niedziela, 22 listopada 2015

Misz-masz leniuchowato

Na początek sprawozdam efekty dotychczasowe czarów-marów dokonywanych przez miszcza igieł na ciel mojego jedynego Brata. Otóż Brat stwierdza, że po kilku dniach niepalenia czuje się tak świetnie, iż nie ma ochoty do faj wracać. Bywa,że go nachodzi chęć zapalenia, ale podejrzewam, że to z powodów opisanych przez Ewę w komentarzu do poprzedniego posta - tych przez lata wypracowanych nawyków, przyzwyczajeń itp oraz, że nie ma co z rękami zrobić. Nawet apetytu jakiegoś wielkiego nie nabrał, jak to się niektórym zdarza, że rzuciwszy faje przerzucają się na żarcie. Mówi, że nawet noga go mniej boli oraz to ramię, nad którym swego czasu gajowy pracował, potem przez parę lat nie bolało, a później znowu zaczęło.
Był właśnie przed chwilą u mnie. Przywiózł mi 2 baloty siana, koniowozem przyciągniętym za Trailblazerem. Pięknie zacofał do stodoły, uprzednio wyprowadziwszy z niej 60-tkę. Sturlalim toto w miejsce gdzie trochę mniej kapie. Na wszelki przeciwpożarowy przykryłam plandeką i jest. Po czym chciałam go gołąbkami ugościć, bo chłopy na ogół lubią takie potrawy (z wyjątkami, oczywiście), a ten nie. Tylko kawusia z kozowym mleczkiem oraz kawał szarlotty, którą przewidująco, bladym świtem upiekłam i jeszcze ciepła była.
Ja niestety, na razie się nie decyduję na żadne czary-mary w temacie. Po poprzednim porzuceniu, zaprzestałam natychmiast, bez żadnej walki z sobą. Przytyłam owszem, strasznie, ale sądzę, że zbiegły się tu momenty dwa. Owo rzucenie oraz etap rozwojowy w życiu kobiety, w którym to etapie zdecydowana większość tyje, niestety, nawet jak faj równocześnie nie rzuca. Ale przydarzyło mi się coś gorszego, niż przytycie. Mianowicie, objawiła się u mnie rodzinna choroba, która męczyła mnie przez całe 7 lat niepalenia, do tego stopnia, że w końcu przeszłam na sterydy. Po czym nastąpiła rzecz niewytłumaczalna i nienormalna: Starszy zrobił straszną grandę, jak zwykle z gównianego i wydumanego powodu. Wqrw mnie przepełnił tak olbrzymi, że musiałam jakieś ujście mu dać, żeby nie pęc. Była opcja rozpieprzyć świąteczny serwis, ale wprawy w tym nijakiej nie miałam, zresztą sama bym sobie narobiła w sandałki, bo któżby to potem sprzątał. Więc wybrałam wyjście takie, w którym wprawę już miałam wcześniej nabytą. Zażądałam od Młodego szluga. Młody już palił wówczas, nieoficjalnie jakby, więc najtańsze ruskie faje, najgorszego sorta, śmierdzące jak onuce piechura po bojowym przemarszu. Że tak niby zapalę, żeby mi zluzowało trochę i na tyle. Niestety, nie było na tyle. Dostarczona dawka nikotyny domagała się towarzystwa. W dodatku, o dziwo nie udusiłam się, a dmuchawki, które po torebkach i kieszeniach nosiłam stały się niepotrzebne. I są niepotrzebne do dziś. Więc wicie, rozumiecie. Tzn. rozumie ten, kto choć raz walczył o oddech. No, może nie do końca, bo większość normalnych śmiertelników palaczem będąc a widząc człeka walczącego o oddech, palenie rzuca natychmiast i bez żadnych dodatkowych czarów-marów. Tak, że w temacie na razie tyle. Zobaczymy jak Braciszek wytrwa, ale myślę, że wytrwa, bo wola już w nim powstała, a on twardy chłop jest.
Eliksir: skład owego podałam w odpowiedzi na komentarz. Podobno ma moc działania na różne paskudztwa w człeku siedzące od bakcyli po grzyby różniaste. I należy go przyjmować, jak napisałam po łyżeczce, raz na dzień, po jedzeniu. Ja teraz, przez tych parę dni brałam 4 razy dziennie po dużej łyżce. Uważam, że mi pomógł, bo katar nieleczony trwa zwykle 7 dni, a ja już od wczoraj nie smarkam nie kicham i nie prycham. Kaszleć nawet nie zaczęłam, a ten kaszelek co go mam to papieroskowy tylko.
Po jednym całym dniu stosowania na tyle mnie naprawiło, że poszłam powalczyć z gównem u kóz i wyczyściłam 2 boksy. Stefana zostawiłam na kiedy indziej i chyba najpierw stuninguje mu ten boks, tzn przełożę bramkę w drugą stronę. Bramka jest za szeroka, otwiera się tak, że zasłania mi korytarz i muszę cały urobek najpierw wyrzucić w stronę drzwi, zamknąć bramkę i potem dopiero przerzucać we właściwą stronę przez całą długość korytarza. Idiotyzmem to tchnie, pomijając już fakt, że każde widły urobku przerzucam min 3 razy. Więc idiotyzm potrójny.
Ponieważ już jestem dość naprawiona, więc za tuningi brać się mogę. W dodatku będę zmuszona czynić to w obecności kóz, a kozy doładowują człeka pozytywną energią. Tak jak kot (żywy) na bolące stawy, tak kozy na stres i wqrw.

