sobota, 13 czerwca 2015

cudna sobota

Siedze sobie, nic nie robie. Nie do się. Jest taka lampa, że samo stanie na środku podwórka jest wyczerpujące. Całą noc nie spałam, bo było za gorąco. W końcu przegoniłam koty, wyjęłam klamkę z drzwi i otworzyłam okno na ful. Już świtało i ptasi świergot zapanował. Oraz strzały petard raz za razem - sąsiad idiota straszy ptaki, żeby mu nie srały po tujach i cudnym jelonku, co pod tymi tujami stoi. Ze też świat musi być pełen popaprańców! tak mnie te petardy wqrzały, że nadal nie mogłam zasnąć. W końcu najsłodsza kocia zaczęła płakać pod drzwiami żałośnie strasznie. Trzeba było wstać, zamknąć okno i wpuścić kocię. I kocia przylazła na przytulki, natomiast psy poszły precz, bo im było za gorąco. I jakoś zasnęłam około czwartej. O dziwo, bo obawiałam się, że już nic z tego nie będzie, a potem cały dzień będę jak dętka przedziurawiona.
Starszy wybierał się do miasteczka, bo dziś św. Antoniego i Bernardyni maja specjalną mszę dla chorych. (Tatuś przecie całe nasze wspólne życie chory)

Mam napoczęte jakieś śladowe ilości truskawkowej dżemianki. Od wczoraj stoi i czeka na upakowanie do słoiczków. Pójdzie w takie malutkie i będzie latać za rarytas. Truskawki są w tym roku zupełnie bez sensu. Zawiodły mnie całkowicie - liczyłam na potężne zbiory z moich 200 krzaczków i na ogromne ilości dżemianki i konfitur. A tu - nędzne skwarki, malutkie suchutkie i bez smaku w dodatku. Niestety, nie jestem w stanie podlewać - te 200m i potrzebna ilość wody. Ale kupione truskawki z przemysłowych plantacji różnią się od moich tylko wielkością - tez są skwarkowate i bez smaku. Ciekawe, jak wyglądają u "malinowego króla" z tego pola, gdzie ma fertygację? Tyle, że zrobionych z nich dżem świeciłby mi pewnie w spiżarce.

Wczorajszy dzień upłynął pod znakiem agencji i przysłowiowej już niekompetencji i bylejactwa pracowników. Paniusia 3 razy dzwoniła, żeby Dziecko przyjechało po wydrukowane mapy. Po czym się okazało, że mapy wydrukowane bez pojęcia (sąsiednie działki zrobione tak, że każda na osobnej kartce. Ani jak tego obmalować) W dodatku nie wydrukowała wszystkiego. Dziecko we wściku totalnym. W końcu pojechaliśmy i polazłam ja. Udało się wydrukować 4 brakujące działki. I dziewczę co drukowało ogarnięte umysłowo bardziej, bo sąsiadujące wydrukowało na jednym arkuszu. Cóż, myślenie ma przyszłość, tylko nie w każdym wydaniu. Przy tym potwierdziło się znowu, że jest to instytucja króliczka i rodziny króliczka - drukujące dziewczę to dziecię miejscowego byznesmena i powiatowego radnego.

Stepowieje mi. Pokoszone trawy nie odrastają, nie ma już gdzie pozyskiwać zielonki dla kozowatych (a o pasieniu nie ma mowy) Wypuszczam je do psiej zagrody i stawiam taczki z ukoszona trawą. Stefan musi być osobno, bo leja go ostro we dwie. Wpuściłam kiedyś razem, na zasadzie "co będzie, to będzie" i po chwili musiałam biedaka zabrać. A ten niewdzięczny sqrczybyk, zamiast dziękować, że mu gnaty uratowałam wystartował ze łbem do mnie. Mop stał na schodach i zadziałał natychmiastowo - nie, nie lałam go mopem, wystarczy, że nim machnęłam, żeby Stefanowi głupota wyparowała z czarnego łba. Stefanowi w ogóle się coś w dyni poprzestawiało: puszczony luzem pójdzie w końcu za mną (pod warunkiem, że panienek nie ma za siatką).Natomiast po zapięciu linki wbetonowuje się natychmiast wszystkimi czterema łapami w glebę i ani kroku w przód ni w tył. Nawet prowadzenie "na gałązce" nie wychodzi. Wot, cap zaklęty w capa.

