piątek, 31 stycznia 2014

wyje, duje, miecie...

Tak, od długiego czasu mam na zewnątrz coś, przy czym Xsawery to był mały, niedorozwinięty pikuś. Duje bez przerwy, a od tygodnia centralnie ze wschodu, czyli drzwi z ręki wyrywa i na klatce schodowej robi zaspę. (Już nie mówię o zaspach na strychu..)Zaspy są wszędzie, droga w pola prawie odcięta, a Malinowy Król dwoi się i troi, żeby się przez te zaspy przebić. No, ale.. Wczoraj przebił się do sąsiada, który jest za mną (ostatnie zabudowania , a potem już pola). Sąsiad autem wyjechał, bo taki miał mus, a jak wrócił za 2 godziny, to już nie wrócił. Zawiesił się na zaspie i śmy go z Dzieckiem zdejmowali, po czym zaparkował u nas na podwórzu. Na podwórzu stoi przyczepa i Dziecka zielona strzała, które powodują, że zaspy układają się nieszkodliwie dla komunikacji. Natomiast sąsiad jest systematycznie odcinany. Wczoraj dwa razy stosował łopatologię, bo mu się klienci zawieszali, oprócz tego Malinowy Król jeździł jeszcze wieczorem. A dziś rano już był i znowu brał ten dojazd do sąsiada na 10 razy.
Wpycha mi się do dzioba -"a nie mówiłam". Bo mówiłam, że jak się zaczęło nienormalnie, to dalej też będzie nienormalnie. No i jest.  Tylko, żeby nie było, że wykrakałam. Już w jesieni zapowiadano zimę stulecia.
A ja już mam tej zimy dość. Normalnie nie chce mi się tyłka ruszać i wychodzić na ten wyjący i gwiżdżący wiatr.
Psom tez się nie chce wychodzić. W dodatku Księżniczka nie ma trawki, wszędzie śnieg, miejscami głęboki i tak mnie ciąga kilometrami, zanim załatwi grubszą sprawę. Żeby zapewnić jej większy komfort (i Czarnej też) wyprowadzam je pojedynczo. Niby więcej zawracania głowy, ale czasowo wychodzi pewnie na to samo, bo jak Księżniczce Czarna się pod nos nie wpycha, to jakoś to szybciej idzie.
Tylko z terenem do chodzenia kiepsko. Trotuar jest mocno zaśnieżony, a w górnej części wsi całkiem nie do chodzenia, bo leżą tam zaspy. I ludziska chodzą jezdnią, która jest w gorszym stanie niż boczne drogi. Boczne drogi odśnieża Malinowy Król za gminne pieniądze. I należy przyznać, że robi to uczciwie, bo przecież nikt go nie rozliczy z przejechanych kilometrów, mógłby zainkasować kasę i siedzieć przed telewizorem. A on jeździ raniutko i wieczorem. Natomiast główna droga przez wieś jest powiatowa i tu samochód z pługiem się pojawia jak widmo. Jedzie z pługiem w górze, pizgnie trochę tego z jezdni na chodnik, ale tak, żeby paliwa za dużo nie spalić. Tu też odśnieża jakaś prywatna firma i widać, że się nie wysila za bardzo.
Na domiar złego Księżniczka chodzi na trzech łapach. Tak nagle, ni stąd ni z owąd, wczoraj zaczęła na trzech chodzić. Jak wróciłam od kóz, to mi tak przykuśtykała. I nie wiem o co chodzi. Na spacerku pomykała na czterech, niby lekko kulejąc, i to tak pomykała, ze marszobiegi za nią uskuteczniałam. Natomiast w domu znowu na trzech. Zobaczymy. Dziś na siku wyszła na czterech, ale z kanapy trzeba było ją zdjąć. Księżniczka to Księżniczka. Fanaberie swoje ma.
Najbardziej mnie śmieszy, jak ją wołam, żeby ubrać na większe wyjście. Gdy zobaczy kombinezon w ręce to idzie czołganiem: brzuch przy podłodze, łepetyna między łapami i tempo ślimacze.
Śnieg niby jest suchy, bo mróz trzyma cały czas, ale i tak przychodzi cała oblepiona i trzeba wyczesywać. Do końca się nigdy nie wyczesze, ta ostatnio nabyta pudlówka dla kota chyba, więc za chwilę jest mokra, jak jej odtaje. Tak, że wolę w pekeś wystroić. I ona w tym pekesiu pewniej w śnieg idzie.
Tylko ubrać problem. Ubiera się tak mniej więcej, jak Dziecko Starsze się w śpiochy ubierało dziecięciem będące: naciągnęłam z trudem jedną nogawkę, po czym, zanim naciągnęłam druga , ta pierwsza byłą już strzepnięta. Rozrywka była na całego i kto szybszy.
A za oknem cudna zima, jak z obrazka. Słońce wylazło i se świeci. I widać dokładnie jak śnieg posuwa z pól w ten wąwóz przed chwilą wydłubany przez Malinowego. I gdyby nie efekty akustyczne, to przez okno byłoby cudnie. Gdyby nie przyczyna tych efektów akustycznych - tez byłoby cudnie, bo tego śniegu w końcu aż tak wiele nie napadało i mróz też jakiś syberyjski nie jest. -15 to jeszcze nie tragedia.
Martwi mnie tylko, że u kóz mam cały czas na minusie i trwa to już chwilę. Nic już więcej nie mogę zrobić, żeby było tam cieplej. Jedyne wyjście na przyszłość - ocieplić styropianem ścianę od garażu. Ściana jest na 1 cegłę, a garaż stoi otworem i wiatr po nim hula. Dawniej, kiedy był oborą, ta cienka ściana nie przeszkadzała, bo były zwierzęta i w oborze zawsze było ciepło, a co za tym idzie w tym pomieszczeniu, gdzie teraz sa kozy -tez. A w tej chwili jest ziębione z dwóch stron. Z jednej, od strony dawnego chlewa, ścianę ociepliłam układając słomę w kostkach po sufit. Z drugiej strony częściowo tez ułożyłam. Więcej się nie da, bo nie przejdę z wiadrem. Ociepliłam tez drzwi od wewnątrz styropianem, a ten kawałek wykładziny przykręciłam od zewnątrz. I to byłoby na tyle w tej kwestii. Trzeba czekać na ocieplenie.
Tymczasem w piecu się chyba jednak nie rozpaliło, mimo włączonej dmuchawy i muszę się udać.
Dziecko pojechało do KRK i mają we dwoje przybyć w sobotę. Musze ogarnąć chałupę, żeby mi potem Córka nie marudziła, że przyjeżdża mi posprzatać.

sobota, 25 stycznia 2014

Czytam

Clarke, aktualnie, na zmianę z Christie (ale jakoś okazało się, że na półce ma tylko dwie, a pewna byłam,że więcej, bo była jakaś taka gazetowa seria za grosze i kupowałam. Może się do KRK translokowały, bo od pewnego czasu książek ludziom nie pożyczam). Clarke czytam na kompie oczywiście. Pozyskałam z internetu, po czym okazało się, że to, na czym mi najbardziej zależało pozyskało się w postaci okładki i spisu treści. Lekko się zdenerwowałam. Ale będę szukać.
I takim sposobem, przy drugiej pozycji, wylądowałam w Paryżu. W związku z czym naszło mnie na wspomnienia.(Niewiele tego Paryża widziałam wtedy i oczywiście z takim skołowaceniem w głowie - bo to było latanie dla otumanienia duszy w oczekiwaniu na pogrzeb) Ale jak doszłam do opisu stacji metra, to wyjęłam mapy i zaczęłam sobie uświadamiać, którymi liniami wówczas jeździłam i na jakich stacjach wsiadałam/wysiadałam. Nie było to zbyt trudne. Stacje i wejścia do nich pamiętam jako tako. Nie wszystkie. Teraz się okazało, że wielkie gmaszysko, koło którego schodziło się do metra na Rivoli, to był budynek Luwru. Swoją drogą, zastanawiam się jak bardzo musiałam być wówczas przymulona, skoro w ogóle zeszłam do metra, jeździłam nim i nie umarłam na hertzszlag. Bo normalnie to nawet tłum w autobusie mnie o hertzszlag przyprawia prawie i o ile można, to na najbliższym przystanku wysiadam, nawet jak to jest szczyre pole. Będąc w KRK jeżdżę czasem 50-tką ze stacji pod dworcem. Ale tam jest jakoś wysoko i jasno i nawet mi się nic nie dzieje, a ten krótki odcinek w wąskim i ciemnym tunelu przejeżdżam jakoś, starając się myśleć o czymś innym, niż o tym, że właśnie jestem w takim wąskim i ciemnym tunelu i co by było, gdyby.
Wtedy do Francji jechałam autokarem, z Córką, po nocy, na prochach. Tunel przespałam i dopiero potem uświadomiłam sobie, że tam przecież gdzieś był. Wracaliśmy autem z Bratem. I ten tunel pokonywaliśmy za dnia. On sobie chyba nie zdawał sprawy z mojego fioła, bo zaczął opowiadać o pożarze w szwajcarskim tunelu. A ja patrzyłam na prędkościomierz (tam prędkość ograniczona mocno) i liczyłam ile minut zostało do wyjazdu z tego tunelu. No i jechałam z Bratem, a on za kierownica daje mi absolutne poczucie bezpieczeństwa w każdej sytuacji. Czy to w tunelu, czy we mgle, jak mleko, która zresztą działa na mnie podobnie jak tunel.
Wtedy obiecałam sobie, że jak pójdę na emeryturę, to część odprawy przeznaczę na to, by jeszcze raz pojechać, pospacerować, już na normalnie, tymi samymi ścieżkami i pozachwycać się. Ale ten tunel był tą kropką nad "i". która, oprócz wielu innych okoliczności spowodowała, że nie pojechałam i już nie pojadę nigdy. Za to jeżdżę po mapie, oglądam zdjęcia i korzystając ze Street View mogę stanąć nawet na ulicy przed domem, w którym mieszkała Gocha, pozaglądać w jej okna, a potem popatrzeć na to, co ona z okna widziała.
A, ostatnio, dzięki Street View mogę wyleźć na moja ukochana Górkę i stanąć na wprost bramy do posesji! Wielbię Google Maps! Żeby tylko jeszcze ładowały się szybciej!