Na "dowidzenia" Wandal zza krzaka.....

czwartek, 19 listopada 2015

Fiku-miku

Rannym rankiem, o dziwnie niespodziewanej godzinie (choć w zasadzie byłam "na nogach" już od godzin czterech - kabarety spać nie dają) zadzwonił Braciszek. Za moim ostatnim pobytem w S. zwierzył się, że miałby ochotę rzucić faje, bo przy jego odziedziczonej rodzinnie przypadłości, palenie trochę komfort życia zmniejsza. Ponieważ sama, przed laty, wypróbowałam działanie fiku-miku-czary-mary, to znalazłam mu parę takich gabinetów w Rz. (bo bliżej nie było) i dałam mejlem namiary.  Braciszek właśnie się wybrał, dokładnego adresu zapomniał, a telefon w gabinecie owym nie odpowiadał. Aleśmy go w końcu, wspólnymi siłami znaleźli i po jakiejś godzinie Braciszek zadzwonił ponownie. Okazało się, że zastosowali mu nie biorezonans, a akupunkturę. Przy czym, w trakcie wbijania tych igieł magik zapytał go, jak się zachowuje jego lewa noga. Bracisko miało lekki opad szczęki, bo ze stanu swoich odnóży facetowi się nie zwierzał. W każdym razie magik zaproponował, że jakby miał ochotę, to tymi igłami idzie tę nogę naprawić oraz dolegliwości astmatyczne zniwelować także. Brat jest skłonny rozważyć na tak.
Prawdę mówiąc, bardziej jestem skłonna "uwierzyć" w lecznicze działanie tych metod niż w te wody z różnych źródełek, sprzedawane (!) w butelce o kształcie M.B.(!).
Dokładnie - to ja mam to sprawdzone realnie.
Swego czasu Bratu pomógł "ręcami" pewnien gajowy. W ten sposób, że mu rękę położył na pieruńsko bolącym barku i boleć przestało skutecznie i na długo.
Dziecię me własne (które nie wiem, jakim cudem tak pięknie mi wyrosło, zważywszy na rozliczne dolegliwości wieku dziecięcego)miało problem z migdałami. Na dość mądrego doktóra trafiliśmy, który leczył te migdałki konwencjonalnie i półkonwencjonalnie, po czym uznał się za pokonanego i zaczął Dziecię przygotowywać do operacji usunięcia. Wówczas dała znać o sobie moja ośla natura, czyli zaparłam się kopytami i wrzasłam w duchu - Nie! (Bo jak Boziu człeka z tymi migdałkami stworzył, to znaczy, że one są na cóś potrzebne. Co w dodatku potwierdzały perypetie rodziców dzieciaków pozbawionych tychże) I znalazłam w Rz. centrum medycyny naturalnej. Zawleczone tam Dziecię leczone było homeopatycznie i migdałki ma do dzisiaj!
Ostatnio, przymuszona koniecznością bycia na bieżąco z informacją, po paryskich wydarzeniach - słucham trójki. A tam się burza rozpętała, gdy podano informację, iż rząd GB nosi się z zamiarem zakazu stosowania leków homeo. Ziółek już zdaje się tu i ówdzie zakazali. U nas też z tymi ziółkami jakaś jazda jest. I o co chodzi? Wodę z mózgu się nam robi, że niewystandaryzowane ilości substancji w tych ziółkach i temu podobne pierdoły. A jak nie do końca wiadomo o co chodzi, to na pewno chodzi o pieniądze. Oczywiście nie o nasze pieniądze, tylko pieniądze wielkich firm farmaceutycznych. Wystarczy przez parę dni posłuchać radia. Czego najwięcej jest w reklamach? Środków na sraczkę, na zgagę, na suchość w pochwie, na nietrzymanie moczu, na wzdęcia itp paskudne objawy życiowe. Środki te lekami nie są, bo leków reklamować nie wolno. Każdy je nabyć może dowolnie w każdej aptece. I powstaje we łbie pytanie - jak wielka kasa za tym idzie, skoro stać ich na taką reklamę?
Homeopatyczne granulki na pewno placebo nie są, bo żeby działało placebo potrzebna jest świadomość, której małe dziecko nie ma. Niestandaryzowane związki w liściach aloesu leczą cudownie rany, a te zawarte w nagietkach, które mi na grządce wyrosły - różne skórne przypadłości.I w mojej prywatnej maści nagietkowej te lecznicze substancje są całkowicie niewystandaryzowane - jeden pieron wie czego tam jest i ile. A skuteczność potwierdzona doświadczalnie!
Dziwi mnie  także kościołowa krucjata przeciwko homeopatii. Własnym uchem słyszałam jak ksiądz stwierdził, że jej stosowanie to grzech. Nie wyjaśnił, niestety, przeciwko któremu przykazaniu.(Pewna kościółkowa idiotka, za namowa drugiej, jeszcze bardziej kościółkowej kretynki leczyły dziecko w początkowej fazie SM tylko granulkami. Gdzie lekarze zalecali mocne bęc z interferonu. I trza było, a granulki swoja ścieżką oprócz tego. Dziś dziecko umiera powoli w hospicjum. I w dodatku obie nagrzeszyły strasznie.) Bo jakby tak przeciwko "Nie zabijaj", pod które się podciąga wszelkie szkodzenie własnemu zdrowiu, to stosowanie leków konwencjonalnych też powinno być grzechem, bowiem bardziej są w stanie zaszkodzić, niż te szamańskie leki i metody. (Vide mój Starszy, który żarł leki przeciwbólowe i zanim doszedł do końca pierwszej fiolki, wylądował na chirurgi z pękniętym wrzodem żołądka)
Wobec czego ja pozostajęę przy swoim: oprócz nauki, szkiełka i oka, jest jeszcze wiedza i doświadczenie pokoleń. Wielki żółty naród zbrzydza nas ostatnimi czasy zalewem sztucznego chłamu na rynku. I zapominamy im ich osiągnięcia w kwestii rozwoju cywilizacji, w tym także naturalnej medycyny. O których oni sami pewnie częściowo zapomnieli.
Niekoniecznie trzeba zostawać od razu radykałem. Ale warto spróbować choć raz przyrządzić zupę mocy zamiast zwykłego rosołu. N.P.