Chmurzy się momentami. Starszy wieszczy burzę straszną, z zawaleniem lipy włącznie. Ponieważ ma dziś od rana fazę na narzekanie, jojczenie, manie za złe i czarne scenariusze, otworzyłam w końcu paszczę, więc się profilaktycznie obraził i poszedł se.

Wypadałoby spowodować jakiś placek z truskawkami - choć jeden w sezonie truskawkowym musi być. Ale Dziecko zajęte od rana pakowaniem na przyczepę kolejnej samochodowej skorupy po autodestrukcji (tym razem kolegi), więc nie ma kto pojechać gdziekolwiek w celu nabycia. Przejdę się więc na moje uprawy - zobaczę, co pozyskam. I pewnie wykonam jakąś swobodną improwizację na temat i bez pieczenia, bo aż tak nie nagrzeszyłam, żeby dzisiaj piekarnik włączać.

Plecy po sianokosach nie oblazły.  Domniemywam, że dzięki nagietkowej samoróbce, która obficie je namaszczałam. Natomiast rąsia poparzona żarówką zachowuje się brzydko i przeszkadza, bo oparzenie w tak niestosownym miejscu, że ciągle się o coś uraża. Zalepiać nie chcę, bo plaster mam wodoodporny jakiś a jak przykleje gazik, to potem siano zza niego wybieram. Więc bez sensu.

wtorek, 9 czerwca 2015

nadal lampa na full i lekka kicha tu i tam...

Sianokosy zakończone sukcesem i nadwyrężeniem rąsi. Zwieźliśmy w sobotę, obracając 2 razy. Starszy nie był w stanie układać na przyczepie, bo lampa byłą straszna, więc wlazłam. Nigdy tego nie robiłam i nie potrafię. I nie sądziłam, że jest to tak męcząca praca. Wydawało mi się, że latanie z grabiami gorsze. Tymczasem okazało się, że jednak nie. Ale dałam radę, bo nie miałam innego wyjścia. Mogliśmy właściwie załadować całą resztę na jeden raz (raz zabrane było w piątek przed wieczorem), ale obawialiśmy się, że nam te cholerne gałęzie nad drogą ściągną czubek. Zajechaliśmy przez stodołę. Tam łatwiej wydawać, bo cały szczyt otwarty i  nie trzeba celować w zwodek. Dziecko mi tak dało do wiwatu, że przypomniał mi się stertownik w pegieerze, gdy się po maturze na zarobek wybrałam. Dziecko siły ma mnóstwo, nabierało na widły takie pakiety, które ja musiałam brać na dwa razy co najmniej. A jeszcze z tym latać po strychu i udeptywać momentami. Jednak na strychu potrzebne są 2 osoby do układania siana. Tak zwykle było, jak braliśmy siano luzem (co się rzadko zdarzało - na ogół było prasowane). A teraz rąk do pracy niet. Bezrobotni permanentnie okupują sklep. Jeżeli są w stanie się od niego odkleić, to trzeba im boski napój zapewnić podczas pracy. Po czym są w stanie po spożyciu i pożytek z nich żaden. A niektóre roboty nawet strach robić, bo nie wiadomo czy się sam, albo kogoś na widły nie nabije, np.
Resztka zwieziona została stać na przyczepie, bo Dziecko miało dość paprochów sypiących się do oczu i uszu. Poza tym dotarła wreszcie pompa do opryskiwacza i chciało ja czym prędzej zamontować. Okazało się, że pompa, wbrew zapewnieniem sprzedawcy, nie pasuje do wszystkich typów opryskiwaczy - jest za wysoka i ma inny rozstaw śrub mocujących. Wobec tego należało stuningować opryskiwacz - wyciąć i przesunąć kawałek dolnej ramy oraz przespawać uchwyty do mocowania śrub. Zajęło to dziecku półtora dnia. Wczoraj przed wieczorem skończyło, popodpinało wszystkie węże, nalało wody nieco do zbiornika i zrobiło próbę. Nowiutka pompa siknęła woda na wszystkie strony, jak Niagara. Wqrw mojego Dziecięcia był tak totalny, że nawet ciężkim mięsem nie rzuciło na pół wsi. Po prostu skrzydełka mu opadły i nawet pióra z nich poleciały. Dzisiaj dodzwonił się do sprzedawcy i właśnie pojechał wysłać toto w celach reklamacyjnych. Ciekawe, jak długo będzie trwało załatwienie reklamacji. Opryskiwacz jest potrzebny na gwałt, bo koniecznie trzeba dolistnie zasilić kukurydze. Jeżeli nie dostanie papu w odpowiednim momencie, to plon diabli wezmą.

