temu cioteczka i zostawiła je samopas, boć ona nie ma siły, żeby to ciąć. A ja jej nie cięłam, bo i tak by było źle, a w dodatku mam co robić. I zrobiła się porzeczkowa dżungla, z której pożytku żadnego, bo nawet jak owoce jakieś są , to wydrobniałe i nie dojrzewają.) Nie było się co tam pierniczyć sekatorem, bo wszystkie pędy były stare, więc piła została przyłożona u gleby i poszło radykalnie. Na wiosnę coś tam się ma szanse wypuścić, a owoce będą za dwa lata. Przestronnie się zrobiło. A patyków była kolejna przyczepa. Dziecko już miało wprawę w popychaniu, tak, że nie nadążałam z donoszeniem. Ale wycięliśmy, posprzatali. Porzeczkowy pelet czeka na zaworkowanie, bo trochę liści było na czerwonych i nie chciałam workować od razu, żeby nie zaczęło gnić w workach. Przy okazji tego workowania stwierdziłam, ze zdziwieniem, że drewno owocowe pachnie owocami. Ogólnie lubię zapach drewna. Zapach "drewnianego" dymu zawsze kojarzy mi się z Bieszczadami. Tak jakoś. Ale nie sądziłam, że pocięte gałęzie jabłoni pachną jabłkami. I tak owocowe zapachy zostały zgromadzone w workach do kotła. Ciekawe, czy jak się to będzie wyciągało do palenia, to jeszcze będzie pachniało.
Pomiędzy tym ścinaniem i rozdrabnianiem odbyło się koszenie w sadzie. Orzechy zaczynają lecieć, a pokrzywy znalazły sobie najlepsze miejsce do rośnięcia akurat pod orzechem. Dziecko kosiło, ja zgrabiałam to skoszone na kupkę. A przy drodze leżała kupka starych patyków, którą wzięłam i podpaliłam. Jak Dziecko dorwie się do kozy z tarczą, to kosi co leci. Wykosiło więc bukszpany, które cioteczka posadziła pod orzechem drugim (Kto sadzi bukszpany pod orzechem i po co?) Paliły się te bukszpany jak lasy australijskie. Potem spalona została skoszona trawa. O dziwo! Co prawda sąsiedzi maja zwyczaj palić trawę prosto spod kosiarki i jakoś się pali, a ta była na wpół uschnięta. Potem Dziecko wykosiło jeszcze niedojady za drutami. I udało mu się nie skosić druta. Takim sposobem sad mamy prawie załatwiony. Zostało trochę grubszego drewna do zwiezienia. Oraz maliny do wycięcia i kawałek do zaorania. Pod nowe maliny i truskawki, które sadzone będą wiosną. Ale to już później, jak zostaną uprzątnięte grządki i będzie się na nie wozić gnoja, bo nie ma się co rozdrabniać i walczyć z gównem parę razy. Najpierw jednak trzeba usunąć alpę, która zagradza dojazd do gnojnika. Dziecko samo tego nie zrobi, a ja się nie czuję za bardzo na silach, pomóc mu w tym wożeniu ziemi. Ale pewnie wyjścia nie będzie, bo znalezienie kogoś do prac fizycznych graniczy z cudem.
I tym optymistycznym akcentem kończę i pomykam do reszty zwierzyńca.
(W międzyczasie zrobiłam chutney z zielonych pomidorów z jabłkami. Kolor ma nieciekawy, brudnej ściery podłogowej. Trochę mu poprawiłam ten kolor dodając kurkumę. A smak -taki, o. Nie warta była skórka za wyprawkę raczej, zachwycona nie jestem. Przed wieczorem nastawiłam jeszcze domowe brzoskwinie na dżem. Tym sposobem do przetworzenia zostały mi jeszcze jabłka do słoików na szarlottę i drożdżówki tudzież naleśniki. Oraz ta kapusta, która jeszcze sobie dorasta. No i wypadałoby buraczków trochę w słoiki upchnąć, ale na razie daję im jeszcze szansę)
Lecę..

niedziela, 8 września 2013

kyrk na colkach

czyli kyrk na cółkach, czyli cyrk na kółkach. (wybrałam sobie czcionkę, która nie ma polskich liter i się domyślajcie)

Kyrk zaistniał z powodu Klementyny, ale nie tylko.

Klementyna szaleje z psią sową, a Pan Kot siedzi pod łóżkiem i obserwuje intruza.