Wywlekłam ze spiżarki "cudowny" eliksir sporządzony na occie jabłkowym, o którym oczywiście zapomniałam i przypomniał mi dopiero Brat. I zaczęłam dziś kurację eliksirową. Ponieważ kiepska jestem bardzo, więc biorę tego eliksiru więcej. Za parę dni Wam powiem jak działa, bo oprócz eliksiru nie biorę niczego innego.
Oraz rozważam, czy te szpile nie pomogłyby na moje problemy z rusztowaniem. Wiem, że na pewno pomogłoby yumeiho, ale ani moja kieszeń, ani zdrowie(trzeba dojechać komunikacją publiczną do Rz., a potem jeszcze miejską spory kawał, po czym wrócić) by tego nie zdzierżyły.

No, to PA! Ugotujcie sobie zupę mocy na tę parszywą pogodę..

środa, 18 listopada 2015

Kabarecik

mam ostatnimi czasy wielotematyczny. I dlatego mnie tu nie ma. Bo nie chcę Wam głowy zawracać, a przelewanie smutów na słowo pisane ani piszącemu, ani czytającym nie służy.

Źródłem i główną aktorką (a może suflerką raczej) kabareciku jest oczywiście Najważniejsza -Nienajstarsza. Która się ledwie odchachrała po remoncie, bo cieniutko z nią było bardzo. Ale mąci ustawicznie, mimo słabości.