Jak mi tak dobrze tematy polowe wychodzą, to jeszcze taka opowiastka. Będzie o polu i ludzkim chamstwie i sqrwysyństwie (sorry, wrażliwych na wyrazy, ale tego się inaczej określić nie da): stała sobie działka rolna, nie duża, od lat nie uprawiana. Dziecko miało ochotę ją wydzierżawić. Problem był najpierw, bo kwestie własnościowe nie były uregulowane i potencjalna właścicielka nie chciała spisywać umowy. W dodatku na tę rolę bogobojni ludkowie wywozili co im tam na podwórzu zawadzało (np. skute płytki z łazienki) Ostatnio pewien osobnik robił porządki u mamusi w stodole, co zgarnął z klepiska, załadował na przyczepę i wziął się wywozić. Dziecko go akurat dorwało i rzekło, żeby nie wywoził na tę działkę. Co facet chamsko zignorował i wywiózł 2 przyczepy słomianej mierzwy. I co z tym teraz zrobić?

PS. Miały być foty. Ale mój internet "chodzi" z zabójczą prędkością - wczoraj speed test pokazał mi 0,06 MBita/s przy download. A operator tradycyjnie nie odbiera telefonów. Pora zmienić operatora.

piątek, 5 czerwca 2015

kolejny cudny dzionek

wstał dzisiaj, a ja z nim prawie. Aż zdziwiona jestem - 5-ty dzień bez deszczu i z temperatura słuszną, jak na początek czerwca. Z tym, że dzisiaj będzie chyba przyjemniej, niż w środę - bez upału.
Ten środowy upał dał się nam nieco we znaki przy akcjach z sianem.Szczeliło mnie na pleckach nieco przy tym sianie. Zachciało mi się bluzeczki na szeleczkach, coby mi rękawki nie przeszkadzały. W sumie niewiele robiłam, bo "fyrtaczką" Dziecko przewracało. A ja tylko widłami te pokosy, które pod drzewami były,  wyciągałam. Bo rotacyjna skosiła, ponieważ bokiem za traktorem idzie (tzn wystaje) a fyrtaczka równo z traktorem i pod drzewa nie wlazła. Tylko parę pokosów. A rąsia boli i plecki chyba oblezą, chociaż posmarowałam własną maścią nagietkową. Ale raz tylko, bo więcej mi się nie chciało. Tzn. maziuga jest tłusta dość, bo zrobiona na smalcu z lanoliną. I wchłania się po chwili niejakiej. A ubrać się trzeba, więc ten tłuszczyk bluzeczka spija. (Następną zrobię na oleju kokosowym może, w każdym razie nagietki posiane, więc surowiec będzie).
Dzisiaj planujemy to siano zabrać. Luzem oczywiście, bo jak znowu ktoś za prasę policzy, jak Maniek za opryskiwacz, to z torbami pójdę. W każdym razie zgrabiarka załatwiona i przyczepa wyciągnięta, po zimowym garażowaniu w stodole.Szkoda, że ta wysoka, bo pod okapem dachu ciężko będzie się zmieścić wielkoludowi z widłami (jak moje Dziecko). Niestety, na niskopodwoziówce poskładane plastiki po autodestrukcji do wywiezienia do sortowni odpadów. A sortownia odmówiła przyjęcia i powstał problem co z tym zrobić. Mam pewien chytry plan, ale wymaga nieco pracy, a więc i czasu luźnego.