"A  na działkach nic nowego się nie dzieje" Termometr uparcie stanął na -13, wiatr niesie jakieś drobne białe g..no i zdmuchuje z dachów,to, co na nich osiadło. Psy zaczynają się napraszać o dłuższe wyjście, bo wczorajszy wieczorny spacer był raczej bezowocny, a potem było jeszcze 155 razy szybkie sikanie, co godzinę mniej więcej (czy Księżniczka zaczyna mieć problemy z pęcherzem, czy upodobała sobie sznupanie w śniegu?) No to jeszcze szybka herbatka (kawa już była, nawiasem mówiąc się kończy - i co teraz-bo kasa już się skończyła. Trzeba na początku miesiąca kupować 5 paczek -tyle wychodzi, gdy pijemy po jednej kawie dziennie na twarz, z dwóch łyżeczek zaparzonej w kawiarce. Dwie już rzadko, bo już ani potrzeby takiej nie ma , ani ochoty, ani, z resztą, możliwości. A jak szwagierka usłyszała, że tyle kawy miesięcznie kupuję, to było OJOJ. No, a to jest najtańsza Prima w dodatku). I trzeba się zebrać w kupę i stawić czoło wiatrowi. Ale, jak się chciało Zosi jagódek, to ma...

Drzwi do pokoju zostały zamknięte na noc. Z Czarną, Księżniczką i Panem Kotem w środku. Psiury przespały na pańci, Pan Kot w koszyczku Kuleczki, a reszta licho wie gdzie. Ale spała, bo gonitw nie było. Na początku jakieś niesnaski tylko. Wszyscy przeżyliśmy te zamknięte drzwi. Drzwi też przeżyły bez obrażeń zewnętrznych (Szlag lekki by mnie trafił, bo przed świętami je wreszcie pomalowałam) Panna Kota została przypilnowana rano w kuwecie. Zobaczymy, jak dalej będzie.

piątek, 24 stycznia 2014

zima, zima

No, zima. Spadło troszkę śniegu, przykryło lód - żeby było zabawniej. Zawsze to jakieś urozmaicenie, jak ni stąd, ni z owąd pirueta strzelisz, bo okazało się, że lód był pod spodem. Tyle, że psiury już bardziej ochoczo chodzą na spacery, ja akurat mniej, bo zaczęło wiać ze wschodu i jak idziemy TAM, to wieje po oczach i kaptur z głowy zwiewa. Księżniczkę spuszczam, obadawszy uprzednio horyzont, w celu stwierdzenia braku saren w okolicy. No i leci sobie ze sto metrów, zanim kucnie. Wilk syty i owca cała, bo ze względu na to, co pod nogami oraz fanaberie mojej nogi - nie  leciałabym za nią, w związku z czym dystans byłby znacznie dłuższy.
Zaczęło wiać ze wschodu, co zwiastuje przymrożenie. Zawsze ze wschodu nam syberię przywlecze. Na razie, tyle co słońce zaszło, jest -12.

Fanaberie maja także kozunie - siano im się widać przejadło, bo zaczęło być be. Wyciągają z siatek i pod nogi. A może one wiedziały wcześniej, że zimno idzie i chciały sobie dosłać od spodu? Któż to wie, zwierzęta czasem wiedzą więcej niż my. W każdym razie, jak wczoraj wieczorem zobaczyłam u Andzi pustą siatkę, która jeszcze pusta być nie powinna, to mnie lekki szlag trafił i napchałam słomy do siatki. Czarna małpa, jak to zobaczyła, to zaczęła po płotku łazić i myślałam, że go rozbije, tak bardzo chciała się do tych wspaniałości dostać (nawiasem mówiąc, to ma całą ścianę tych wspaniałości, bo ułożyłam na żłobie wiązki, aż do sufitu prawie). Ale zwierzaki tak mają - zawsze lepsze jadło w cudzym karmidle, albo lepsze z wiadra, niż ze swojego karmidła, choć to samo dokładnie. Panna Kota też uważa, że to co Pan Kot ma w misce, jest lepsze od zawartości jej michy. Tylko obórkowa kuleczka je sobie spokojniutko i powoli, najdłużej ze wszystkich i najmniej zjada. W tej chwili śpi sobie w koszyczku pod kaloryferem, tuż koło mojej nogi. Pogłaskałam ją troszkę i wydała z siebie pomruk, ale bez gryzienia się nie obyło. Nie żre się z pozostałymi, tak jak Panna Kota z Panem Kotem, ale swego próbuje dochodzić. Kiedyś Pan Kot ułożył się w jej koszyczku (A kto Panu Kotu może zabronić), Panna Kota leżała w swojej misce, a mała kuleczka krążyła i nie mogła sobie znaleźć miejsca. W końcu przyszła pod ten koszyk, wsadziła ryjek i uszamała Pana Kota w dupsko. Bez wydania żadnego ostrzegawczego, czy wypraszającego odgłosu.
Pannie Kocie ruja minęła, ale lanie w łóżko jej nie przeszło. I nie kumam, co z tym jest, bo normalnie załatwia się pilnie do kuwety. A od czasu do czasu wlezie na moje łóżko i siknie zdrowo. Dobrze, że przykrywam się śpiworem - jak rano upiorę to szybko wyschnie i wieczorem jest gotowy do ponownego olania. No, nie, nie codziennie jednak w to łóżko leje. Zdarza mi się przespać do rana na sucho.
Nie bardzo mogę pójść w ślady panów moich i się zamknąć. Pan Starszy założył gałkę (czytaj. założyłam Panu Starszemu gałkę) - Czarna nie otworzy. Dziecko cieszy się takim respektem u zwierząt, że żadne nie próbuje otwierać drzwi do jego pokoju, no chyba, że ja tam jestem, a jego nie ma. Jak pokój stoi pusty - to nie. Natomiast u mnie drzwi stoją otworem i wszelki zwierz wchodzi dowolnie, czasem wlata lotem błyskawicy i zwala coś z komody. Ja po prostu nie lubię siedzieć w zamkniętym pokoju. Może to moja klaustrofobia, ale nie lubię i już.
Pan Starszy wymarzył sobie gołąbki. Tak się tych gołąbków uczepił, że jutro mam już zorganizowane od rana będę robić gołąbki. Ostatnio gotuję obiady typu 'dla każdego coś miłego" i szlag mnie trafia. Bo jeden chce to, a drugi tego jadł nie będzie absolutnie. A ten pierwszy nie będzie jadł teg, co znowu ten drugi by mógł zjeść. Kyrk na cółkach. Szkoda tylko, że żaden do tych garów nie stanie. Nawet jak robiłam przedwczoraj pierogi, to były "moje" i "wasze". Te "moje" są bez cebuli, za to, jak spróbował farszu, to pieprzu nawalił bez umiaru. No i te "moje" muszą być ugotowane przed "waszymi", bo by było cebulą czuć.
Szwagierka, jak gotuje, to cebulę przemyca w postaci przecieru, np, do pierogów, głąbków itp. Jak był u niej ostatnio i zrobiła mu gołąbki, to kubeł na śmiecie kontrolował, czy przypadkiem jednak tej cebuli nie wrzuciła. Ja nie kombinuję. Jak nie to nie. Tyle, że niektóre potrawy bez cebuli być nie mogą. No to te cebulowe i czosnkowe gotujemy sobie z Dzieckiem, jak Starszy Pan jest na wyjeździe, albo w szpitalu. Głupio to brzmi może, ale wtedy mamy kulinarne używanie.

Nie potrafię się skupić, jak ktoś mi wisi nad głową. Nawet mentalnie. A teraz Pan Starszy mi wisi, bo czeka, aż go do kompa dopuszczę. Więc chyba go dopuszczę, zrobię co mam do zrobienia, a potem dokończę.
Trzeba mu wreszcie ten jego komp naprawić, będzie siedział u siebie.