Przyniesiony przez Dziecko kociak okazał się wielce sensownym stworzeniem pci żeńskiej.Bawi się przyzwoicie, nie gryzie, nie drapie, nie lata po ścianach. A co najważniejsze, wie do czego służy kuweta. Błyskawicznie zapamiętała gdzie stoi i sama w ciągu dnia do niej pomaszerowała. Co prawda, raz jej się udało siknąć na mój szlafrok, który, przygotowany do prania, leżał w łazience na podłodze niedaleko kuwety.
Przyniesiona z piwnicy, gdzie spędziła pierwszą noc w pudełeczku, została zapoznana z psami. Czarna dostała w pysk z lekka. Przyjęła z godnością i jest, jak ma być. Natomiast Mała, która uważa się za księżniczkę, bywa fumiata i obrażalska, wystartowała do kocięcia ostro, dostała w pysk z psykiem, aż trzasnęło i poszła obrażona. Dobre i to. Teraz zachowuje się, jakby kocię nie istniało. Pokazuje, że olewa system, w którym coraz to nowe stwory pojawiają się na jej obszarze. Przed chwilą zastałam ją w kuchni na stole. Może to cykor przed kolejnym strzałem (kocie do niej prycha, do Czarnej -nie) kazał jej się ewakuować w bezpieczniejsze miejsce. 
A najgorszy w tym wszystkim jest Pan Kot. Chodzi i warczy, ucieka przede mną, jakbym to ja była głównym sprawcą zamieszania. Warczy nawet na rękach. Wczoraj był dla bezpieczeństwa zamknięty w moim pokoju. Wcale mu to nie przeszkadzało, bo większość dnia przespał. Dziś puściłam luzem obydwoje, obserwuję zza winkla. Kicia chętnie by się pobawiła, Pan Kot zmyka przed nią . Momentami nawet nie warczy, tylko przycupnięty obserwuje. 
Wytaszczyłam z kąta domko-drapak, który, wykonany przeze mnie własnoręcznie dla Pana Kota, został przez niego totalnie zignorowany. Zresztą za chwilę już się w nim nie mieścił. Wsadziłam Klementynie miskę z jadłem. Chętnie wskoczyła i posiedziała tam chwilę. Po czym Kot pilnie i z rezerwą go obwąchał.
Klementyna ma strasznie ciekawe umaszczenie: niby jest buraskiem, ale nie ma tygrysich prążków, tylko takie dziwne pasy ciemne, układające się na bokach w koła. I uszka ma prześmieszne - sztywne i na końcach odwinięte.

Na okoliczność przytaszczenia kocięcia przez Dziecię nocą odbyła się dyskusja, co z nim zrobić
W pierwszym odruchu Dziecię miało zamiar wsiąść w auto i odwieźć kocię na miejsce, z którego zaczęło za nimi biec. 
-No, to po co go w ogóle brałeś. Trzeba było zaraz odgonić.
-Bo, na początku to nas bawiło, że tak biegnie i nadąża. No, a potem przestało być śmieszne.
-Jak go teraz, po nocy, chcesz odwozić. Zaraz go coś zeżre, albo pod auto ci wlezie.
-To go zatrzymajmy do jutra, a potem może ogłoszenie damy.
Po czym chwile pomilczało i rzekło: Całego świata nie zbawisz.
-Całego nie, ale ten kawałek, co od ciebie zależy - możesz.

Rano Starszy zaczął rozwijać mongolskie teorie (których autorem była cioteczka, a on powtarzał za nią , jak za panią matką), że dzieci poszły do szkoły, a kocię zostało wyrzucone (bo obżerało rodzinę) z informacją dla dzieci - "kotek gdzieś zginął". No cóż, teorie spiskowe są specjalnością niektórych. Zresztą - może oni lepiej znają mentalność swoich ziomków. 

Zobaczymy, jak się w końcu ułożą stosunki między nią a Panem Kotem. Jak się ułożą, to zostanie. Jak się nie ułożą, to za tydzień pojedzie do KRK. Ale obawiam się, że Dziecko I nie jest do końca przekonane co do posiadania kota ("Ale wiesz, że jak pójdę do pracy, to będzie zamykana w kuchni? No przecież mam skórzana kanapę za ciężkie pieniądze i może ją zniszczyć") Pan Kot jest super psujem. Straty i zniszczenia przez niego spowodowane w mieszkaniu w ciągu roku jego tu przebywania, przewyższają wielokrotnie zniszczenia spowodowane przez psy w ciągu lat dziewięciu. W zasadzie miałam szczęście do psów, bo żadne buty, nogi od krzeseł itp nie zostały zdewastowane. Jedynie Czarna lekko nadgryzła szmacianą obszywkę przy dziurkach w nowozakupionych, zimowych Caterpilarach Dziecka. Co doprowadziło Dziecko do szału, bo ono jest, mimo wszystko perfekcjonistą. ( najbardziej śmieszy mnie, jak w jego pierdolniku panującym w warsztacie wezmę jakieś narzędzie i, nie daj Boże, odłożę je w inne miejsce niż było. Granda wtedy straszna)
Na razie Pan Kot skrada się za kocięciem, przycupuje po kociemu w pewnej odległości i obserwuje. Bez warczenia. Zobaczymy. Ale pilnuję nadal, żeby nie wyszedł na zewnątrz, bo może nie wrócić.

Cieszyłam się, że pola puste (tylko kukurydza, która zaczyna mnie osaczać), droga wykoszona i można wreszcie dłuższe spacery z psami odbywać. Krótko. Po wczorajszym radłowaniu pola, wzdłuż którego spacerujemy, Starszy zakomunikował, że na końcu istnieją 2 lisie jamy. No i spacery się skróciły. Za tym polem jest kukurydza, więc i tak bym do końca nie dochodziła. Nigdy nie wiadomo, co w tej kukurydzy siedzi. W przyszłym roku będę mieć kukurydzę tuż za domem. Nie wiem, gdzie i jak będę chodzić. (Pewnie z duszą na ramieniu) Ale będę musiała, bo będzie się ciągnęła wzdłuż całej drogi, którą chodzę do sadu i na grządki. Nie mam innej drogi. Psia krew.