Efekt końcowy jest taki, że Dziecko podjęło decyzję o wyprowadzeniu się. Oczywiście miejsce docelowe zostało wybrane w związku z dziewczyną. Udało im się wynająć fajne, dwupokojowe mieszkanie za niezbyt tragiczne pieniądze. W dodatku z cudnym widokiem z okna. Wczoraj zorganizował auto i przyjechał zabrać rzeczy. No i takim sposobem siedzę sobie chwilowo całkiem sama + zoo. ZOO też, swoimi szóstymi i siódmymi zmysłami, czai "wyjątkowość" sytuacji, bo jakieś popierniczone jest.

Torba przygotowana do pakowania. Klemurek wykorzystał skwapliwie i się spakował. Ostatecznie musiała opuścić.

Żeby nie mieć wyrzutów sumienia, że się całkiem opierniczam oraz, żeby mi się z tego gnojstwa na mózg nie rzuciło, ostrzygłam psa. Uprzednio nabyłam internetem maszynkę, albowiem poprzednia odmówiła współpracy. Nie tyle maszynka, co ostrza. Jak przekalkulowałam wszystkie opcje, wyszło na to, że najefektywniej będzie nabyć nową. Oczywiście na ostera mnie nie stać, ale też i salonu psiego nie prowadzę. Na kilka strzyżeń w roku sprytny chinol wystarczy (Nie wiadomo, czy aktualnie oster też chinolem nie jest)
Psa od razu odmłodniała i nawet poruszać się zaczęła żwawiej. No. I to jest dowód na to jakie znaczenie dla kobiety ma image:

Jakby się kto pytał, to ogon jest, tylko w kadrze się nie zmieścił. Wystrój nie jest do końca zgodny z zasadami, ale cięłam na maksa, coby jak najmniej pozostawić do skołtuniania się. Księżniczka kołtuni się okropnie, co nie miałoby miejsca, gdyby nie jej wieczne "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" przy każdej próbie rozczesania łap zwykła ludzką szczotką z kulkami na końcach. No a potem trzeba jechać filcakiem, albo wycinać. Wcześniej oczywiście została wykąpana (dzień wcześniej - pracę trzeba szanować i rozkładać sobie na raty). Po czym, na pierwszym spacerze po ostrzyżeniu, wytarzała się w zdechłym krecie. No, bo kto to widział, żeby przyzwoity pies pachniał szamponem?!

Chciałam wykazać się patriotyzmem i dokonać zakupu w polskim sklepie zoo. Poszukiwałam pewnych tabletek dla starych psów. Oprócz tego należało zakupić polfamiksOK (Kozule tylko to tolerują, ponieważ producent nie wpadł na genialny pomysł, że ulubionym zapachem kóz i owiec jest wanilia) oraz coś do dezynfekcji ściółki. I znalazłam taki, w którym wszystkie te produkty były, jednocześnie nawet - zamówiłam, zapłaciłam i oczekiwałam zawzięcie kuriera. Zamówione we wtorek dojechało w piątek, po czym się okazało, że pomylili preparat psi. Zadzwoniłam natychmiast i miły pan obiecał przysłać właściwy, na wymianę, i że we wtorek kurier dowiezie. Dziś jest środa, kuriera niet, więc zadzwoniłam znowu, Miły pan powiedział, że pamiętają o mnie, ale produktu nie mieli na stanie i ..tralala. No, tralala. I dlaczego ja kupuję u Niemca? Bo paczka jest na następny dzień, bo jak bule ponad stówę, to transport mam darmo, bo jeżeli produktu nie ma w magazynie, to nie widnieje w sklepie, bo nikt mi nie wkłada tego co ma, zamiast tego, za co zapłaciłam. Bo jak ewentualnie jest reklamacja, to znowu na następny dzień dostaję co trzeba. No i ja się pytam: dlaczego oni potrafią a my nie.

Do tego wszystkiego pogoda jest paskudna. Leje i duje, że strach nos wychylić, a z psami iść trzeba. I prawdopodobnie jest tak, że jak duch słabnie, to ciało z anim podąża, więc od paru dni jestem "kaszląca i słaba". Na piecu C.O. ma oszałamiająca temperaturę 40 st. Dziecko, na prikaz Starszego, nabyło węgiel w bryłach, których nijak do pieca wsadzić, choć jest to, toruńskim ojcusiem reklamowany polski produkt ekologiczny, więc ma gardziel niesamowita. Walę w te bryły 5-kilowym "czujniczkiem", aż mi łeb podskakuje. I jakiż sens w kupowaniu takiego węgla. Chyba, żeby siłownię mieć darmo przez zimę.