wtorek, 21 stycznia 2014

Raz na lodowo

Właściwie, nie wiem czy raz, bo zlodowacenie trwa już drugi dzień.
Zaczęło lodowacieć w zasadzie w nocy z niedzieli na poniedziałek - idąc na poranny spacer zauważyłam za stodołą sąsiada "szkło" na ziemi. Szkło, to szkło. Ale, skąd się wzięło, jak go wczoraj tui nie było. Poszłam dalej.
Dopiero idąc na kolejny spacer, zobaczyłam, że krzaki, drzewa, ogrodzenia i wszystko pozostałe pokrywa dość gruba warstwa lodu. Za poruszeniem wiatru gałęzie drzew chrzęściły. I gubiły to "szkło". Zdziwiona byłam trochę, bo mżyło co prawda upierdliwie, ale mrozu nie było. Jeszcze podwórko, trawnik, droga wyglądały normalnie, czyli głównie błotniście.
Po powrocie z rehabilitacji  (która od poniedziałku zaczęłam) zastaliśmy schodki do domu pokryte warstwa lodu. Wleźliśmy ostrożnie. Sól zwykła została wysypana wcześniej, musiałam poświęcić kłodawską gruboziarnistą, by zrobić sobie na schodach ścieżkę, coby się potem z pełnymi wiadrami nie wyłożyć idąc do kóz. Trotuar wyglądał tez normalnie -czyli mokry.
A dzisiaj mamy epokę lodowcową. Podwórko, droga do głównej, trotuar, pokryte warstwa lodu. Trawa -oblodzone każde źdźbło i sterczące. Urechotałam się jak norka obserwując psy stąpające po tej zlodowaciałej trawie, jak kot po gorącej blasze. Czarna była nieszczęśliwa. Ona zimą marznie w łapki i bywa, że chodzi na trzech na zmianę.Dziś deszcz w zasadzie nie padał. Padł sobie w nocy i zrobił swoje.Było tak paskudnie, że nie miałam ochoty nosa wyściubiać i kombinowałam, że na zabiegi nie pojadę. Ale mnie wypchnęli i jazda była ciekawa, bo Dziecko wymyśliło boczną dróżkę, przez osiedle i potem z pieca na łeb. Pewnie mu brakowało adrenaliny. Na pierwszym zakręcie poszliśmy bokiem przy 20km/h, albo i mniej. Potem nas lekko zakręciło. A jak zobaczył co się dzieje z autem przy zjeździe w tej górki, to wrzasnął słowem, powszechnie uznawanym za niecenzuralne. Zjechaliśmy szczęśliwie, z nogą pulsacyjnie na hamulcu, po czym dostał opeer, że mnie straszy. No, bo ja się boję, niestety. Tylko w sytuacji się nie odzywam, żeby go nie deprymować. Wierzę, że wie co robi i sobie poradzi. Myślę, że nie darmo znosiłam te dzikie jazdy po polach maluchem, w wieku gimnazjalnym oraz kręcenie bączków traktorem.
W drodze powrotnej czwórka była OK i nawet jechał 80 (ale nie 120, jak zwykle),  a przez wieś to już była masakra. W dodatku ludziska chodzili jezdnią, bo na chodniku było lodowisko.
Zapowiedziałam moim sukom, że na trotuar dzisiaj nie pójdą, ale one odmówiły łażenia po trawie na ogródku, więc nie było innego wyjścia. Okazało się, że nawet nie było tak źle. Moje piankowe "botki" maja jakąś jakąś dziwną przyczepność do podłoża. Najbardziej obawiałam się, że nagle mi się gdzieś pojawi jakiś wolny pies i Czarna mnie zglebi, wtedy chyba trzeba by mnie zbierać łopatą z chodnika. Ale szczęście dopisywało (połowicznie, bo Księżniczce trawa jednak nie odpowiadała i nie załatwiła najważniejszej sprawy) i pokonałyśmy zwykłą trasę bez przeszkód.
Andżelina wybiera sobie na ruję najgorsza pogodę. Albo Xsawery, albo leje, albo zlodowacenie postępujące. I wobec powyższego, oraz zawartości mojego żołądka podniesionej niebezpiecznie wysoko, na myśl o odwiedzeniu jedynego w okolicy reproduktora, w tym roku koźlątek nie będzie. I nie ma problemu. I tak mleka nikt nie chce kupić, więc nie potrzebuję dużo. To co jest, nawet teraz, z powodzeniem wystarcza na moje potrzeby.
Na ulubionym kozim forum zaczęło się ostatnio marudzenie i jojczenie z tytułu obowiązku rejestracji zwierząt. Narzeka głównie jedna osoba siejąc defetyzm. Na prawdę uważam, że gdybyśmy wszyscy bardziej przestrzegali obowiązującego prawa, byłoby łatwiej. I zwalanie na rząd wszystkiego, sprawy nie załatwi. Nie mówię "tak", dla tego co się dzieje u góry, ale nie wszystko złe wokół nas jest winą rządu. Bo np. czy to wina rządu, że lekarka w prywatnym gabinecie, za moje własne pieniądze odwala chałturę i mnie zlewa?
Najbardziej odpowiada mi podpowiedź Młynarskiego:
Róbmy swoje,
Pewne jest to jedno, że
Róbmy swoje,
Póki jeszcze ciut się chce
.......................
Niejedną jeszcze paranoję
Przetrzymać przyjdzie robiąc swoje, kochani,
Róbmy swoje,
 ....................
Żeby było na co wyjść!

No i szukajmy w tym wszystkim co nas otacza tego co jest pozytywne, co nam daje wytchnienie i dodaje optymizmu. Bardzo współczuję ludziom, którzy rozpoczynają i kończą każdy dzień narzekaniem na wszystko i wszystkich. Jak już musisz mieć ciągle "za złe", to weź, przeżywaj to wewnętrznie, a nie zwalaj swojej wiecznej frustracji na innych.
I z tym optymistycznym (?!) akcentemzabieram tyłek w troki i udaję się do roboty. Oczywiście wczoraj padłam jak kawka i nie dokończyłam, co musiałam uczynić niniejszym.

Reginko, jak Hela?

sobota, 18 stycznia 2014

leje, po szybach dzwoni

a ja znów nie śpię. Chociaż pobudka była dziś tuż po piątej. I na wariackich papierach: szwagierka najważniejsza  zadzwoniła do Starszego, że ma okropne bóle brzucha. Starszy za drugim, czy trzecim telefonem zdołał ją przekonać, żeby wezwała pogotowie. Ona wezwała, ja zerwałam Dziecko i panowie pojechali do Rz. W międzyczasie sz. zadzwoniła, żeby powiedzieć gdzie ja wiozą. Przywieźli ją na izbę przyjęć, pora była nieodpowiednia, bo nocna zmiana trwała już w pogotowiu do opuszczenia posterunku, a dzienna jeszcze nie miała zamiaru się zjawić, lekarza zero.
(Nawiasem mówiąc na oddziale ratunkowym naszego powiatowego szpitala byłam ze Starszym, eRką przywiezionym o takiej właśnie porze i tu zmiana odbywała się w locie: schodzące przekazywały papiery i pacjentów przychodzącym. A lekarz był dyżurny. Na specjalistę z oddziału szpitalnego już trzeba było chwile poczekać, ale EKG i krew robili natychmiast. Natomiast w Sanoku, gdy się tam pojawiłam swego czasu - nie czekałam dosłownie ani chwili, nawet USG natychmiast przyjechało DO MNIE, a nie ja jechałam na USG)
Tak więc na tej izbie przyjęć sobie trochę poleżała, jakąś kroplówkę jej dali i pewnie środki przeciwbólowe. Po czym (po ok 2 godzinach) zawieźli na górę, na USG. Po czym jeszcze trochę poleżała i oznajmili jej, że pojedzie na obserwację do szpitala miejskiego, bo tam jest akurat ostra chirurgia. Czym sz. wystraszyli i odmówiła pojechania, czyli zabrała dupę w troki do domu. Żeby choć ją panowie przywieźli do nas, albo drugiej sz. Ale nie, zażyczyła sobie do siebie i została sama, z podejrzeniem, że to mógł być wyrostek. I takim sposobem szanowna sz. będzie znów pokonywała chorobę siłą woli.
Skądinąd szajba w tym kierunku jest u nich chyba genetyczna: starsza siostra nie podpisała zgody na operacyjne złożenie pękniętego stawu biodrowego i od dwóch lat leży, a córka ją przewija, podmywa i karmi, mając przy tym jeszcze własną córkę, już 30 letnią, chorą na SM i już niestety niesamodzielną. Braciszek też był bohater, jak żebra połamał i mu z trudem gorset załatwili za ciężkie pieniądze z lekkiego gipsu, to porozcinał i nie nosił. Leki na Parkinsona brał dopiero jak u nas zamieszkał i ja zaczęłam tego pilnować.
No i niestety, te geny dostały się mojej Córce - recepta od pani doktor od nerwów leży niewykupiona. Tyle, że Córunia już mi nie szlocha do słuchawki, bo spodziewa się chyba, że dostałaby zjebkę.