W obórce też lekki kyrk. Stefan został pozbawiony męskich dekoracji. W związku z czym biały musiał zostać uwiązany, żeby go nie molestował. Nawet szybko się pogodził z niewolą. Stefan zaczyna dochodzić do siebie. Dzisiejszą noc już przespał na leżąco i zjadł owiesek na śniadanie. Wczoraj stał jak mumia, a odpoczywał klęcząc na przednich kolankach, z dupką do góry.
Trzeba wykorzystać piękna pogodę i wyprowadzić towarzycho na łono.
------------------------------------------------------------------------

Pan Kot warczy nadal. Odbywają się gonitwy po domu: Pan Kot ucieka, Klementyna go goni. Sajgon po prostu. Nie wiem, czy nie wyniosę pindy do piwnicy na noc, ale mi jej szkoda.
(Szkoda, że siebie mi nie szkoda. Bo spokoju nie będzie na razie.)
Pinda żarłoczna jest. Opędzlowała swoją kolację. Pan Kot obrażony jest nieco i wqrwiony, więc nie je. No, to pinda wskoczyła sobie na parapet (Pan Kot dostaje jeść na parapecie. Gdyby  jego miski niżej stały , to moje psy byłyby już kwadratowe - zwłaszcza Czarna, która wiecznie jest głodna.) i opędzlowała miskę Kota.
Nastała cisza. Pinda śpi ze Starszym, na jego ręce. Pan Kot zrezygnował z atakowania drzwi i się gdzieś zadekował. Czarna w pokoju na kanapie, a Księżniczka -  na ziarnku grochu, czyli na poduszkach ułożonych na kołdrze na moim łóżku.





piątek, 6 września 2013

porzondek musi byc

Porządek musi być.
Niestety nie ma tego porządku, tu gdzie powinien być. I pewnie nie będzie. Wszystko stoi na głowie.
No, to na dzisiaj zaplanowałam zrobienie porządków w obórce. Raz: po wczorajszych Wandy przebojach brzusznych, 2 -po zapachach narozsiewanych przez chłopaków z powodu rui Andżeliny, 3 - po muszych pstrzeniach letnich, 4 -że jutro przyjedzie wet pozbawić męskości Stefana, 5- że do jesieni idzie, a ciepła trzeba, żeby wyschło.
No, to chłopaki zostały wyprowadzone za druty, dziewczyny do ogrodu. A w obórce najpierw powynosiłam wszystko, poodkręcałam karmidła (przy czym mocowanie na wkręty zmów pokazało swą wyższość nad mocowaniem na gwoździe - jedno karmidło było na gwoździach i zostało zniszczone), "zadrabinkę" chłopaków (muszę im upleść siatkę, za dużo niszczą siana). Potem były widły, łopata i miotła, potem był karszer, a potem wapno. Częściowo malowałam wałkiem, który jest ostatnim narzędziem do malowania wapnem, więc schlastana byłam równo, po oczach tyż. Poszłam przepłukać natychmiast, bo niestety - nie dało się zignorować wapna w oku. Wapna wychodzą ogromne ilości i pylicy można się nabawić przy rozpuszczaniu. Dziecko chciało mi kupić takie już gotowe w kubełku. Ale i tak mi sypkie jest potrzebne, a występuje tylko w 25-kilowych workach, to stwierdziłam, że nie ma co się rozdrabniać.
Pod koniec umyłam karszerem karmidła  - te zdjęte i nowe, które zrobiłam z plastykowych pojemników 10-cio litrowych. Wyglądają jak te gotowe, a kosztują nic. Przy karszerowaniu tych karmideł podkusiło mnie trzymać jedno w ręce. Efekt - "zmyta" karszerem skóra na palcu. Bo oczywiście, w galopie zapomniałam, że miałam ubrać rękawiczki. Ręce po tym wapnowaniu takie trochę nie moje. Szczęściem miałam resztkę kremu z Neutrogeny, regenerującego do rąk. No, ale gdybym nie zapomniała, że miałam ubrać rękawiczki, to nie byłby potrzebny.
Zadanie było już prawie wykonane, ale posadzka jeszcze schła. Poszłam do stodoły "sprzetakować" tę cudowna mieszankę, która po 50zł za 100kg sprzedała mi sąsiadka. W pewnym momencie słyszę dzikie kwiki, wyglądam - Olunia od pani M., z koleżankami goni psa, ze smyczą w ręce. Za chwilę - tupu - tupu - przybiegły koziołki, które były za drutami. Okazało się, że pies wpadł za druty i zaczął je ganiać. Musiał je porządnie wystraszyć, skoro poszły na druty, do których zwykle nawet się nie zbliżają. Wściekłam się do białości i poleciałam opierniczyć gówniary. Nawrzeszczałam na nie równo. Pojawiła się prababcia i okazało się, że smarkatą naszło na spacery z psem. Z psem, który całymi dniami siedzi na łańcuchu, nigdy nie był prowadzony na smyczy i chodzić na smyczy nie umie. Zresztą, nawet go nie zapięła, bo najpierw odpięła łańcuch i natychmiast jej zwiał. To juz drugi wqrw dzisiaj z powodu gówniarzy. Pierwszy był rano, gdy zaprowadziłam chłopaków za druty. Znalazłam za drutami mnóstwo jabłek . Owszem, w sadzie są jabłonie i często jabłko daleko od jabłoni pada. Ale nigdy pod wiśnią.

Wydałam trochę kasy na to ogrodzenie, żeby mieć spokój z pilnowaniem kóz. No i żeby mogły być jak najwięcej na powietrzu, jeżeli aura pozwala. A teraz się okazuje, że rozwydrzone bachory, puszczone samopas, bez żadnej kontroli i żadnych wpojonych zasad, uprzykrzają mi życie. Nie będę niewolnikiem bachorów, a raczej ich mamuś, które mają w d... wychowywanie swoich dzieci i jakby coś jeszcze to zrobie taka grandę, że baby będą miały przez pół roku o czym gadać. Lotto mi tto. Z sąsiadami bliższymi czy dalszymi i tak stosunków towarzyskich nie utrzymuję. Czasem zdanie zamienię o pogodzie. Najwyżej będzie o to jedno zdanie mniej. Mam mieć spokój, a nie myśleć,  co tam ze zwierzakami się dzieje. Ja staram się,żeby moje zwierzęta nikomu szkody nie robiły. Psy są wyprowadzane na sznurku, kozy dopilnowane. jedynie te 5 kur łazi, gdzie chce i zdarza im się obdziobywać u sąsiadów pomidory.