Nadmiar wrażeń ostatnich tygodni chyba jednak rzucił mi się na łeb: rozmrażam lodówkę. Zwykle robie to metoda chamską, wtykając w zamrażalnik garnek z gorąca wodą. Dziś grzałam tę wodę dwa razy. W końcu usłyszałam kapanie z zamrażalnika, otwieram, żeby sprawdzić stan, a tam - pusto. Garnka brak. Przeleciało mi przez czachę, że może błysnęłam intelektem i wsadziłam do lodówki. Na wszelki wypadek, by oszczędzić sobie szoku na widok tego co znajdowało się w lodówce, po kontakcie z gorąco parą - zerknęłam na kuchenkę. Stał, jakby nigdy nic. Zagrzałam trzeci raz i w końcu pływam: w poprzedniej, polskiej lodówce była taka taca, którą się podstawiało, by lód po zmianie stanu miał się gdzie przemieścić. Zagramaniczny producent nie przewidział rozmrażania lodówki.

No, to by było na tyle. Bo jak nie piszę, to nie piszę, a potem elaboraty zniechęcające do czytania. No i Czarna mnie molestuje - przylazła i położyła łepetynę na kolanach. Znak, że trzeba ubierać kapotę i zanurzać się w ten deszcz i wiatr.
Trzymajcie się i nie smarkajcie!

PS. Nie wiem, jak Wam się to wyświetla, ale u mnie wyświetla się tak, iżż odnoszę wrażenie, że znowu wujcio gugl swoje porządki zaprowadził i spaprał mi wystrój.

niedziela, 8 listopada 2015

Jesieniowato 2

Nadal jesieniowato. Kadzidlane aromaty snują się wokół. Poszłam dziś z psami na trotuar i na prawdę ciężko było oddech złapać. Choć mgły ustąpiły i dzień dziś był nawet dość pogodny. Tak, że nie dziwię się zbytnio, że  w KRK ludziska zaczynają, jak w Pekinie, w maskach chodzić. Moje osobiste dziecko rozważa również zakup takowej, bo w piątek, wyszedłszy z pracy, miało problem ze złapaniem oddechu i kaszlące i sapiące dolazło do domu.
 U nas, poza tymi smrodami z liściowych ognisk  - jako tako (czyli po japońsku)
Przez dwa ostatnie dni sie mgły się u nas snuły. Poza tym, nocne ostre przymrozki były, więc liście zdecydowały gremialne spadanie.
I tu będzie kilka fotek z porannych z psami spacerków we mgłach


To tak wygląda w zasadzie w drodze powrotnej z psiego spaceru. Nasza ponadstuletnia lipa zrzuca powoli i systematycznie. Jak widać liście leżą. Głównie na drodze, ale na posesji też. Nie zamierzam tego ruszać, bo tak ma być. Taka jest kolejność wydarzeń przyrody .


Zasypało i Księżniczkę.


Inną drogą niż zwykle poszłyśmy, a tam taka prezentacja. Stały tak chwilę i zastanawiały się co robić.


Po czym zwiały w przeciwna stronę niż początkowo zamierzały, a taka jedna opuszczona sirota pci męskiej została.


Podczas, gdy na polu obok spokojnie posilały się, doskonale wtopione w tło, kolejne 3 dziewczyny (trzecia nie zmieściła się w kadrze)


A, skitrany pomiędzy gałęziami kasztanowca, śledził nas taki oto schudnięty Łysy.