Oprócz tego przez kilka poprzednich dni miałam jazdę z Księżniczką. Wyprowadzałam ja po 8 razy dziennie i szlag mnie trafiał, bo ledwo wróciłyśmy ze spaceru bez efektów - znowu stała pod drzwiami. Wreszcie puknęłam się w czerep i wrzuciłam na luz. Zaczęłam dawać systematycznie raz dziennie Laktulozę i raz łychę oleju lnianego. Przez dwa dni dostawała także takie gluty z siemienia. Trochę się poprawiło, bo zaczęły być efekty na spacerze. Te wielokrotne spacery też nie były stracone, bo przynajmniej miała więcej ruchu, co jest dla niej wskazane. I spacerowała raczej ochoczo, nie zapierając się łapami.
Ja spacerowałam mniej ochoczo, bo z duszą na ramieniu, zwłaszcza wieczorem. Albowiem, z powodu tej idiotycznej pogody suki zaczynają się ciekać i już psy luzem biegają mi po podwórzu.
Raz, wychodząc wieczorem do kóz, zastałam u schodów wielkie bydlę, wyglądające jak krzyżówka ONa i Huskiegi, które w dużym poważaniu miało moje do niego przemowy, żeby sp..dalał skąd przyszedł.
U kóz podparłam drzwi widłami od środka (nie mam od wewnątrz zamknięcia). Na szczęście bydlę zrozumiało, że nie jest mile widziane w tym miejscu, bo jak te widły odblokowałam i się wygruziłam, to już go nie było. Za to był gdzieś w okolicy, bo psi rwetes dochodził zewsząd. Więc na wieczorny spacer po trotuarze poszłam w towarzystwie bodyguarda uzbrojonego w kij od szczotki. Bodyguard był wściekły z powodu otrzymania tej zaszczytnej funkcji, latarnie się nie świeciły, a że pochmurno było to łysy też, więc spacer był krótki bardzo.
Styczniowa wiosna poprzewracała we łbach stworzeniu wszelkiemu i młoda kotka - Panna Kota ma ruję. Stwierdzam z całą odpowiedzialnością, że ruja u kotek jest niezwykle uciążliwa dla otoczenia. Chodzi taka wariatka, nie dość że dupska nadstawia bele czemu, to jeszcze ryj drze przeraźliwie. A Panna Kota przeszła w dodatku ostatnio samą siebie obsikując po kolei łóżka panów w te i z powrotem. Tak że 3 kołdry prałam w ciągu dwóch dni (właściwie 2, z tym, że jedną 2 razy) Nie wiem, co jej się w tym dziwacznym łebku mota, bo kuwetowa jest permanentnie nigdzie indziej się nie załatwia i zagrzebuje wszystko ładnie. No, chyba, że uda jej się wparować do pokoju któregoś z panów. Wtedy natychmiast wskakuje na kołdrę i leje z marszu. Nie kumam o co chodzi.(Może ma awersje do facetów?) Dziecko się zagotowało dzisiejszej nocy bo wpadła do niego (było drzwi zamknąć, a nie ogon zostawić) i natychmiast go podlała. Wrzask był okropny, musiałam oddać Dziecku własną kołdrę, bo jego jeszcze nie wyschła poprzednio uprana, a na strych mi się po nocy iść nie chciało. Na wszelki wypadek zamknęłam drzwi do środkowego pokoju, tak że odcięłam się ze zwierzyńcem od reszty mieszkania i zwierzyniec cały wyleguje się u mnie. Pan Kot z psami na wyrku, Tosia w koszyczku, a Panny Koty nie widzę, więc pewnie w końcu poszła do swojego wyrka.
Dziecko P, ma mieć jutro znów koleżankę z Podlasia, która ma kleptomaniackie zwyczaje. Oraz na pewno jej znowu zaleje sąsiadkę uprawiając riki - tiki z facetem w wannie. Zaleciłam, po doświadczeniach poprzedniej wizyty, by pochowała cenniejsze długopisy oraz usunęła dwudziestozłotówki z kieszeni dresówek.  Powinna też tym razem mieć lodówkę pustą. Jeszcze nie przyjechała, a już narobiła swądu. Na temat noclegowania tej właśnie osoby swoje zdanie wyraziłam, więc niech mi Dziecko P. nawet nie próbuje jojczeć i opowiadać o kolejnych akcjach Podlasianki, bo będzie horror.
No i tym optymistycznym akcentem kończę na teraz. Księżniczka chrapie jak stary, deszcz dzwoni po szybach, a mi się wcale nie chce spać.

wtorek, 14 stycznia 2014

jeszcze jedno ZUO i Księzniczka daje czadu

Dzisiejszy dzień upłynął głównie na wyprowadzaniu Księżniczki.
Zaczęło się rano. Pierwsze sikanie -normalnie.
Potem,  po kozach, poszłam z psicami  na dłuższy spacer, który okazał się całkiem krótki z powodu bojkotu Księżniczki: spuszczona na sąsiadowej trawce, zrobiła cóś tam, po czym siadła. No to ją olałam i poszłam z Czarną dalej, daleko dość. Oglądam się - a ta siedzi, jak siadła. I ogłuchła w dodatku. Nawet rzucony patyk zachęcił ja do ruszenia dupska średnio. W końcu jakoś dowlekłyśmy się do domu i poszła leżeć na moje łóżko. A wyglądała na ciężko chorą, tak, że trochę już mnie w dołku zaczynało gnieść.. Przespała pół dnia. Około drugiej skoczyliśmy lotem błyskawicy do miasteczka i po powrocie zapodałam Dziecku, żeby poszło z psami, a ja za ten czas zajmę się obiadem
.Dziecko poszło i dość szybko przyszło, z tym że Księżniczka tylko się przespacerowała.
Nastawiłam co miałam nastawić i zrobiły się wolne moce przerobowe. A że planowałam już wcześniej zerwać dla kóz jarmuż z grządek i tymianek dla Starszego, więc wzięłam Księżniczkę na sznurek i idziemy. Poszła truchcikiem. Puszczona luzem nawet pobiegła kawałek drogą, ale wracać trzeba było, bo garnki bulgotały. Po chwili Księżniczka już pod drzwiami siedzi z łapy na łapę, jakby pęknąć miała. No to Dziecko znowu dostało delegację. Syknęło tylko i poszło.
Dziecko poszło i za chwilę telefon: "Chodź tu szybko!". No to złapałam czapkę i gumofilce i lecę. A Dziecko zapodaje, że z Księżniczką coś się dzieje, bo chodzić nie chce. No, to ją wzięłam i odpięłam, że może sznurek jej nie odpowiada, albo męskie towarzystwo. A tu nic. Księżniczka nie idzie. Wzięło dziecko Księżniczkę na ręce, kawałek poniosło, kazałam puścić na glebę. Na glebie siadła i wyglądała tak, jakby to były jej ostatnie minuty. No, to Dziecko znowu wzięło psinę na ręce i zaniosło do domu. Po drodze stwierdziło, że zaraz jak zjemy, jedziemy z Księżniczka do weta.
Po obiedzie wysłałam Dziecko do apteki po Laktulozę i czopki. Jedno i drugie zostało zaaplikowane i już za moment musiałam się ubrać. Ostatkiem sił chodząca przed godzina Księżniczka, pokłusowała ym razem na miedzę, coś tam z siebie wygniotła (mam nadzieję, że więcej niż czopek), po czym wyraziła chęć na spacer. Obniuchała sąsiadową trawkę i na końcu została wzięta na smycz. Zachodzimy na podwórko, a Księżnczka ciągnie na trotuar. No, dobra, to idziemy. Może jakiś ciąg dalszy się szykuje. Truchtem przeciągnęła mnie przez te 700m stałej trasy, po drodze penetrując cały opuszczony ogród oraz obniuchując i podsikując uprzednio podsikane innymi psami trawki. I krokiem śmiałym i ochoczym wróciłyśmy do domu.
Domowe tałatajstwo dostało kolację, Księżniczka dietetyczną , wzbogacona kolejną dawka Laktulozy.
Po czym poszłam do kóz, po czym wyprowadziłam obie , jak zwykle.
Po czym za chwilę Księżniczka siedziała u drzwi, więc poszła na trawkę.
Po czym znowu siedziała, więc założyłam gumofilce i kapotę i znowu poszłam na trotuar. Księżniczka ruszyła krokiem śmiałym i ochoczym, zbyt śmiałym jak na moje znękane już spacerami rusztowanie, przewlekła mnie przez całą tradycyjna trasę, kilkakrotnie dając nadzieję na efekty działania Laktulozy. I krokiem śmiałym i ochoczym przywlekła mnie do domu.
Po czym znów siedziała pod drzwiami, na co rzekłam "Precz, koniec robienia durnia z pańci. Won spod drzwi, kota gonić" Popatrzyła spopod grzywki i poszła. Uwaliła się na mojej poduszce i chrapie, jak stary chłop do tej pory.
I niech mi ktoś powie, co jest grane.
Dziecko twierdziło, że to był foch. Ale potem przyznało, że wyglądała, jakby miała za chwile wyciągnąć łapy. Ale potem? Laktuloza nie działa pobudzająco na osobnika. Pobudza tylko perystaltykę jelit.

Żeby nie było zbyt monotonnie, udawszy się do obórki po rękawiczki, przyniosłam obórkową kotę do domu. (Rękawiczek nie przyniosłam, bo ich tam nie było - po niedawnej akcji kanalarskiej zostały w piwnicy) Koty zaczęły się zaprzyjaźniać, jak maluchy w przedszkolu lejąc się po ryjach. Potworzyły się podgrupy tymczasowe. Ale ogólnie Pan Kot ma na to w...ane. Spogląda na hołotę z wyższością i idzie w swoją stronę. Jak hołota jest zbyt nachalna i za dużo jej się wydaje, wymierza cios stabilizujący z warknięciem. I idzie w swoją stronę.
Małe ZUO, było dość zajęte nowym kotem w domu. Mimo to udało jej się rozbić szklana buteleczkę z kamyczkami. Buteleczka stała na półce  w regale z bieszczadów. Tę półkę małe ZUO spenetrowało wstępnie już wczoraj - udało się jej wskoczyć na półkę, otwierając po drodze barek, a następnie do nadstawki, gdzie trzymam moje swetry. Zdziwiona byłam nieco ujrzawszy czerwony golf na środku podłogi, oraz drugi sweter zwisający z nadstawki.Po dzisiejszych próbach wysokościowych zdjęłam z półek i schowałam do barku, stojące tam porcelanowe flakoniki i aniołka. Wszystkie mają zbyt dużą wartość sentymentalną i zabytkową, by pozwolić aby małe ZUO je zdezintegrowało. Może przeproszę się z szybami. jak je znajdę oczywiście.
Trzecie ZUO, oprócz tego, że leje z bekendu wszystko co się napatoczy, nie próbuje na razie szaleć.Dostało właśnie koszyk wiklinowy z kocim  kocykiem i sobie się w nim ułożyło.
A poza tym nic na działkach się nie dzieje. Oprócz tego, ż eod rana była akcja z piecem C.O. szwagierki-najstarszej-ale-nie-najważniejszej.