Skąd w ogóle te kozy? No, z Górki, w ajencji je mam, od Braciszka. Po co?
Jak się wybierałam na emeryturę, to sobie wymyśliłam, że pieprznę tym wszystkim, oleję system i wyjadę do Córki. Ale to nie był dobry pomysł, do czego doszłam po wnikliwszym rozważeniu plusów dodatnich i plusów ujemnych. Ona jest sama i często jej to doskwiera. Ale ze mną na cały czas nie byłoby dobrze. I mnie tez nie byłoby dobrze. Każdy potrzebuje trochę przestrzeni dla siebie i swobody. Zwłaszcza później.
Kozy mi tak, niezależnie od innych pomysłów, po głowie łaziły. Zaczęłam szukać. Nawet z Braciszkiem zapuściliśmy się w dzikie Bieszczady, gdzie już diabeł dobranoc mówi. Ale nam nie odpowiadało. W końcu, gdy po wylaniu do zlewu kolejnej butelki mleka UHT, które w terminie jeszcze będąc, już mocno nadśmierdło, chciałam tych kóz jeszcze bardziej, na podwórku pojawił się czerwony Trailblazer. Z bagażnika wysiadła Andzia ze swą czarną córką, która wtedy nazywała się Kasia.  Obórka została przystosowana błyskawicznie. Potem dostosowana, bo Wandzia nadal wisiała na cycku, a nie o to chodziło.
Potem zaczęły się różne takie cuda, bo okazało się, że kozy powinny być zarejestrowane, a nie można. Ale w końcu się udało. Biżuteria jest, ale leży, bo nie ma kto założyć. Jeden wet nie zakłada, myślałam, że ten do krów - ale nie, bo zepsuła mu się kolczykownica - no, majątek, aż 50zł dołożyć do warsztatu pracy się nie opłaca. Swoją drogą- ciekawe, jak oni funkcjonują i na swoje wychodzą w tym brudzie i smrodzie po państwowej lecznicy. Żywego ducha tam nigdy nie ma, czyli klienta i kupić tez nic nie można, bo nie mają, bo się nie opłaca, bo się nikt nie pyta. A ciekawe, że u"Huberta", jak nie mają, to na drugi dzień mają, choć pewności nie mają,  że jak się pytałam, to na pewno wezmę. Podobno inseminatorzy kolczykują, ale w necie nie istnieją, więc nie wiem jak ich szukać. Pójdę do sąsiada, który ma krowę, to może ma telefon do takiego. Znajomy Dziecka, który hoduje świnie, ma własne maciory i knura (wszystko niekolczykowane) więc inseminator mu niepotrzebny. A ciekawe znowu, jak ubojnia kupuje niekolczykowane sztuki?
Kozy są zarejestrowane na Starszego, bo on z dawna miał numer siedziby stada. Ja jestem rolniczka z automatu - jak się wychodzi za mąż za rolnika, to automatycznie zostaje się rolniczką. W czasie, gdy mi się to przytrafiło, skutek natychmiastowy był taki, że straciłam kartki na mięso. I tak mi to mięso ogólnie lattało i nigdy po kolejkach żadnych nie stałam, żeby nabyć. Czasem można było na coś wymienić. Ale krew nagła mnie zalała na ten tychmiast. Rolnik miał wyżywić się sam. I żonę tyż. No, a jak ten rolnik uprawiał głownie marchew albo kukurydzę, to co, miał karmić rodzinę ta marchwią?
Stwierdzam, że rolnik był zawsze i jest nadal obywatelem gorszej kategorii. A w dodatku media, na zasadzie napuszczania jednych na drugich, tak jak : "jak to tym nauczycielom dobrze, gówno robią a kupę kasy zarabiają" tak samo i: "jak to tym rolnikom dobrze, tyle kasy z dopłat unijnych biorą". A prawda jest taka, że rolnik jest dudkany na prawo i lewo.
Sąsiad ma plantacyjkę rabarbaru i umowę podpisaną z firmą O.K. Wzięli od niego pierwszy zbiór po 40gr za 1 kg. Podczas gdy w sklepie kilogram rabarbaru kosztował 3,50.  Powiedzieli że drugiego zbioru  nie chcą. Umowa kontraktacyjna obowiązuje w jedną stronę, jak widać.
Plantator malin dostaje w skupie 6zł za kilo. A na imbramie w KRK są po 12zł za pół kilo.
W czasie żniw rzepakowych cena rzepaku leciała w dół z dnia na dzień po 100zł. Teraz drożeje. A kto na tym zyska? Przecież nie rolnik.
Albo takie teksty: "rolnicy windują cenę żywca". Nie pamiętam, żeby rolnik miał kiedykolwiek coś do powiedzenia w kwestii ceny skupu żywca. Co najwyżej mógł obdzwonić kilku odbiorców i zawieźć tam, gdzie płacą najwięcej i najszybciej. Bo jest jeszcze kwestia taka, że rolnik nigdy nie dostaje zapłaty za swój towar "od ręki". Minimalny czas oczekiwania to dwa tygodnie.
Jeżeli rolnik sprzedaje swoje produkty bezpośrednio konsumentowi, to jest to w zasadzie nielegalne. Odchowanie i skonsumowanie świniaka jest nielegalne. Powyżej 80 kur trzeba płacić podatek w US ryczałtowy od zysku z jaj. Czy sprzedajesz, czy nie. Chory kraj. Chore to wszystko. Chore wdrażanie dyrektyw unijnych przez niedouczonych, łasych na kasę urzędasów.
Dlaczego francuskiemu ( np.) rolnikowi wolno więcej? Może sprzedać wytłoczoną przez siebie oliwę, przed domem albo na ryneczku. Może sprzedać sery. Może sprzedać wino.
A my? Zawsze byliśmy, jesteśmy i będziemy zadupiem Europy, wypinającym pierś jak kogut liliput i zasłaniającym się "krwią i blizną", która dzisiaj już wszyscy mają gdzieś. Bo się dzisiaj "krew i blizna" już nie liczy. Tylko PKB na głowę mieszkańca.