Doniosę także, specjalnie dla Ewy G-D: na froncie chomików europejskich niespokojnie. Ostatnio jeden taki, śmierci się niebojący, atakował traktor powożony Dzieckiem. Podskakując na kilkadziesiąt cm, usiłował gryźć oponę przedniego koła. Funkiel nówka nieśmigana, a złoych polskich 200/sztuka, w pocie czoła i przy akompaniamencie wyrazów strasznych zakładana, po uprzednim ściągnięciu starej, Oczywiście nie pojedynczo ale we dwie. Tak, że wyrazów ogólnie uważanych za wulgarne padła ilość podwójna. Klęło Dziecko, klęłam i ja, tyle, że ciszej nieco, wypróbowując oba sposoby: na leżącym kole i na kole wiszącym u traktora. Ja za pomocnika mechanika i "chłopca do bicia", takiego, że jak się cóś spieprzy, to jego wina. No bo czyjaś być musi. Problem jest ten, że wymiana opon "dętkowych" u profesjonalisty jest prawie niemożliwa. A całkiem niemożliwa, jeżeli nie dysponuje się autem, w celu dostarczenia tychże. Dla nieświadomych powiem, że zdjęcie koła w peerelowskim zabytku p.t. Ursus C-360 różni się od zdjęcia koła w normalnym pojeździe tym, że trzeba odkręcić o 4 śruby więcej. Te 4 śruby trzymają obciążniki. Które niestety trzeba na końcu założyć ponownie. I trzeba sobie trafić śrubką w dziurkę. Jeden obciążnik waży ponad 10kg i ma 2 dziurki. Trafienie w jedną nie oznacza automatycznego trafienia w drugą. Na szczęście tylko jedno koło zdejmowaliśmy, bo taka była potrzeba dziejowa, więc "słów powszechnie uważanych.." padło trochę mniej. Sztuką jest także umocować wentyl od dętki w otworze felgi, operując "na macajewa" w sztywnej jak cholera oponie. Ale się udało. I Dziecko pojechało wqrzać chomiki orząc nocą, bo lubi, do przednich i tylnych halogenów. Wqrzonego chomika możecie sobie na jutubie pooglądać, jak usiłuje zeżreć kroksa, trzymanego przez bohaterskiego ruskiego. Tak, że chomiki są sympatyczne bardzo, ale tylko na zdjęciach w necie. 
.

piątek, 6 listopada 2015

jesieniowato

po prostu.
No i zmuliło mnie "literacko" trochę. A to z powodu, że chociaż jesień, niby późna już i możnaby właściwie zacząć pomału zapadać w borsuczy sen, to u mnie robótki i zadania różniaste. Czego skutkiem, po wykonaniu wieczornej rozpiski, zasiadam w swoim kuchennym kącie przy maluchu, z przemyśleniami w makówie gotowymi do przelania, po czym zasypiam na siedząco. Budzę się, gdy zaczynam spadać z krzesła, przenoszę cały majdan na łóżko. Ale w łóżku pisać się za bardzo nie da . Więc jest, jak jest....

Dziś mgła okrutna. Spadła na nas dość późno, bo dzień się bez mgły zbudził, aczkolwiek bez słońca także. I wisi nad samą ziemią. Z bezlistnych orzechów zwisają oblepione wilgocią szmatki babiego lata. Po dzisiejszej nocy już i czereśnia sąsiadów liście wszystkie zrzuciła na raz. Jeszcze wiśnie i jabłonie się trzymają. No i brzozy, oczywiście.
W związku z powyższym zaczęło się liścipalenie. Rankiem wczesnym już kadzidlane aromaty wciągałam, gdy psy wypuściłam na pierwsze sikanko. Zbiorowe skretynienie powoduje, że dymy się snują po okolicy zmniejszając widoczność jak mgła. (Coś takiego obserwowaliśmy we wtorek, wracając ok. piętnastej z Rz. Zdziwienie, że o tej porze już mgły siadają ustąpiło po uchyleniu okna w aucie i pociągnięciu nosem)
Ciota (szwagierka najstarsza-ale nie-najważniejsza) "chora, bo liście ją zawaliły". Zaleciłam walnięcie się w łeb: liście spadły - niech leżą. Na wiosnę śladu po nich nie będzie, a trawa sobie da radę. Ale ona przeżyć nie może , bo jak to - wszyscy w koło grabią i palą. Dziecko wczoraj jechało tamtędy w pole - wszędzie dymy, jak po pożarze. Te liście zdaje się  jeszcze bardziej na zdrowie   jej zaszkodzą, jak je pójdzie grabić, co zrobi na pewno "bo zawsze tak robiła". Tyle, że nie zawsze miała 86 lat i chodziła o dwóch laskach.
Ponieważ nie ma siły ludzkiej ani boskiej, która mogłaby jej wytłumaczyć, że należy dać sobie na zatrzymanie, więc niech grabi, jak musi.