 Oczywiście podczas tego wyciągania przyczepy musiałam asystować w charakterze sterującego kołowrotem, czyli trzymającego zaczep, coby przednie koła nie skręcały gdzie chcą (przyczepa była wyciągana za dupę, na sztywnym holu). Zadanie mnie przerosło, chociaż Dziecko twierdziło, "że przecież to lekko chodzi". Komu lekko, temu lekko...Proponował więc, żebym siadła za kierownicę. NO! Ja w 60-tce i w dodatku na wstecznym! Moje dziecko ma na prawdę zbyt wysokie wyobrażenie o moich możliwościach.
Ostatecznie Starszy sam się domyślił, że jego udział w akcji byłby wskazany i przyszedł i wsiadł.
Światło dzienne wykazało łyse i "skreszałe" opony z tyłu, oraz flaka w jednym kole. Znowu skarbonka....

Starszy tak ostatnimi laty używał tego całego sprzętu na dobicie. Dziecko teraz w permanentnym wqrwie, bo wszytko po kolei się psuje. Wiosną robił traktor.
Teraz pierdolnął opryskiwacz z substancją w środku za 200zł. Dziecko wlało, wyjechało w pole, za chwilę telefon: przylatajcie z jakimiś taśmami, alboczym, bo mi pieniądze lecą w glebę. Okazało się, że strzelił wąż, kolejny raz , na pełnym wqrwie, wymieniany. Przyczyną tego strzelania była awaria pompy. Cza było przelać w czort wie co. Ale cza było pryskać, bo czas. Nie dość że dałam 100zł na remont pierdolniętej pompy, która pierdolnęła natychmiast ponownie, to Dziecko najęło kolegę. Kolega natomiast policzył jak za woły i wziął za 3,5 ha 300zł za pojechanie 30tką z opryskiwaczem. 2 godz pracy i szklanka ropy, bo 30 pali tyle co kosiarka spalinowa. Skarbonka. Tylko, że wyjąć nie ma jak.

Po tym  środowym przewracaniu jeszcześmy ciotę zaliczyli, bo telefoniła, że jej oko spuchło. I co to może być. Alergia na pewno. Mówię, że jak by z alergii, to by spuchły oba, a tak, to musowo czymś zatarła. Solą np, jak ślimaki trzepała. I żeby zaparzyła herbatę, przestudziła, namoczyła chusteczkę, położyła się i położyła tę chusteczkę na oko. Przyjeżdżam, a ta siedzi i jakąś szmatą tę chusteczkę do oka dociska. Qrważ, tłumaczę jak koniu na miedzy, że na opuchliznę nie robi się grzejących kompresów i że jak będzie ręką to miętosić, to jej nigdy nie zejdzie. Zakupione zostały Loratadyna i wapno, bo na pewno uczulenie, a ona się tego uczulenia boi okropnie. (Jak się boi, niech je, zaszkodzić - nie zaszkodzi) Instrukcje wydane jeszcze raz po kolei. Telefon zostawiłam na stole, bo mnie w dupę gniótł w kieszeni. Dziecko pojechało przywieźć, a ta dalej siedzi i to oko miętosi. Związać, czy co? Ciota z każdym gównem wydzwania po ratunek, a potem i tak robi, jak sobie umyśliła, albo jej psiapsióła powiedziała, która lata za guru. Ciota jest ogólnie przewrażliwiona na punkcie zdrowia strasznie (swojego) i wierzy w leki. Je tego kilogramy. Oprócz tych na receptę, pochłania jeszcze jakieś ogólniedostępne. I nie mogą być tańsze zamienniki, bo nie działają, jak oryginały. Konsumuje jakiegoś nasennego psychotropa, którego można nabyć w tańszej wersji. Ale nie, "bo Maryna miała i mówi, że nie działa" Trudno, żeby psychotrop, który się połyka już kilkanaście lat, ciągle działał tak samo. Też nie wiem, na co mi ta broszka. W każdym razie oko spuchnięte nadal, bo Starszy wczoraj odwiedzał siostrunię w ramach świątecznej rozrywki i stwierdził.
A teraz już wstał i raban robi, żeby siano przewracać. A ja, debil, 1000 razy instruowana, jak odpalić 30-tkę, nadal mam z tym problem. Ale może pójdę spróbować. Dziecko zostawiło ją tak, że można wyjechać bez cofania, tyle, że przewracarka przypięta na podnośnik, a tu instrukcji nie było, jak włączyć. Więc chyba jednak włączę Dziecko.