A, zanosi się na kotki dwa. Dziecko było pobiegać i przywlekło kota, który kilometr za nimi biegł. Kot wygląda na zadbanego, ale głodny był niemożebnie. Zeżarł podwójna dawkę łyskasa i jeszcze łepetynę pchał do puszki. Zaznajomiłam go z kuwetą, ale potraktował ją jako miejsce do siedzenia w kucki. Wzięty na kolana i podrapany za śmiesznym uszkiem włączył taki traktor, jaki  się domowemu kotu nie zdarza.  Żeby nie zadrażniać i noc przespać ( bo kot dał na dzień dobry psu po nosie, po czym pies się zawinął i zmienił M.P.), kot został eksmitowany do piwnicznej kuchni z wymoszczonym pudełkiem. Na ten czas drze tam twarz, ale nie ma innego wyjścia.
Poszukiwanie pudełka dla kota zaowocowało plusem dodatnim w postaci odnalezionego sekatora, spisanego na straty w ub.roku.

I gdzie tu jakiś porządek?

środa, 4 września 2013

Niespodzianki

Dzień zapowiadał się pięknie. Po paru pochmurnych dniach dziś wstał słoneczny, nie tak bardzo zimny. I wiatr wreszcie ustał.
Przestało być pięknie, gdy poszłam do obórki. Pierwsze co zobaczyłam to Zenka na przegrodzie i Andzię z drugiej strony. I wszystko jasne - Andzia ma ruję. Czeka nas nowy smród.
Dalej było tylko lepiej. Andzię jakoś wydoiłam, nawet bardzo nie dziwaczyła, tyle,że mleka trochę mniej.
Wchodzę do Wandy, a Wanda wygląda jak na 2 dni przed wykotem. Ogromne brzuszysko, wysteburczone bardziej z jednej strony. Zanim to zobaczyłam -sypnęłam jej owsa, ale na szczęście nie miała ochoty. Wydoiłam szybko, wyniosłam mleko i czym prędzej zabrałam patafiany do sadu. Wypuściłam je już za ogrodzenie luzem i poszłam włączyć prądy. I dopiero wtedy zauważyłam pół śliwki rzuconej na ogrodzenie. Linka na szczęście nie zerwana, tylko wyciągnięta. Ale przygnieciona śliwką w dół i wolna droga dla patafinów. No to trzeba tę śliwkę zdjąć.  Jak nigdy, nie miałam z sobą telefonu, musiałam sama się z tym uporac i to szybko, żeby nie wybrały wolności. Jakoś się udało, włączyłam prąd i gazem do domu. Zrobiłam Wandzie masaż brzuszyska, za podpowiedzią Starszego podzieliłam się z nią wiśniówką i zaczęłam obdzwanianie weterynarzy. Niestety zaden przyjechac nie mógł, pozostało mi tylko pojechac do chłopaków  "od Huberta" kupić leki. Dali mi sól glauberską, która podałam zaraz. Jeszcze parę razy ją pomasowałam i prze wieczorem zobaczyłam, że wzdęcie się zmniejszyło i żwacz pracuje.

Zrobiłam na obiad makaron z sosem bolońskim. Starszy się wypiął, choć robiłam dla niego osobno - bez cebuli. Zrobił sobie pomidory ze śmietaną. Tym sposobem, jutro obiadu nie robię. Na podsumowanie dnia zrobiłam jeszcze konfiturę cebulową. Szczerze mówiąc spodziewałam sie po niej więcej - nie jestem zachwycona smakiem. Muszę coś zmodzić z nią, zanim pójdzie do słoików.
                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                                           