Mgła wisi nadal. A my siedzimy, na wpół bezczynnie i czekamy, żeby coś ze sobą zrobiła,  bo mamy zamiar jechać do Nienajstarszej-ale-Najważniejszej, która po remoncie leży w szpitalu w Rz. Problemów kupa, bo ciotunia słaba, ma problemy z podniesieniem się, a tu chodzić pomału każą. Sugerujemy usilnie, żeby do nas na 2 chociaż pierwsze tygodnie się translokowała, ale ona nie bardzo ma ochotę. Nie wiem też, jak sobie wyobraża spanie na materacu walniętym na wersalce, który już sam w sobie ma tendencje spadkowe. Starszy się deklaruje, że pojedzie i "będzie siedział". Co jest w zasadzie zgodne z uwarunkowaniami, bo on się najbardziej nadaje do siedzenia. Z chodzeniem ma już niestety problemy. Zobaczymy. Ciotunia ma być ponoć w sobotę wypisana....

Poza tym...
W międzyczasie było oczywiście święto Wszystkich Świętych i , oczywiście, byłam w S. W tym roku przed czasem, bo w piątek. Dość komfortowo mi się udało, bo Braciszek był z rana w Rz. i po mnie wstąpił. Z powrotem też mnie odwiózł, bo zdecydowałam się zaczekać, aż zawiezie i rozładuje. Tym razem porządkowanie czwartego grobowca, który jest w przeciwległym końcu miasta zostawiłam właściwym osobom, zająwszy się tylko tymi trzema, które są jakby razem - Alusi, Dziadków i moich dwóch dziewczyn.  Braciszek wrócił z lasu, posilił się wafelkami w ramach obiadu i pojechaliśmy zawieźć kwiaty. (U Mamy i Gochy paliły się znicze. Miło, że ktoś ciągle o nich pamięta i świeci im te światełka.) Po czym udaliśmy się w kierunku mojej pipidówki, zaliczając po drodze jeszcze ten cmentarz na wylocie. Jechaliśmy dylanką przez Dynów i to był błąd. Tuż za miastem okazało się, że mgła jest jak mleko, widoczność w przeciwmgielnych światłach na parę metrów zaledwie. I tak przebijaliśmy się przez tę mgłę, co udało nam się tylko dzięki mistrzostwu mojego Brata. W zasadzie była powtórka z rozrywki sprzed lat może trzech, kiedy to tą dylanką jechaliśmy w odwrotna stronę. Tyle, że wtedy "wielkim autem", co podobno we mgle jest łatwiejsze. Dylanka jest pozakręcana mocno i absolutnie pozbawiona linii poziomych oznaczających brzeg i środek drogi. Na zakrętach, zaraz za wąskim poboczem jest skarpa, najczęściej bez barier, tak, że lekkie już niezmieszczenie się w zakręcie może skończyć się koziołkami poniżej.  Drogę powrotną odbył Braciszek przez Rz. - mgła tam nie była wcale mniejsza, ale szosa bardziej cywilizowana.
...........................................................................................................