niedziela, 12 stycznia 2014

mysz is dead. a Xsawery semper vivens

no, tak. Zachciało mi się wolności. Co by nie być uwiązana do komputera. I kupiłam myszę bezprzewodową. Nie dość, że była cholernie droga, jak na myszę (W moim zaprzyjaźnionym sklepie komputerowym jest całkiem inny sklep, który prowadzi dwóch zmulonych informatyków i mają tam po jednym egzemplarzu różnych rzeczy, z tym, ze ta różnorodność jest nikła.), to teraz ciągle do niej dokładam, bo baterie pochłania w tempie szybszym niż jedna na miesiąc. No, cóż, wolność kosztuje.  W dodatku zdechł zasilacz. Zdechł już przed kolejną wizytą u zmulonych informatyków, u których już od pewnego czasu przebywał w celu zdiagnozowania pecet trafiony Xsawerym. Jakoś jeszcze nie udało im się zdiagnozować i znowu obiecali, że zadzwonią. Przy okazji zapytałam, o ten zasilacz. Zmulony informatyk odrzekł, że jakieś ma, ale nie wie co i musi przejrzeć. No, a potem zadzwonił i ja już wiedziałam jakie parametry ma ten zasilacz i się okazało natychmiast od ręki, że istnieje uniwersalny z takimi m.in parametrami. Więc Dziecko poleciało swoją zieloną strzałą, odebrało niezdiagnozowanego peceta i nabyło drogą kupna to cudo. Które to cudo, niechcący upuszczone z ręki rozsypało się natychmiast na dwie części. Ale działa. Więc skleję izolką, bo ma tendencję do rozwalania się nawet bez upuszczania. I nabyłam znowu badziew za 4 dychy. W dodatku zapewne chiński, który hurtownika kosztuje 40 groszy.
I to było w piątek wieczorem.
A wcześniej byliśmy załatwić doktora szwagierki najstarszej-ale-nie najważniejszej, czyli odebrać wyniki RTG płuc, oraz z doktórką skonsultować, czy z tymi wynikami RTG i badania krwi będzie jeszcze żyła czy już umrze pojutrze. Okazało si,że na darmo nasiedziałam się w kolejce 2 godziny (gdybym była ze sobą, to szlag by mnie trafił na dzieńdobry i zawinęłabym się stamtąd niczym trąba powietrzna, a tak siedziałam jak ta trąba. 2 godziny pod gabinetem! To jest rekord życiowy! Tyle czasu tylko siedziałam ze Starszym na izbie przyjęć, zanim go na oddział położyli!) Szwagierka była kosmicznie zawiedziona, gdy okazało się, że płuca ma w całości, agrafek nie stwierdzono, a pozostałe wyniki jak poborowy z kategorią A. Wcześniej naliczyła sobie 11 dziur w płucach. Ale szwagierka nawiasem mówiąc genialna jest, bo potrafi czytać zdjęcia rentgenowskie. Nawet zwykły lekarz się nie podejmuje, tylko chce opis od radiologa. I teraz będzie musiała umrzeć mniej chora, niż sobie wyobraziła. I nie będzie mogła zabłysnąć do sąsiadki " Zobacz, mam 11 dziur w płucu i daję radę. Kto inny by tak potrafił " Poza tym szwagierka nie je i nie śpi. I pewnie przez to jest tak potwornie gruba, bo wyczytałam, że jak się nie śpi, to się tyje. A jak się nie je, to się puchnie z głodu.
Prawdę mówiąc, to jakaś pomoc by jej się przydała, tyle, że ciężko o taką, która ją zadowoli. Bo wszystko, czego nie zrobi sama jest zrobione źle. I takim sposobem zasuwa na czworakach z wiaderkiem węgla po schodach, bo nawet węgiel musi być nabrany w ściśle określony sposób.
Raz próbowaliśmy jej pomóc ze śmieciami. Naskładane ma tam różnych różności, które już dawno powinny nie istnieć, bo same z siebie uległy częściowej biodegradacji. Część tych skarbów popakowaliśmy w wory i mieliśmy zamiar wystawić u bramy. Problem jest ten, że u nas śmiecie biorą w poniedziałek rankiem i trzeba wynieść do ulicy w niedzielę wieczorem lub zerwać się świtem  przed śmieciarką. Ponieważ nie ma chętnych do zrywania się, a worów zawsze było dużo, więc w niedzielny wieczór wynosiłam, z Dziecięciem czasem, do głównej wiejskiej drogi, dość spory kawałek od domu. U niej śmieciarka jeździ pod dom, tylko trzeba u płota postawić. Rzekła: Nie, bo będą szli z zabawy i  porozrywają worki. Nie, to nie. Świtem w poniedziałek nie polecę te półtora km, więc rób, co chcesz. I tym sposobem zaczęła się i natychmiast zakończyła nasza pomoc śmieciowa. Gdyby nie była taka upierdliwa, to Dziecko samo z siebie by jej kiedykolwiek podskoczyło pomóc. Ale Dziecko jest na upierdliwość odporne w stopniu znikomym i jedzie, jak go kolanem przygniotę. Załatwia sprawy lotem błyskawicy, (bo i tak zrobione będzie nie tak) i spiernicza czym prędzej, zanim ciotka zdąży dojść do willi w Krynicy, którą to mogła "posiadać i żyć jak pani". (I dotąd nie wiem, co jej w posiąściu przeszkodziło, bo zawsze wcześniej się wyłączam).

No i takim sposobem z myszy zeszło na ciotkę, której do myszy daleko.
A wracając do myszy: Robiłam wczoraj porządki kozulom i wzięłam te wiązki słomy usunęłam  spod drzwiczek, którymi się zużytą słomę wypirza, bo jakoś nie miałam weny latać z taczkami naokoło. I się okazało, że kicia wiedziała czego tam siedziała u tych wiązek - za wiązkami, na styku ściany z posadzką dziurki były dwie. No to rozrobiłam zaprawę klejącą do płytek i zalepiłam. Nie wiem, czy im ta zaprawa przeszkodzi. Jak nie, to następnym razem sięgnę po cement. Albowiem żadnych nadprogramowych futer sobie w obórce nie życzę.  A dla pozostałych futer muszę znów zakupić karmę i porozkładać.
Kicia była wczoraj na salonach.

Tosia na salonach, a właściwie u mnie w pokoju. To piękne coś, do czego się przykleiła, to osłona balona z winkiem z czerwonych winogron. Niezbyt estetyczne, ale stać gdzieś musi, póki się do cna nie wybulczy

W chałupie był w związku z powyższym sajgon, bo się ofukiwały wszystkie nawzajem, potem Czarna dołączyła do bandy i gonitwy odbywały się po całości. W końcu Tośka poszła do Stefana, a domowe porozkładały się, gdzie kto może i spały jak zabite. Myślałam,że jak się wyśpią w dzień, to znowu będą pół nocy tupać, ale nie. Noc wyglądała tak:

Tak sobie towarzystwo śpi. Oczywiście na moim łóżku. Tam pomiędzy Księżniczką a Czarną zmieściła się jedna moja noga.

I jeszcze z boczku...

Panna Kota już nie chciała ścisku robić i wyłożyła się na mojej kamizelce

A ten słodki pysio niech nikogo nie zwodzi. To jest Pan Kot.

A poza tym duje jak w kieleckim. I w dodatku pada. Księżniczce też coś padło, na móżdżek, bo nie bacząc na pogodę wyprowadza mnie. Potem się rozmyśla i nie ma ochoty  iść  ani  tam, ani z powrotem. Łapkę podnosi, jak dziecko i każe się brać na ręce. No, cóż, starość nie radość...


czwartek, 9 stycznia 2014

Se siedze,

w zlewie czubato, pranie niepowieszone, a ja se siedze. I ni mom chęci do roboty. Właściwie ani z rana ni z wieczora. Robiem bo muszem. Dziś trochę wylazłam w tzw. międzyczasie. Przyniosłam słomę do obórki, bo wzięła i wyszła. Oraz przewiesiłam Wandzi kostkę soli w inne miejsce, co wymagało wkręcenia wkręta w istniejący już w ścianie dybel. Zawiesiłam. Jak długo powisi - nie wiem, bo ona jeszcze jest bardzo ciężka, choć już drugi rok lizana i chrumana (wyjściowo ważyła 10kg), a Wandzia zaczyna oczywiście łapami na niej stawać. Z rozpędu poprawiłam umocowanie tej u Andzi, żeby i Stefan miał dostęp. Stefan zainteresowała się natychmiast sznurkiem. Stefanowa kota została wzięta na trochę do domu. Panna Kota próbowała się zaprzyjaźnić, ale Tośka nie chciała. Wbiła się pod kaloryfer, za Panny Koty posłanko i stamtąd parskała i wymachiwała łapką. Czarna suka była zainteresowana, aczkolwiek zachowała przepisową odległość. Natomiast Księżniczka miała wy...bane na to, jak zwykle.