Aha, wczoraj podczas wieczornego psiego spacerku miałyśmy bliskie spotkania trzeciego stopnia ze zwierzyna polową. Na moje sianko w sadzie przyszedł koziołek, rudy calutki, aż miło popatrzeć było. I nie bardzo wiedział, co ze sobą zrobić, na widok psów (na sznurku zresztą). One tak maja te koziołki, że jak się baby zajmują przychówkiem, to łażą takie ogłupiałe. No i wtedy przyjeżdżają te francuskie polowacze i strzelają do nich, jak do tarczy.
Oraz znajomy już zalączek był, któremu śmy włości zrujnowali nieco, kosząc trawę. Zalączek się zadomowił bliziutko i korzysta z jarzynek na grządkach. Na razie, na szczęście u sąsiadki. Ostatnio opierniczył jej czubki fasoli. W sumie - świnia, nie zajączek.

No i jeszcze - piwonie. Mam w sadzie i koło grządek dużo "krzaków" piwonii. Szwagierka Nienajstarsza- ale... posadziła, gdy zakładała tam sobie "działkę rekreacyjną" (+ szpaler, cholera, bzów, które mi całe grządki zacieniają, + brzozy, które akurat, niech tam będą) Część z nich takie zwykłe, piwonioworóżowe, a część - kremowo-białe. I te pachną przecudnie. Zapach, który przypomina dzieciństwo.(Babcia miała taki "klombeczek, w kwadrat - na rogach piwonie, na bokach irysy i narcyze) Piwonie akurat rozkwitły. I to w okamgnieniu, z pączków zrobiły się wielkie kapuchy, pokazujące żółty środek. Zerwałam bukiet sąsiadce dla wnuczek, na sypanie kwiatków. Ciekawe - niezależnie od daty, na Boże Ciało zawsze piwonie kwitną. Ale jaśmin już nie. Zakwitnie sobie niezależnie.