c'est la vie

Dziecko Pierwsze dzwoniło po pracy, jak zwykle, w trakcie iścia od autobusu, w trakcie robienia zakupów. Wszystkie problemy dnia mi przedstawiło. Dylemat ma ciągły z pójściem na studia. Nie wie czy robić magisterium, czy olać i zrobić podyplomówkę w interesującym ją kierunku. Tyle, że ten kierunek kosztuje tyle, że musiałaby o chlebie i wodzie zostać. Oczekuje ode mnie jednoznacznej wypowiedzi na temat. A co ja mogę? Gdybym była w stanie jej pomóc finansowo to jednoznacznie powiedziałabym - Idź na co chcesz, pomogę. W sumie dość zainwestowałam w jej wykształcenie, studia były płatne i to nie mało, semestr we Francji też dość kosztował, mimo stypendium. Przyznać należy, że trochę sobie zarobiła myciem kibli, pojechawszy 2 miesiące wcześniej. Ale i tak. Potem zrobiła kurs pilotów, też kasa. (Najciekawsze, że na mocy przemądrych decyzji naszego ukochanego rządu, można teraz być pilotem wycieczek bez kursu i licencji). Potem zrobiła studia podyplomowe, ale tu już głównie sama finansowała. Wyremontowałam jej mieszkanie swoją kasa i swoją pracą. No i pewnie na tyle. Chce zrobić malowanie w pokoju i Starszy sugeruje mi, żebym pojechała i pomalowała. Ale już nie. Nie, że jestem świnia i wróg Dziecka. Ale Dziecko ma 25 lat i musi już sobie trochę samo radzić. Jak powiedziałam, że ja w tym wieku przyjechałam na to zadupie i moi rodzice za mną nie jeździli i się nie interesowali, to usłyszałam, że miałam złych rodziców i byli zajęci sobą. Nie prawda. Bo dzieciom trzeba dać podstawy, a potem sobie mają radzić same. Ja te podstawy miałam, bo miałam studia i pracę. I Córunia te podstawy ma: ma wykształcenie, mieszkanie i pracę. Resztę musi sama. I sama musi swoje problemy rozwiązywać. Bo ja nie będę wieczna i kiedyś może nastąpić szok. A tak dzwoni, skarży się, ja coś radzę, ona i tak nie bierze tego do realizacji. A na każdą zwróconą uwagę, mówi, że ją dołuję. Bo ma ciągle depresję i żyje na codzień tą depresją i z tą depresją. Z depresją trzeba coś do cholery robić. Albo samemu olać depresję, albo iść do fachowca.
Zadzwiniła jeszcze drugi raz wieczorem. I głos miała taki, że myślałam, że jest chora. Nad głowa ma mieszkanie, w którym mieszka młoda kobieta z dwójką dzieci. Ma jakiegoś młodego 3-4 letniego harpagona, którego pomiędzy 20-tą a 21-wszą "wybieguje" (!). I przez godzinę gówniarz tupie jej po głowie, co doprowadza ja do białej gorączki. W dodatku ma jeszcze pracę, którą wykonuje w domu i nie może sie skupić. Już raz zwracała babie uwagę, nic to nie dało. Wczoraj poleciała piętro wyżej z qrwicą, ale z tej qrwicy zapomniała języka w gębie. A babę trzeba było na funty. Co to do cholery znaczy, że dziecko się musi wybiegać, bo nie zaśnie?! I dlaczego do cholery w mieszkaniu?! Nowoczesne wychowanie dzieci kładzie mnie momentami na łopatki! Moje dzieci miały do dyspozycji chałupę długości 14m, z długim korytarzem przez całość. Syn -  ADHD stwierdzone medycznie. Nikt pod spodem nie mieszka. A nie zdarzyło się, żeby urządzały harce na długość mieszkania. Były odpowiednią ilość czasu na zewnątrz. Bawiły się pod moim okiem, jak były bardzo małe, potem same, pod nadzorem. Wystarczyło. Nie siedziałam i pieprzonych seriali nie oglądałam, tylko zajmowałam się domem i dziećmi. A roboty zawsze miałam wyżej uszu. Większość do wykonania, jak już poszły spać. Czasem do bardzo późna. I przeżyłam. W mieście też się dziecko może poruszać do woli na powietrzu. I to powietrze na skwerku nie jest bardziej trujące niż w mieszkaniu. Zaraz obok bloku jest teren wysrolu, trawka itd. Niech tam biega. Lampy świecą, może i wieczorem.A poza tym niech weźmie adhdowca do doktora, bo sam się nie wyleczy bieganiem po mieszkaniu i problem będzie miała za chwile kosmiczny. Jakoś to trzeba rozwiązać, bo nie można żyć z biegającym po głowie bachorem.  Uroki życia w bloku! Z debilami! Mówię: porozmawiaj z babą na spokojnie, może coś się da ustalić. Może niech gówniarz biega, zanim wrócisz z pracy o 18-tej. A jak nie, to idź ty biegać na miasto o tej porze. Ostatecznie kup stopery. (Te stopery wqrzyły ja do białości.) A jak biega rano, to włączasz radio na full i olewasz system. Trudno. Nigdy i nigdzie nie jest tak, żeby było cacy pod każdym względem. jak się mieszka we własnym domu to też ma się sąsiadów, którzy: koszą trawniki dzień w dzień, włączają cyrkularkę o 21-szej, palą śmiecie , trawę , liście. I inne rozrywki z nimi są, jak u nas z dwójką sąsiadów. I muszę słuchać tych kosiarek i pił, bo nie mam innego wyjścia. Czasem od rana do późnego wieczora. I zamykać okna, jak sąsiad pali liście, albo wozi gnojówkę pod oknami, w sobotę, gdy wietrzę pościel. Wyjściem jest mieszkanie na odludziu. Ale to też ma plusy ujemne. Nawet dużo chyba plusów ujemnych.
Dziecko ma ochotę przenieść się do Wrocławia. Ale, mówię, nie licz na to, że gdzie indziej będzie cudnie pod każdym względem. Wszędzie są jacyś ludzie, w których się trzeba wpasować.
A tak, poza tym, to jestem z niej dumna. Bo sobie radzi. Radzi sobie, mimo tego stękania mi do ucha i jojczenia, że jej nie wspieram. I, że ją dołuję. Trochę jest przeczulona w naszych relacjach na wszelkie uwagi. Siedzi na oknie, sprawdza FB na telefonie i mruczy coś do mnie przez zęby. Nie rozumiem połowy. W końcu mówię: Córunia, jak mówisz to otwieraj i zamykaj usta, bo wychodzi niewyraźnie (Szefowa jej zwracała uwagę, że mówi niewyraźnie, nawet wysyłała do kogoś od dykcji, a w pracy mówi językami obcymi) I zaraz wrzask: No, widzisz, zawsze mnie dołujesz! No, dobra, nie odzywam się. Ale dołuję też, jak przypominam o terminie wykonania badań albo odebrania wyników już zrobionych, które leżą od miesiąca. No to jak mam mówić? Mówię: sama musisz zdecydować, co chcesz robić i jak chcesz robić. Ja za ciebie nie zdecyduję. Inne warunki życia i inne priorytety były jak miałam tyle lat, co ty. A poza tym, ja- to ja, a ty -to ty.