Robiłam dziś za kanalarza. Klop się przytykał już od pewnego czasu. Parę razy przetykałam przetykaczem. W końcu wlałam pół butelki Kamixa. Na chwile pomogło. I od przedwczoraj znowu.
Aktualnie mam w domu zwiększone zużycie smarkatych chusteczek. Tak właściwie, to moi panowie używają chusteczki bieżącej, czyli taśmy. No i do muszli. I uważają, że jak się tylko kawałek papieru wrzuci, to spłukiwać nie trzeba, ewentualnie można spłukać na ćwierć gwizdka. Już ostrzegałam, ale ty se mów. Oczywiście, jak się zatka, to tylko matka klozetowa może interweniować, bo ma inne ręce. No i się zatkało dziś, już na amen.   Działałam przetykaczem, rąk mało nie odmroziwszy, bo ta woda ze świeżo napełnionego rezerwuaru zimna jak cholera. W końcu doszłam do wniosku, że koty musiały jakieś ciało stałe i nierozpuszczalne zwalić z półki i wpadło do klopa.
Nie było wyjścia -Dziecko w strój roboczy, po rękawiczki gumowe do Stefana i do piwnicy. Zdjęliśmy rurę i kolanko i jęłam dłubać w dziurze drutem. Łatwo nie było. Coś poleciało, stuknąwszy o podstawiony szaflik. Ale to był tylko fragment osadzonego kamienia. W końcu Dziecko wróciło na górę, puściło wodę i ruszyło parę razy przetykaczem.  Wraz z wodą spłynął do szaflika kłąb zbitych chusteczek i papieru. No, żeby sobie srajtaśmą klopa zakorkować na amen, to trzeba umiejętności!
Moje Dziecko działa zawsze zgodnie z prawami Murphego. I jak coś się może zepsuć podczas jego działalności, to się na pewno zepsuje. Tym razem pękło kolanko. Dziecko stwierdziło,że i tak stare było, wzięło mą kartę i pojechało do Majstra po nowe. W ilości sztuk dwie. Plus silikon, bo spod zlewu piwnicznego lało się ciurkiem. (Tam jest taki stary, żeliwny jeszcze syfon i on ma na zgięciu korek. I właśnie wokół tego korka się lało. A że korek stał się niewyjmowalny, to należało uszczelnić póki co) Z tego zlewu w piwnicy korzystam, nabierając wodę dla zwierzaków. Czasem tam myję ich wiadra i jarzyny dla nich. No i wskazane, żeby się wszystka woda na posadzkę nie wylewała.
Dziecko, w ramach dnia dobroci dla zwierząt, oznajmiło, że założyło MI silikon do wyciskacza. Stwierdziłam, że jak już to w garści trzyma, to chyba nie ma problemu, żeby poleciał po tym korku wokół. No, sam by nie wpadł, że to może zrobić. Myślał pewnie, że moim marzeniem jest silikonowanie korka i nie może mi tej przyjemności odbierać.
Dziecko dobre jest, ale samo z siebie nie pomyśli, że mogłoby coś zrobić, co jest do zrobienia. Zresztą, jak to facet, wychodzi z założenia, że po co robić coś, co może zrobić ktoś inny. Ale poproszone zrobi bez szemrania. Tylko - ja strasznie nie lubię prosić. I czemuż, qrwa, te wiadra z popiołem mają stać, aż do momentu, jak powiem: Może byś wyniósł synek? A synek łapie i wynosi. Wczoraj nawet sam z siebie zmył garnki. Zaczęło się od pyskowania, że zmywarkę kupiłam córuni, zamiast do domu (Nie pamięta, że wtedy on z tą córunią mieszkał i od garnków zmywania była ona. A ona garnków zmywać nie cierpi i na piramidę w zlewie jest odporna. Piramida rosła do momentu, aż wszystkie talerze wyszły, a mnie za każdym razem szlag trafiał, gdy ten zlew mnie witał. Więc kupiłam.) Ciśnienie skoczyło mi nieco, więc warknęłam: "No, akurat ciebie brak zmywarki boli najbardziej, bo ty osobiście najczęściej zmywasz gary." I se siadłam w kącie. I paczę i oczom nie wierzę: Dziecko podciąga rękawy i bierze się za gary, nie odpysknąwszy nawet na moje warknięcie. I nawet o dziwo, pozmywało te gary do końca, czyli zmyte poumieszczało, gdzie należy!
Potem jeszcze, po zadaniu pytania "Co ci jeszcze pomóc?"wzięło pranie na strych wyniosło i ZAWIESIŁO! I nawet zdjęło wyschnięte spodnie i przyniosło do domu!
Dobre mam dziecko, choć zwariowane nieco. Szkoda , że ma ochotę pogadać z matką tylko wtedy  jak jest na bańce. Czasem mu się coś wtedy z wnętrza wyrwie nawet. Bo poza tym, to poglądy ujawnia skąpo nader i półgębkiem jakby lub zdaniem prostym. Wypowiedź wygłoszona zdaniem złożonym, to już jest przemówienie jakby. Zdarza się w momencie wqrwu nagłego, choć i to rzadko. Najczęściej jakąś myśl sygnalizuje tylko i weź się domyślaj - o co mu chodziło.

środa, 8 stycznia 2014

Cuda, cuda...

Dziś, jak już było od piątku zaplanowane, był dzień "lekarski" (Nie wszystko było zaplanowane, bo smarkanie Starszego wyszło samo z siebie, ale się załapał, przy okazji).
       Szwagierka-najstarsza-ale-nie-najważniejsza została dostarczona do RTG, który ochoczo stwierdził, że płuca posiada. Co prawda, ona orzekła, że "jakieś takie dziwne te płuca wyszły", ale ona uważa za punkt honoru posiadanie największej , możliwej liczby chorób, największego możliwie zapasu leków oraz spożywania tych leków w/g własnego uznania, a także bycia uczuloną na wszystko (Podobno bazylia w sałatce chciała ja kiedyś zabić).
       Starszy zaliczył swojego doktora i podjął heroiczną decyzję odstawienia cudownego leku jakim jest P...xa, na rzecz mniej cudownego, ale tradycyjnego i sprawdzonego Ace....rolu. Po ostatnim odmładzaniu, spowodowanym interakcją P..xy z -najprawdopodobniej-sokiem z czarnego bzu, które to odmładzania były coraz częstsze i nie wiadomo było, co się z tym lekiem nie zgadza (Grzyby ukochane już zostały z menu wyrzucone, grejpfrut tudzież). W dodatku, nie wiadomo jak to to działało, bo wyniki INR nie były wiarygodne. A ostatnio Starszy miał krwotoki z nosa, które wcześniej zdarzały mu się przy za wysokim INR. No i wtedy regulował sobie biorąc np. ćwierć tabletki zamiast pół. Prawdę mówiąc, obawiam się tego odstawiania. Nie wiem co go napadło, żeby na tę P..xę przejść, gdy był to lek dopiero wdrażany. Pan doktór K. gorąco namawiał Starszego na udział w programie testowania tego leku i ja się wtedy nie zgodziłam. Pan doktór K. był nieco wqrwiony, bo koncern płaci doktórom za testowanie, a najłatwiej testować na starych ludziach. Jak strzeli w kalendarz, to mniejsza szkoda. W/g niektórych doktórów starzy ludzie powinni dziękować, że jeszcze żyją i nie zawracać doktórom dupy.
Starszy co prawda ma już arytmie ustabilizowaną i migotanie mu się w zasadzie od ładnych paru lat nie zdarza, ale nigdy nic nie wiadomo. Raz już mu się skrzepik urwał i coś tam przytkał, z czego wyszedł obronna łapą bez zmian żadnych. Tym razem zapowiedziałam, że wypasionej rośliny do dźwigania sobie nie życze i się nie zgadzam. No, ale potem trafił na oddział do pana doktóra K. i pan doktór mu przepisał. Ciekawe, gdzie koncern go wysłał na wczasy.
          Pan doktór K. oraz jego zona okulistka zaliczają się do grona tych, do których z własnej i nieprzymuszonej woli nie pójdę. No, bo chamstwa nie zniesę. W żadnym wydaniu. Do pani doktór K. poszłam była lat temu około dziesięciu, po dziesięciu latach nie bycia u okulisty przychodnianego (chodziłam prywatnie w Wiżynie w Rz.) Pasowało takiej już niezbyt młodej babie, z takimi mocnymi i dziwnymi minusami, po tylu latach niebycia, jakieś badania w tym oku podstawowe zrobić. Dno pooglądać, ciśnienie zmierzyć. A tu pani dr. zaprowadziła mnie do ciemni, rewer na nos założyła, szkła dobrała. Żeby do bliży coś sprawdzić, to po co, jak wiadomo, że krótkowidzom się z wiekiem minusy redukują (Redukują, ale do bliży i trzeba nosić dwuogniskowe, albo progresywne i takie noszę już ponad 10 lat). I szlag by mnie nie trafił tak całkiem, gdybym nie widziała co  za badania nawpisywała w karcie. No to mijam ją z daleka. Idę prywatnie, oko mi pobadają bez łaski i zachęty, nie kosztuje to znowu tak dużo, a w dodatku odbywa się raz na 2 lata mniej więcej.
         No, a dzisiaj szłam do mojej rodzinnej pani doktór z mocno bojowym nastawieniem. Tzn, z wewnętrznym wqrwem, który podpowiadał, że jak mi znowu tabletki przeciwbólowe zapisze, bez żadnego skierowania gdzieś dalej, to odwiedzę niedomytego dyrektora.  No i tak. Odsiedziałam pode drzwiami  4 osoby i dwie przerwy - po 3 dniach wolnych naród się rzucił na przychodnię, bo normalnie to pani doktór jest dostępna z marszu, a w międzyczasie wymienia się przepisami kulinarnymi z dzieweczkami z recepcji. Dziś więc była wycieńczona nawałem pacjentów. I to wycieńczenie spowodowało pewnie jakieś zaćmienie umysłu u pani dr. W każdym razie na początek powiedziałam jej co mnie boli i że nie mam zamiaru paść się lekami przeciwbólowymi, tylko chcę jakieś skierowanie. Na rehabilitację najlepiej.  No i stał się cud. O dziwo dostałam skierowanie na rehabilitację. Laser, diadynamik i magnetronik. Ucieszyłyby mnie masaże ręczne, ale druki stuningowali tak, że tylko 3 zabiegi można przepisać. W dodatku lepiej, że się nie zmieściły te masaże, bo u rehabilitantów okazało się, że na ręczny masaż zapisują dopiero na czerwiec ( śmiech na sali, puste krzesła), a tak udało mi się załapać już od 20.01. Tymczasem, może wykorzystam sponsoring, który gdzieś tam się majaczy na horyzoncie i parę tych masaży wezmę.