Tu nastąpiła przerwa bo, nie doczekawszy się jakiś decyzji ze strony mgły, pojechaliśmy jednak do Rz. Za kierownicą był tym razem Starszy. Starszy był dawniej moim drugim w kolejności "kierowcą zaufania" (po Bracie, oczywiście), ale teraz jest już mocno starszy i schorowany, więc sam nie może być siebie pewien na 100%. W tamtą stronę było jeszcze dość znośnie, wyjąwszy fakt, że tylko cudem uniknęliśmy wpierniczenia się w bok dostawczaka, który wyjechał z prawa wprost pod nasz nos. Niestety, postępujące skretynienie społeczeństwa widać na każdym kroku, a czasem ma objawy śmiertelnie niebezpieczne.
Moja obecność okazała się niezbędna przy wyprowadzaniu Ciotuli do toalety, zmienianiu koszuli i pościeli. Niestety, rana pooperacyjna jej mocno krwawi i to do tego stopnia, że po powrocie z toalety zrobiła kałużę na podłodze.Nie bardzo mi się to podoba. Pielęgniarka tłumaczy, że to skutek stosowania leków przeciwzakrzepowych. Podobno w poniedziałek do wypisu. Zobaczymy. Na razie w sobotę jedziemy ponownie. A ja zabrałam do uprania mocno skrwawioną koszulę.
(I tu dobra rada ciotki-klotki, wprost przeciwna do tego, co od młodości mi wtłaczano: żadna zimna woda na plamy z krwi. To bzdura, która przez lata powodowała poobcieranie paluchów przy zapieraniu krwawych plam. Na krwawe plamy tylko woda gorąca. Im bardziej gorąca tym lepiej. Podstawiamy pod kran i lejemy, nie oszczędzając wody (oszczędzajmy własne kostki przy zapieraniu). Świeża powinna zejść sama z siebie, bez żadnej łaski i bez śladu. Jak jest trochę zaschnięta i nie zeszła, to w dalszym ciągu gorąca woda i zwykłe mydło. Zwykłe, nie żadne tam cudo kosmetyczne, ani żaden detergent. Detergent tylko utrwali, analogicznie jak plamy z błota, trawy etc. Powyższy dil uzyskałam od zaprzyjaźnionej położnej, która z racji swej pracy śliczne białe i różowe kostiumiki pierze na okrągło, bo splamiona jak rzeźnik chodzić po oddziale nie może.)
No i uwaga taka mi się nasunęła: niestety w wielkich szpitalach klinicznych pacjent ma dużo gorsze warunki, niż w takim rejonowym szpitaliku, jak np. w P. Już samym wyglądem ten nasz powiatowy szpital przewyższa wojewódzką klinikę (toalety tam są makabryczne i żadnego prawie dostosowania dla osób niepełnosprawnych), nie mówiąc o opiece pielęgniarskiej po zabiegach.
Wracaliśmy we mgle jeszcze gorszej. Widoczność ograniczała się do białej kreski na lewo i na prawo auta. Na tej trasie szybkiego ruchu z Rz. do P. ruch wcale nie jest szybki: lewy pas istnieje momentami i albo jest pasem do skrętu w lewo, który kończy się słupkiem, albo za chwilę jest zjazd do prawego pasa. Tak, że w zasadzie korzystanie z lewego skutkuje jazdą slalomem i wbijaniem się w sznur aut na prawym pasie. Więc kazałam stanowczo, stosując groźby prawie karalne, trzymać się pasa prawego, nie kombinować i jechać spokojnie.
Po powrocie natychmiast złapałam psy na sznurek i poleciałam z nimi w pola, bo ciemności już nad nami wisiały. A potem zabrałam się za gary, żeby Dziecko zamarznięte na traktorze mogło odtajać.
Zmywałam w trakcie i natychmiast po, wiedząc, że za chwilę może być to robione tylko siłą woli. I faktycznie tak się stało, że jak usiadłam po wypełnieniu wieczornego harmonogramu, to do rzeczywistości przywróciły mnie słowa Dziecka : "Zamiast tak spać z tą amerykańską kozą na monitorze, to idź się połóż, bo zaraz z krzesła spadniesz." No to poszłam, czemu nie?

A teraz małe wyjaśnienie dla niektórych, co zdążyli dostać ode mnie zaproszenia:
Ja wim i rozumim, że jak się publikuje cóś w internecie i ogólnie udostępnia, to czytać to każdy może. I każdy może mieć własne zdanie na temat tego co przeczytał. Tyle, że w mojej zakutej, przegrzanej pod moherowym beretem, pale nie mieściło mi się, że ktoś może czytać, a potem wykorzystywać przeciwko. W moim pojęciu blog, chociaż publiczny, jest moim miejscem prywatnym. Jeżeli komuś nie odpowiada styl tego co piszę, słownictwo itp, to przepraszam bardzo, ale ja nikogo nie zmuszam. Łaskawie proszę - wypad do bardziej zaawansowanej literacko literatury. Dodam, że jestem po bardzo dobrej szkole poprawnej polszczyzny w wydaniu pani Ireny Wilk i pana Roberta Mączki i staram się tej poprawności zbytnio nie urągać. Używam wulgaryzmów, fakt - służą one często dla oddania pewnych emocji, które inaczej oddać by było trudno, a nie jako znaki przestankowe.
W związku z powyższym miałam zamiar zamknąć bloga tylko dla zaproszonych Czytelników. Ale wniknąwszy w szczegóły operacji zorientowałam się, że w ten sposób wykluczyłabym te sympatyczne i wiernie czytające osoby, które logują się w komentarzach anonimowo, bo nie maja konta gugla+. Ponieważ szkoda mi ich utracić, a nie chcę nikogo do niczego zmuszać, niech zostanie jak jest.