Moje piękne i mądre Dziecko Pierwsze

I zaczął się nowy dzień.

wtorek, 3 września 2013

duje

Duje juz 3-ci dzień, mało łaba mnie urwie. Wczoraj pod wieczór i w nocy postraszyło deszczem. Ziąb się zrobił okrutny. Pogoda nam w tym roku daje do wiwatu. Trudno powstrzymać się od narzekania, choć inni mieli gorzej. U nas na szczęście żadnych kataklizmów nie było. Jedynie 5-cio minutowy grad załatwił mi pomidory. Ale mimo, że podziurawione jak śrutem - dojrzewają.
Cioteczka przyjechałą w sobote i zadomowiła się. Od wczoraj zbiera się do wyjazdu, ale ciężko jej idzie. Nazrywała malin, które jej spleśnieją, naznosiła wiadrami spadów, które już gniją, bo to takie jabłka, że ledwie dotknie ziemi -już zgniłe. Dzisiaj stwierdziła, że zrobi sobie jabłka do słoików. No, czego do cholery ma wszystkie przetwory zawsze robic u mnie. Ja do niej nie jeżdżę, robić przetworów. Ale to tak wygodniej - wszelaki syf ma się z głowy u siebie. No i jest jak zwykle.
Nie trawię jej pieprzenia pod tytułem mycie dupy wszystkim, który zna i nie zna. Bo, ktoś mówił. Nosz, qrwa. A potem, że plotkary, flaki płuczą itd. Mówię: nie trzeba daleko szukać.
Nie trawię. Żołądek mnie bolał wczoraj przez cały dzień.
Jeszcze tak siedzi i monologuje: A muszek coraz więcej, zimno, będą się pchać do chałupy.... A chmurka tu taka nisko idzie.... O, poszła... A chleba to ty na śniadanie nie jesz? A ja taki pyszny placek upiekłam. Może upiekę. (A, wała) No, czego wy tak długo gadacie (Kładzie się o 21-ej) i takie sranie w banie cały dzień. No, chmura najdzie od północnego zachodu, to... się..zaraz... ( Dupa, dupa)

No, dobra.

Zrobiłam wreszcie ten chutney pomidorowy. Na zasadzie swobodnej interpretacji przepisu z neta.
(Qrwa, myje po sobie naczynia po śniadaniu i cały czas coś pieprzy pod nosem. Oraz ćwierka, bo ma coś z protezą nie tak)
Próbowałam na gorąco i wydawał mi się OK, a potem na zimno wpyliłam tę resztkę, co sie do słoika nie zmieściła i miałam wrażenie, że za bardzo octowaty. Na taki wielki gar, z którego wyszło mi 6 słoiczków po 385 ml i 10 słoiczków po chrzanie polonaise, dałam pół szklanki octu i szklankę białego wina wytrawnego. Niby powinno być w porządku. Przy okazji robienia tego sosu musiał być tez i przecier robiony, bo zawartość pomidorów się wyłuskuje.  Wyszło pięć takich słoików. No i wykorzystałam ciotkę! Miałam dużo drobnych cebulek, z tej rodzinnej. I posadziłam, żeby mi to obrała. Usilnie przekonywała mnie, że takie małe cebulki można z powodzeniem do obiadu wykorzystać. Ale masochistka nie jestem i nie będę iskać tego do obiadu. Wyszło pięć słoików marynowanych cebulek. Starszy będzie wciągał zimą.

Andzia ma ruję i te skurczybyki się perfumują i tłuką.
Arkadiusz wytrwale poluje na okazję czmychnięcia z domu. Wczoraj mu się udało przed wieczorem. A wieczorem wyprowadzam psy w pole, doszłam już prawie do sadu, gdy dotarło wreszcie do mnie "miauu" za plecami. Arek pędził za nami co sił w łapkach i wołał nas. Psy czym prędzej rzuciły się witać Arka, co skłoniło go do odwrotu. Na szczęście pod dom i tam go zwabiłam na plasterek szynki.
Jak by się miał włóczyć, to trzeba by go poszczepić. Nie chce kota polowo - domowego, żeby mi przyniósł jakieś świństwo do domu. Wszystko + wscieklizna - 5 dych. Ratunku, przed cudzą głupotą. Kot siedział w domu, dopóki yta nawiedzona,nie zaczęła pitoliuć, że "tam u mnie w bloku, to sobie kotka na spacerek wyprowadzają" No i braciszek posłuchał miastowej siostrzyczki i wyprowadził. No i jest teraz efekt. Czemu, qrwa, ja mam wiecznie ponosić konsekwencje czyjejś głupoty?!