        Oczywiście, po tak szczęśliwym stwierdzeniu płuc u cioty, uzyskaniu skierowania przeze mnie i recepty na lek nieodmładzjący przez Starszego, należało wykonać dla ciotki zakupy. Oczywiście węglarka kupiona przez Dziecko okazała się za mała i musiało lecieć oddać, oczywiście kartkę miała, ale nie dała, więc nie załapała się na śledzie. I oczywiście, JA zapomniałam, że Dziecko potrzebowało obcinacza do pazurów, wobec czego, po odtransportowaniu ciotki i jej zakupów pojechaliśmy natentychmiast do miasteczka jeszcze raz. I byliśmy z powrotem o 15 z minutami (wyjechawszy o 11.00)

Dziecko dostało psy, poszło i jeszcze szybciej wróciło. Tyle co za stodołę i ponoć Księżniczka nie chciała dalej (ciekawe, kto bardziej nie chciał), no to poszliśmy razem, Księżniczka chciała-nie chciała też. Podsumowanie było, że one chyba tylko ze mną chodzą i załatwiają tematy. Fajnie tak.

Po czym miałam już kompletnie dość, ale musiałam wykonać -dla każdego coś miłego. Dla Dziecka mrożona pizza, zajęło się prawie samo, ale bez mojego udziału się n ie obeszło.  Piekarnik nastawiło na opiekacz (taaak?) i polazło do komputra a potem zdziwione było, że sie przypiekło. (Ja też, bo od razu tego opiekacza nie zauważyłam) Dla Starszego wątróbka smażona z kartoflami i pieczone (przy pizzy) jabłka. Tak mu się spieszyło do tych jabłek, że nie raczył zauważyć, że ja tez bym może coś zjadła.

O 17-tej poczułam, że muszę się położyć w trybie natychmiastowym, bo inaczej haratnę na twarz. Jak się położyłam, to zasnęłam ledwie prześcieradła dotknąwszy, nie bacząc nawet, że to już bardziej była pora na zabieranie się za przygotowanie jarzyn dla kóz niż odpoczywanie. Ale gdzieś mi się włączyło w trakcie, bo zerwałam się o pół do ósmej. Pokroiłam, zaniosłam, nakarmiłam, napoiłam, nawet Wandzi twarz posmarowałam i pogłaskałam kotę. Potem nakarmiłam domowe 4 sztuki czworonożnych, dwunożne zignorowałam. Poszłam z psami na trotuar. A wszystko na mnie czekało cierpliwie w zlewie i w pralce.
Pozmywałam, odkurzyłam. Dziecko poszło na strych i powiesiło uprane portki oraz przyniosło te, które zdjęło dla zluzowania miejsca na sznurku. I to był kolejny cud w dniu dzisiejszym.(A właściwie juz wczorajszym) A następny będzie, jak uda mi się zasnąć. Na razie nic nie wskazuje. Pan Kot przylazł, śpi na kołdrze i udaje fajnego kota. ( O tym, że mam zamiar sqrwiela zabić, bo znowu nalał do szafy - nie wspomnę)


poniedziałek, 6 stycznia 2014

Koty to ZUO!

Z soboty na niedzielę moje koty były bardzo aktywne. Poprzez zajęczy sen słyszałam  co i raz spadające bomby, niektóre nawet wybuchały. Rano zastaliśmy widok taki:


Większy złoczyńca kontempluje swoje dzieło.

Widać, że dotarły na sam szczyt, bo gwiazda jakaś taka nieco zmęczona. Potem okazało się, że jeden kabelek od światełek wyrwany także..
Bombki walały się wszędzie, w tym parę rozbitych. (Ja przewidywałam, że tegoroczna choinka tak skończy, dlatego optowałam za stroikiem. Ale Starszy się uparł - bez choinki to nie święta!)
Zdecydowaliśmy z Dzieckiem skrócić jej męczarnie i to na ten tychmiast. Poszło nam sprawnie. Po czym odbyło się przeglądanie popod i za w poszukiwaniu bombek. Parę wydobyliśmy spod i zza kanapy. Ale jak już wszystko zostało wyniesione, to jeszcze znalazła się jedna pod kaloryferem w korytarzu i druga w łazience. W międzyczasie Panna Kota zajmowała różne punkty obserwacyjne, żeby lepiej widzieć, co czynimy:

Na półce z książkami i rodzinnymi zdjęciami....

okazało się pewnie niezbyt wygodnie, więc poszła dalej....



Z kominka widać lepiej...



o, i jeszcze coś ciekawego na samym okapie się znalazło...



A Pan Kot obserwuje z parteru....

pilnowany przez Czarną.


Zmęczona całonocnymi harcami i obserwacjami zasnęła wreszcie, na skołtunionej narzucie. Narzuta na płask leżeć nie może dłużej niż 5 minut. Burzy to poczucie estetyki i wygody każdego zwierzaka. 
Koty dotąd buszują nad i pod, aż skołtunią. Jak nie zrobią tego koty, to Księżniczka ściąga, potem krąży i udeptuje, robiąc sobie wygodne posłanie. Zwykle nakrywam tę wersalkę płachtą płótna żaglowego, bo łatwo to prać co chwilę. Tu się jeszcze dyżurna narzuta została, zarzucona na okoliczność wizyty duszpasterza

I kto by pomyślał, że to słodkie kociunio to chodzące ZUO, miszcz destrukcji i bałaganu, głodomór wieczny opróżniający miskę własna i Pana Kota, oraz bezczelnie wpychający się miedzy psy z dziobem. A przy tym przymilasta panieneczka, wiecznie skradająca się na swoich krzywych, krótkich łapkach, wskakująca na kolana z pomrukiem i udeptywaniem.

Ta słodka panieneczka na koniec dnia dała numer popisowy. Mianowicie: weszłam do Starszego zapytać, czy nie chciałby herbaty. Koty natychmiast skorzystały z otwartych na sekundę drzwi. Normalnie wstęp do komnaty cysorza zabroniony, po tym jak Panna Kota zlała się na łóżko, a Pan Kot w szafie. Została założona gałka zamiast klamki, co skutecznie uniemożliwia otwieranie drzwi przez Czarną. Tym razem Pan Kot zaczął krążyć i zwiedzać, a Panna Kota czym prędzej wskoczyła na łóżko Starszego, natychmiast kucnęła i się zlała. I tego to ja całkiem nie rozumiem. Nie leje nigdzie indziej poza kuwetą. Moje łóżko dostępne na okrągło, bo drzwi do mnie stoją otworem i zwierz wszelki kołtuni się na nim. Na podłodze leżą szmaciane dywaniki, które też nie stwarzają pokusy do uczynienia ich toaletą tymczasową, choć rzadko leża na płask i nie dłużej niż 5 minut. W dużym pokoju dywan i wersalka z narzutą  - też nie. Tylko łóżko Starszego.
Kołdrę zerwałam natychmiast, zanim zdążyło przemoknąć dalej i poszłam na strych po świeżą poszwę. Dobrze, że Dziecko, jakoś tak samo z siebie, stwierdziło, że jestem za krótka do przebierania kołdry i zrobiło to za mnie, bo mój kręgosłup głośno wrzeszczał NIE!
Mam nadzieję, że TA kołdra wlezie mi do pralki, bo jedna już czeka na strychu na zawiezienie do pralni. Aktualnie Starszy dostał ostatnią, służącą Dziecku P., gdy odwiedza rodzinę.
Czy ktoś mi może wytłumaczyć? Kuweta czysta, a drzwi do łazienki stale uchylone (niestety, ale wycięcie dziury dołem w istniejących drzwiach nie wchodzi w grę - mogłyby nie przeżyć tej operacji)

Uczyniwszy co uczyniła, zajęła wreszcie właściwe miejsce i zabrała się za nabieranie sił przed kolejnymi nocnymi harcami.
Plastykowa miska, której dno pękło i nie może już trzymać wody okazała się być najwłaściwszym posłaniem dla Panny Koty. Jej brzegi nie dają się bowiem wziąć w zęby, żeby je dostosowywać do własnego widzimisię.

.............................................................................................

Jutro mamy zawieźć szwagierkę najstarszą-ale-nie-najważniejszą na prześwietlenie płuc. Będzie się prześwietlać w przychodni, gdzie ja mam swoją rodzinną panią doktór od tabletek przeciwbólowych. Spróbuję przy okazji ją zgwałcić i uzyskać jakieś skierowanie gdzieś. Może przynajmniej ten kręgosłup prześwietlić na początek, żeby do neurologa prywatnego już z czymś pójść. Tyle, że guzik mi z prywatnego neurologa, bo skierowania na rehabilitację mi z prywatnego gabinetu nie da.

........................................................................

Dziecko P., dzięki pomocy koleżanki - pisarki, odbyło wizytę u pani doktor. Dostało piguły. Ale widzę, że sama wizyta ją uzdrowiła, bo do wczoraj piguł nie wykupiła jeszcze. No to będę znowu musiała ja "dołować" przypominaniem, że ma natychmiast kupić i BRAĆ, do cholery!

Poczytałam wczoraj parę blogów, które lubię podczytywać. W tym ten jeden, który czytam, nie wiem czemu. Masochistka jezdem, czy co?Może wreszcie przestanę, bo brednie, które ta osoba wypisuje są tak kosmiczne, że się nie daje, a komentarze puszcza tylko te co ją wychwalają za utopijne pomysły.
Ostatnio zachęca do uprawiania gleby na własne potrzeby warzywne, poprzedzonego tej gleby zakupem kolektywnym. Podczas gdy sama, mając kilkadziesiąt hektarów uprawia jarzyny w doniczkach, głównie zimą. No, to tyle w tym temacie.