środa, 3 czerwca 2015

wreszcie pogoda

jak na późną wiosnę przystało. Już sądziłam, że z zimową , ogólnoużytkową kurteczką się nie rozstanę.
W zasadzie nie rozstałam się, nadal wisi na haczyku w kuchni, przy drzwiach, coby była pod ręką na wyjścia z psami.
Kurteczka jest super. Nabyłam ją swego czasu w szmateksie, funkiel nówka nieśmigana, z zamysłem, że będzie "do ludzi". Zamysł mi przeszedł szybko, kurteczka stałą się kurteczką "do zwierząt". Powód? Idiota projektant wymyślił na rękawach brązowej kurteczki białe paski. I te paski umieścił od spodu rękawa. Po jednym wyjeździe na zakupy biały pasek przy mankiecie stawał się szary. Z szarymi białymi paskami do ludzi chodzić nie będę, bo za kocmołucha latać nie zwykłam. Doprać toto był cud.Cudowałam ręcznie różnymi środkami, gąbką, szczoteczką, przed wrzuceniem do pralki. Efekt był wysoce niezadowalający, bo to co miało być białe robiło się jednolicie jasnoszare. Więc kurteczka poszła "do zwierząt". I jest bardzo dobra w tej roli: lekka, nie krepująca ruchów, ma wygodny kaptur, co bardzo przydatne jest na spacery z psami, które trzeba odbywać niezależnie od okoliczności pogodowych. Ostatnio miałam ja na sobie w ub. piątek. I w zasadzie już mnie to lekko wqrzało, że zimowa kurteczka ma zastosowanie końcem maja.
Ale właściwie - jaki kraj-taki maj. Chociaż - dla kontrastu, albo na pocieszenie- przynajmniej pogoda mogłaby być normalna, skoro cała reszta jest jak z domu wariatów.
W ostatnim wydarzeniu politycznym wzięłam udział. W zasadzie dla świętego spokoju w domu. Chociaż, jak wiem, politycznych komentarzy mojego Starszego nic nie złagodzi. Ponieważ II tura zbiegła się z moimi imieninami - przy okazji życzeń od szwagierki Nienajstarszej-ale-najważniejszej uzyskałam wykład polityczno-patriotyczno-umoralniający, który dał się podsumować tak, że jak "odpowiednio" wybierzemy to się natychmiast zmieni i będzie oczywiście lepiej. Co skwitowałam stwierdzeniem, że dziwię się, że w tym wieku, jeszcze wierzy w bajki. Ale może w tym wieku właśnie znów zaczyna się wierzyć w bajki, bo ponoć na starość człowiek dziecinnieje.No i wybory przeszły po myśli szwagierki. I jak byłą przekonana - zmiany będą. Np. powstanie parę słusznych pomników oraz parę słusznych i niezbędnych muzeów tudzież mauzoleów. Które w naszym bogatym, wspaniałym i uporządkowanym kraju są towarem pierwszej i niezbędnej potrzeby. No i może zostanie wreszcie, za moje m.in. pieniądze ukończona najważniejszy obiekt, pomyślany jeszcze przez Wspaniałego Wodza Narodu, ale niezrealizowany przez niego.
Amerykanie zbudowali rakietę i polecieli na Księżyc, ale to my przecież walczyliśmy po Samosierrą. Totalnie mnie wqrza wysuwanie na plan pierwszy cierniowej korony narodowej oraz szabelek, którymi ochoczo potrząsaliśmy w przegranych z góry, cudzych i własnych sprawach. Bohaterem narodowym jest rycerz, który zasłynął tym, że zginął. A nie np. ten gość od kolei w Andach, czy ten od portu w Gdyni, czy ten od Stalowej Woli. Teraz wszystko to, co zostało wybudowane i do jakiejś rangi podniesione w dawnej Galicji albo przeszło w obce ręce, albo zostało zrównane z ziemią. jak cukrownia w Przeworsku, z której zostały tylko magazyny, wybudowane jeszcze przez Lubomirskiego hrabiego, bo się konserwator zabytków ocknął i tabliczkę w ostatnim momencie przypiął. Sanocki Autosan, który był dumą Sanoczan świadczącą o przemysłowym rozwoju, począwszy od kotłów Pfitzner, Gamper, Zieleniewski, poprzez tramwaje (które jeszcze niedawno po Krakowie jeździły) do autobusów i przyczep, jest dzisiaj sprzedawany przez syndyka "z wolnej ręki"! W Jaśle huta szkła, produkująca najlepsze w Europie szkło witrażowe, jest cały czas w stanie upadłości. A nasi władcy potrząsają szabelka i budują pomniki. I wciąż na to bzdury nabierają elektoraty. Bo całe te wyborcze dyskusje o bzdurach nieistotnych dla całości się odbywają. Niestety.

No, ale w związku z tym, że pogoda nareszcie się zrobiła - trawa została na siano skoszona. I teraz modły zanosim, coby udało się wysuszyć i zwieźć. Nawiasem mówiąc, dyskretnie i na boku - produkcja siana nieco mnie przerasta, zważywszy na mój kręgosłup i brak dodatkowych rąk do pracy w tym newralgicznym momencie. Najprościej byłoby to siano zakupić. Tyle, że nie bardzo jest gdzie. Na ogół ci, którzy mają łąki i siana nie potrzebują, po prostu kosza je tylko raz, żeby wymogom unijnym zadość uczynić i siana nie zbierają. Bo nie ma na nie zapotrzebowania, albowiem krowy w okolicach wymarły, konie takoż, owiec i kóz nikt tu w zasadzie nie trzyma. Wszystko przecież można kupić w "biedronce", więc po co robić w gnoju i schylać się nad motyka dla wyprodukowania marchewki własnej.
A propos marchewki - zrobiła mnie w bambuko. I to też jest znak naszych czasów, z tą marchewką: firm produkujących nasiona jest od groma, nasion w sklepach tudzież. Przecież tego, co im nie pójdzie w danym sezonie nie wywalą w śmiecie. Przepakują, przestemplują termin ważności, bez żadnego sprawdzania siły kiełkowania, jak to dawniej robiły CNOSy. I potem efekt jest taki, że z całej torebki wysianej marchewki ani jedno nasionko nie wykiełkowało.Diabli wzięli też moje  pomidory, ogórki, a dynie również nie wyglądają najmocniej. Domniemywam, że przyczyną jest ziemia, w której robiłam rozsadę. Oczywiście kupna - do siewu i rozsady. A przy zakupie pomidorowej rozsady jednak mi baba wetknęła 5 szt "bety" zamiast "limy", choć mówiłam wyraźnie, że nie chcę bety. Już maja małe owoce, ale beta to żaden pomidor. Ot, tak, żeby się ucieszyć, że ma się JUŻ własnego pomidora z ogródka. Ani smak, ani wielkość, ani plenność.