++++++++++++++++++++++++++
Wzięłąm sie za prasowanie. Dzieckowych T-szertów. Oczywiście. I sweterków. Starszy zapodał, że jedzie do doktora. I cioteczka zaczęła jojczeć, żebym z nim jechała. Nie wiem po co, bo alchajmer jeszcze nie jest. Do środka z nim nie wchodzę, bo po co. Te wizyty to rutyna. Równie dobrze mógłby pójść do rodzinnego. Leki by mu wypisał tak samo, a za wizytę byłoby zero zamiast 8 dych. No, ale pan doktór jest nowoczesny i recepty są podrukowane a nie nagryzmolone. I powie pacjentowi, że będzie żył, aż do śmierci. EKG mu zrobi nowoczesne. Aceneocumarol mu zmienili na Pradaxę. Różnica w cenie drobna -150zł. miesięcznie. No, dobra. Ja wydaje na fajki. Ale dom przy tym utrzymuję, a siebie na marginesie.
Jakieś szepty na boku musiały być, bo chciał mi kwiatka kupić. Pocałuj się w kwiatka. Jak się chce kwiatka kupić to się idzie do kwiaciarni i się kupuje, a nie ciągnie się kobietę - chodź, kupię ci kwiatek. Skończyło się na tym, że zrobiliśmy (!) zakupy (za które JA oczywiście zapłaciłam) i dał mi 20 dychy na wino(!). To kupiłam malinówkę. I właśnie ją chlam.  Na 25 rocznicę ślubu dostać od męża flaszkę, to jest szczyt sukcesu, szczyt szczytów i szczyt wszystkiego. To jest podsumowanie całokształtu w 2 dychach. ( jeszcze do tej flaszki dopłaciłam, bo zapodałam pani, myśląc, że kosztuje 19.90, a kosztowała 23, 60).

Kupiłam wreszcie metr owsa dla kóz. Na chwilę będzie spokój, ale zadowolona nie jestem. To jest mieszanka, ale w tej mieszance jest także pszenica. No i trochę dupa. W sumie należałoby zwałować. Muszę w końcu zadzwonić do tego młyna w Głuchowie i zapytać, czy oni także nie wałują.

W obórce wrzask jakiś. Więc pójdę, bo juz i pora nadchodzi. A że pogoda jest jak jest, to im się wydaje, że jest później, niż jest.


niedziela, 1 września 2013

po balu

Zrobiłam torcik hiszpański! Zeżarłam 2 kawałki! Tak łaził za mną, że aż mi po piętach deptał.  Był z bitą śmietaną, brzoskwiniami i malinami, Dałam tylko 2 blaty bezowe, śmietana i maliny na wierzchu i polane mleczną czekoladą tu i ówdzie. Ale i tak nie dorównywał temu od Szelców z Leska, który strzeliliśmy sobie z Braciszkiem po tym jak spędziłam noc listopadową na sanockim SOR-ze.
Ciotka Z. jednak przyjechała. I nawet była miła. Trochę pogaduszek, dla Młodego wqrwiających, bo ona ma zawsze wiadomości o wszystkich w koło. Zadziwiające, że bywa rzadko a wie więcej niż ja, która tu jestem cały czas. No cóż, po prostu trzeba chcieć wiedzieć. A, ze ja nie chcę wiedzieć, to nawet sąsiadka plotkara wie. Nigdy ze mną nie dzieli się informacjami pt. co komu zdechło, a co się komu urodziło. Ponieważ wieś zwiedzam nader rzadko, jeżeli już, to autem do sklepiku, więc jestem zupełnie do tyłu z wszelką wiedzą. Najwyżej czasem uda mi się nekrolog przeczytać lub o ślubie dowiedzieć, gdy synuś z kolegami robią "bramę".
Wczoraj zanosiło się na dwie, ale moje zakupy im plany pokrzyżowały.I jedna przeszłą przed nosem. Na drugą wyszykowali drzwi z futryną, dopiero co zdjęte przez Młodego w ramach wymiany. Zrobili im "stopy", coby stały o własnych siłach i na szybie napisali "Drzwi do szczęścia". Wystroili sie we dwóch w sztruksowe czarne marynary i okulary a'la mafioso i pocięli z tymi drzwiami na miejsce akcji. Na miejscu ustawili je na szosie. Podobno sobie stały a samochody omijały je ze zrozumieniem. Następnie wyciągnęli młodą parę z merola (słownie ich wyciągnęli, nie siłowo) i zachęcili do przejścia. Po czym padło pytanie do młodego " Czy czuje sie pan szczęśliwszy?".
Mój Dzieciak ma pomysły nie z tej ziemi. Ostatnio tych wesel było trochę i "bramy"czyli "szlabanty", które robili przechodzą do historii.


Oto jedna z nich. 
Zawsze to jakieś urozmaicenie w tym naszym wiejskim nicniedziejstwie. Bo stoliczki z kwiatkiem i serwetka ustawiane przez wiejskich pijaczków są nudne.
Postawiłam ścierki, coby się gotowały, bo ich szarość po normalnym praniu jest wqrzająca.
W łazience czeka na mnie pranie do wyniesienia. Wczoraj jakieś zwirze zlało mi sie na spiwór, którym sie przykrywam. To juz druga taka akcja, ze zostało mi podlane łóżko. I nie wiem, które to robi. W związku z wczorajszymi okolicznościami, zdecydowanie stawiam na kota. Robi sie coraz bardziej wqrwiający. To jego latanie po okna i zdzieranie siatek, nocne włóki, niszczenie mebli i wszystkiego co sie da zniszczyć. Popieprzony kot. Jeszcze takiej mendy nie miałam. Ale i tak wszyscy go lubią. A Dziecko, gdy zobaczyliśmy wczoraj na drodze rozpapranego kota, mocno dopytywało się, czy Kot jest w domu. Po czym okazało się, że chyba jednak nie, więc minę miało nietęgą. Ostatecznie wylazł z jego pokoju. Gdzie tam siedział - Bóg wie, bo tam był tez szukany. Może na szafie?