U nas zimowa wiosna (dzisiaj ranek powitał deszczem i trawa jakaś zieleńsza się zrobiła), a bratowe dziecko zasypuje śniegiem i zamraża w New Jersey. Popierdzielone to jakieś wszystko.










niedziela, 5 stycznia 2014

Cysorz chory

Dzień już całkiem całkiem, a ja dopiero zjadłam śniadanie z moimi psami i kotami. Dopiero, chociaż wstałam o pół do siódmej, bo nikt wczoraj nie miał ochoty ruszyć tyłka po chleb. Wobec tego, pierwszą czynnością po wstaniu było, jak zwykle, nastawienie kawiarki, a drugą nastawienie mojego "kucianego" chleba. Tym razem zrobiłam bez otrąb, więc wyszedł całkiem biały, jak bułka. Psy czekały ze mną na śniadanie, więc koty też. Bo potem pchają się między psice i któraś mogłaby nie zdzierżyć.

No tak, zaczęłam pisać w sobotę rankiem, ale musiałam przerwać, bo Księżniczka u drzwi, sygnalizowała, że koniecznie, juz musi. Należało uszanować potrzebę starszej damy. A potem już poszło - druga dama, potem kozy, potem pojechaliśmy do miasteczka, odebrać zamówiony żwirek i kupic to i owo. A potem zabraliśmy się za dokończenie tego, czego od razu nie zrobiliśmy, mianowicie porządnych zamknięć do boksów Andzi i Stefana. Efekt zaniedbania był taki, że Andzia, jakimś cudem prześliznęła się pod łańcuchem i otworzyła Stefana "do środka", wyginając przy tym zawiasy.
Zajęci byliśmy tak jakoś do 15.00, po czym stwierdziłam, że Starszego nie ma na horyzoncie. Starszy na ogół wstaje ok. południa i często przesiaduje w swojej komnacie słuchając jedynie-słusznego-radyja, tak, że nic mi się na oczy nie rzuciło. Ale jak w końcu wlazłam, to zastałam Starszego obrażonego mocno, obłożonego usmarkanymi chusteczkami. Starszy niestety tak ma, że każdej jego dolegliwości towarzyszy kosmiczny foch. Dziecko, które ma tych fochów też dość, stwierdziło, że chyba obrażony jest o to, że to on chory, a nie my. Nawiasem mówiąc, mój kręgosłup kategorycznie zaczyna odmawiać współpracy, ale dla Starszego, to nie choroba. Raz, że jej nie widać, w dodatku czyjaś.
Tym razem focha olałam, zostawiłam go samemu sobie, bo katar to nie choroba. Od kilkudziesięciu lat żaden katar, a nawet temperatura, nie były zdolne położyć mnie do łóżka, bo nie było okoliczności zezwalających.
Nastawiłam jedynie kurski rosół, bo podobno na przeziębienia dobry.
A cysorz nawet słuch odzyskał, bo z tej obrazy nie chciał, bym mu zmierzyła temperaturę. Termometr piszczy bardzo cichutko i on zwykle tego piszczenia nie słyszy. Tym razem miał słyszeć. No i dobrze.

piątek, 3 stycznia 2014

lecim...


z Nowym. Życzenia były, choć nie wszystkie. Miałam zadzwonić do mojej jedynej siostry ciotecznej i mi nie wyszło. Ale ona tez nie zadzwoniła. Zadzwonił natomiast żona najmłodszego kuzyna mojej Mamy, ze strony Dziadka Jakuba. W życiu nie widziałyśmy się na oczy. Miałyśmy się spotkać w mieście szkła i ciasteczek, podczas ostatniego Festiwalu Zespołów Polonijnych. Przyjechała z drugiego końca Polski, bo występowała jej amerykańska wnuczka. A mnie się popierniczyły daty z dniami tygodnia. No i jedyną szansę spotkania diabli wzięli, bo nie ma opcji, żebym na ten drugi koniec Polski się kiedykolwiek wybrała. Tym bardziej byłam przemile zaskoczona pamięcią. W rezultacie to ja do niej oddzwaniałam, bo akurat duszpasterz był ante portas. Jak zwykle zdawkowo się odbyło, zapalił papieroska na deser i pognał dalej.
No i wymieniam mejle z moją przyjaciółką, pisarką wędrowną, która osiadła w nadmorskim miasteczku, gdzie ma wszystko, co jej potrzeba, włącznie z trawniczkiem dla psów i barem mlecznym. Ma tam jeszcze parę istotniejszych elementów, których nie miała w poprzedniej nadmorskiej wsi. I paru nie ma - np. dzików ryjących i srających pod balkonem. Wciąż jestem pełna podziwu dla niej. Jak sobie radzi z życiem, chorobą swoją, opieką nad niepełnosprawnym bratem. I jaką prezentuje, mimo wszystko pogodę ducha. I w dodatku napisała dwie książki, z czego jedna, niestety wciąż jest w szufladzie, bo nie może znaleźć wydawcy.
(Tutaj będzie mała reklama: Ta wydana książka nosi tytuł "Blondie$". Jak byście gdzieś się natknęły, to poczytajcie, czyta się na prawdę świetnie: trochę realiów z czasów peerelowskich, z życia artystów śpiewających, do kotleta i nie tylko, europejskie i egzotyczne podróże w poszukiwaniu $, z tego śpiewania właśnie. I co z tych podróży wynikło. A wynikło niespodziewane i ciekawe. Zachęcam. Druga część jest równie ciekawa, już we współczesnych realiach osadzona, głównie w kraju czekolady, czyli Belgii. Ale niestety, na razie nie do poczytania. Żałujcie póki co, ja już to czytałam. A reszta - dopiero jak się ktoś odważy wydać. Niestety - komercja. Trzeba być znanym i czytanym, albo mieć ciotkę za diabłem. Gratuluję w tym miejscu Agacie wydania nowego tomiku)
A ja tu sobie siedzę jak kura na grzędzie i ciągle dumam, za co by się tu... I sam asobie podcinam skrzydła, bo jakoś nie mogę. Z drugiej strony - wiadomo, że z gówna bicza nie ukręcisz, A portfel cieniuteńki.
Na razie zadziałaliśmy z Dzieckiem twórczo i w Sylwestra opierniczyliśmy, przy pomocy wałka, jego srebrną strzałę na pojazd ufoludków, czyli w ukochanym Dziecka kolorze - zielonym. Nasze działania wywołały takie zainteresowanie, że sąsiad od domowej naprawy aut zwolnił aż, wracając z pracy, by się lepiej przyjrzeć. Może zaproponujemy mu współpracę...
A strzała wygląda teraz tak:

Tu ma jeszcze niezdjęte taśmy, na elementach, które miały zostać niezamalowane. Po ich zdjęciu, było o wiele lepiej. Na razie jeszcze schnie, bo jednak temperatura nieco za niska na malowanie. Po czasie Dziecko stwierdziło, że powinno było nabyć wojskowe nitro. Ale i tak nie jest źle.

Dodam, dla zaskoczonych naszą beztroską twórczością, że pojazd ten Dziecko nabyło po cenie szrotowej. Czyli z założenia jest złomem, tyle, że jeżdżącym, póki co. I z założenia ma wyglądać jak złom. Pewnie na przekór tym wszystkim, którzy dążą do tego, żeby auto WYGLĄDAŁO dużo lepiej niż funkcjonowało. Co powoduje, że szpachluje się rdzę i lakieruje za ciężkie złotówki, byle tylko wyglądało. A wyglądać to ma dziewczyna, jak idzie na pierwszą randkę. Auto ma jeździć.

I wszystko byłoby cacy, gdyby nie to co się dzieje z moim Dzieckiem P. Z tego powodu, jestem w kropce tak wielkiej, jak Słońce w teleskopie Hubbla. I nie wiem co mam czynić. Nie wiem i sama muszę wymyślić. Wiem tylko, że niestety nie mam na kogo liczyć. Z wyjątkiem wsparcia duchowego i rozsądnych podpowiedzi, które akurat mam(Pisarko, dzięki!). Ale nie dotyczą one wszystkich szczegółów mojego ustawienia się do rzeczywistości.



środa, 1 stycznia 2014

Jaki pierwszy

dzień, taki cały rok. Podobno. No, to ładnie! Bo ja dzisiaj gnojczę się totalnie. Zrobiłam tylko to co niezbędny mus. Nawet kozy na kolacje nie dostały sałatki, tylko owies z otrębami zmieszany i witaminami. Zdziwienie było straszne, ale zjadły do spodu. O dziwo! (Właśnie mi panna Kotta stanęła na dilicie i skasowała całe dwa zdania tekstu A teraz mi udeptuje brzuch z pomrukiem i pcha mordkę do mojej brody. Mówię - co dziewczynka, to dziewczynka!)

I z tego gnojczenia wyszło tak, że nawet tego posta nie dokończyłam. OJOJOJ! Co to będzie, jeżeli - faktycznie.

Najlepsze Życzenia na Nowy Rok!
Niech będzie lepszy od poprzedniego!
Niech się spełniają marzenia, niech otaczają Was mądrzy, serdeczni i życzliwi ludzie.
Niech Was nie opuszcza dobry nastrój, szczęście i zdrowie.
Niech sukces wieńczy wszystkie Wasze dzieła.
Niech się darzy!

Grafika pochodzi ze strony : http://www.tapetus.pl.( Nie znalazłam, jakie tam są zasady wykorzystywania udostępnianej grafiki)