Braciszek wziął wrócił na chwilę z północnego kraju. Mimo egzystowania przez 6 tygodni w szoferce - zachwycony. "Za kołnierz mi nie naciekło, ręce mnie nie bolą, w błocie się nie umazałem" i trochę pieniędzy zarobiłem. Jedzie z powrotem niebawem. A póki co lata tym swoim żelazem w Bieszczady i paprze się w błocie oraz za kołnierz mu cieknie, bo to już ma we krwi. I mimo cudownych widoków, jakie podziwiał na północy - za bieszczadzkimi widokami się stęsknił bardzo. Ale powtarza ciągle,że jak ktoś jest młody i chce normalnie dychnąć, to powinien stąd wyrywać czym prędzej. Niestety, moje Dziecko zostało przyspawane do ziemi przez tatusia. Efekt jest taki, że jak przez 25 lat udawało mi się odciąć i do ziemi nie dokładać, tak teraz większość mojej wspaniałej emerytury idzie w glebę bezpowrotnie. Podobno dzieciom trzeba pomagać. Tylko, wydaje mi się, że jedynie do pewnego momentu. Potem ewentualnie dzieci powinny zacząć pomagać rodzicom. No i dobrze by było, żeby dzieci zdawały sobie sprawę z wagi pomocy ze strony rodziców. Oraz, że rodzicom tez się coś z życia należy.

Aha. Przyszła byłą do mnie sąsiadka, dzierżąc w łapie neonowy kawałek szmatki, z prośbą, żeby z owego wystrugać coś na kształt muchy, krawata, fulara czy tp dla synka, oraz, jakby się dało, spódniczkę dla córki koleżanki. Zrobiłam kokardę pod brodę, z która poszło mi dość gładko. Natomiast nad spódniczka naklęłam się zdrowo. Ta szmatka to nie była prosta szmatka, tylko jakaś bluzka ze szmateksu, z tkaniny cieniutkiej, o splocie a la żorżeta. Szyłam i prułam, a przede wszystkim problem miałam z wykrojeniem tej spódniczki. Całe szczęście, że dziecię było mikroskopijne. Szwów nie obrzucałam, biorąc pod uwagę, że to kieca nie do chodzenia, lecz na jeden występ taneczny jakiś. Endel by sobie z tym nie poradził, a overloka nie posiadam. (A przydałby się czasem, nawet taki chińczyk najtańszy). Nie oczekiwałam zapłaty za tę robotę. Tymczasem sąsiadka wystąpiła z czekoladą w podzięce. Po otwarciu okazało się, że jest ona lekko zszarzała. Więc popatrzyłam na datę - miała jeszcze miesiąc, czyli, zważywszy aktualne terminy przydatności - była dość stara i zapewne w sklepie figurowała na wyprzedaży za pół ceny. Tak po prostu, uważam, że zwyczajne "dziękuję bardzo" jest lepsze od przecenionej czekolady. Nie zawsze należy się rewanżować materialne. Czasem to wygląda wręcz bezczelnie i lekceważąco.
Przy czym, ogólnie rzecz biorąc, nie mam nic przeciwko kupowaniu na "promocjach" i "wyprzedażach". Zwłaszcza, jeżeli chodzi o ciuchy w sieciówkach, wyprodukowane w Bangladeszu czy innych niewolniczych krajach, których regularne ceny nijak nie mają się do ich realnej wartości wyrażonej w kosztach produkcji, materiału i rzetelnym zysku producenta i sprzedawcy. Ale przecena z powodu nadmiaru towaru, a przecena z powodu dziury w szwie to dwie różne rzeczy. Bluzkę z wyprzedaży mogę dać w prezencie, ale bluzki ze sprutym szwem - nie.
Po tych ogólnych rozważaniach polityczno-obyczajowych nie pozostaje mi nic innego, jak zapiąć przewracarkę i jechać suszyć siano. Przynajmniej nie będę miała czasu na zawracanie sobie głowy tematami z górnych półek.