niedziela, 6 sierpnia 2017

Finito

La fę. Po żniwach. Natenczas.Owies w sąsieku.
W czwartek Starszy zaczął marudzić, że owies już może byłby chętny. Wytrzymaliśmy marudzenie do wieczora, a w piątek rano zadzwoniłam do kombajnistów, uprzejmie zapytując, czy może, jakby, gdyby, to by się dało skosić. Nie dało się w piątek, bo mieli inne azymuty, ale obiecali na sobotę. Że do południa. I jeszcze w sobotę zadzwonić. No to OK.
Korposzczurek miał przybyć w sobotę, zapowiadał się na 8.30 do odbioru, więc gra.
Tymczasem o 8.00 Korposzczurek zadzwonił, że zaspał, więc będzie 12.30 do odbioru. To już trochę mniej OK.
Zadzwoniłam do kombajna.  Będą przed południem na 100%. No, to OK.
Poszliśmy z Dzieckiem pospinać żelazo.

Złapałam się za bolec od zaczepu i czuję, że mnie ktoś obserwuje. Podnoszę wzrok, a na gałce od regulacji siodełka w ursusie siedzi sobie taki gość i luka. Potem poskrobał się przednią łapką po czole (a może popukał w czoło znacząco?) I wcale mu nie przeszkadzało, że Dziecko usiadło na siodełku. Dziwne te zwierzęta ostatnio jakoś. Instynkt samozachowawczy im zanika?

Żelastwa pospinane, plandeka zarzucona. Południe się zbliża, a tel od kombajnu niet. No to dzwonię. Za pół godziny będą kosić u Waldka, a jak skończą, to zadzwonią. A ja dzwonię do Korposzczurka, który zgodnie z planem powinien już opuścić Rzeszów. A ten dopiero minął Dębicę. (Pewnie z tego upału szyny się wygły i pociągi mają opóźnienia.)
No to wygląda na to, że nam się pokryje.
Odebrać podwójnie opóźnionego Korposzczurka pojedzie Dziecko. A Starszy cichcem już przebiera nogami, żeby siąść na traktor i żeby go te żniwa też choć troszeczkę  dotyczyły. Udało mu się, bo tylko Dziecko wyjechało zadzwonił kombajn, że już. Od tego momentu "JUŻ", było jakieś pół godziny do kolejnego "JUŻ" (czyli - sypiemy), ale kombajnista lubi widzieć, że przyczepa czeka gotowa na opróżnienie zbiornika w każdej chwili.


Bydlątko w akcji. Pierwszy pokos od strony soi. Z drugiej strony ququ. Poletko kwadratowe, więc na nim więcej kręcenia dupskiem tej maszyny niż jazdy.

Dziecko odebrało Korposzczurka i przywiozło ją prosto w pole. Czekamy razem.

Tymczasem boćki się jakimś sposobem zwiedziały, że świeża ścierń się szykuje i wylądowały. Jeden po drugim, trzy. I tak sobie łażą obok huczącego bizona, nawet nie bardzo mu się z drogi usuwając.

No i jest! Sypie się ziarko na przyczepę. Nawet sporo, jak na taki mały kawałek. Na oko - tona, albo lepiej.


Starszy już swój udział w żniwach zaliczył i po ścierni  traktorem manewrowało Dziecko, żeby się bizonowi odpowiednio podstawić. Starszy wsiadł w blaszankę, posadziwszy za kierownicą Córunię, która jeździć umie, choć papiera na to nie ma (Na szczęście droga polna, nie - publiczna. Nawet jakoś prywatna udziałowo. To można i bez papierów.)

A my z ziarkiem za nimi. Takim tunelem kukurydzianym.

Przed domem mało się dziecka nie pozabijały, bo Korposzczurek chciał cofnąć blaszanką w trudnych warunkach (z tyłu traktor a obok VW). Dziecko, nie mając zaufania do jej umiejętności, zaczęło instrukcje wydawać, na co Córunia się wqrzyła do białości i wysiadła z blaszanki walnąwszy drzwiami. Zrobiła to tak energicznie, że wypadł boczek, obrywając zapinki, co stało się powodem kolejnej wojny.
W końcu Dziecko jakieś zapinki pozyskało, boczek umocowało i zabrało się do ustawiania przyczepy,  żeby bezboleśnie ziarko wrzucić na strych nad garażem. I wykombinowało, że cofnie do garażu, zamiast się bujać z jak najściślejszym ustawianiem przyczepy równolegle do ściany. Bywało, że udało  mu się na milimetry, bo on perfekcjonista jest, ale i tak zawsze trochę zboża na glebę poleciało. Z cofnięciem do garażu był problem niejaki, bo to trzeba przyczepę wepchnąć w dziurę niewiele od niej szerszą.  W końcu, po zapięciu jej na przód traktora udało się. Przez chwilę rozważaliśmy plusy dodatnie i plusy ujemne użycia żmijki do przemieszczenia tego ziarka. Przeważyły ujemne (ustawianie żmijki, a następnie zdejmowanie zajęłoby więcej czasu niż jej praca. No i żmijka lekka nie jest, zwłaszcza ten jej koniec z silnikiem. Normalnie umocowuje sie ja na takiej specjalnej podstawie, która można regulować jej kat nachylenia. Umocowana siedzi tam sztywno, z silnikiem u góry. W tych warunkach umocować jej nie można było, a bez tego oczywiście będzie chciała się obrócić silnikiem na dół, zgodnie z prawami fizyki. I musiałaby pirzgać ziarkiem w górę). Stanęło na wiaderkowaniu. Dwa wiadra budowlane i "odbierz pełne, podaj dalej, odbierz puste, podaj dalej". Najgorsza część roboty przypadła Dziecku - czyli nabieranie do wiaderka i podawanie do zwodka. Padło na niego z prostej przyczyny takiej, że ziarko mieliśmy na niskopodwoziówce i każda z nas musiałaby to wiaderko podnosić mniej lub więcej ponad głowę. Dziecko podnosiło na wysokość klaty.
Część owsa wcześniej została wrzucona do skrzyni, która stanęła w zapasowym boksie u kóz. N ajakis czas latanie z wiadrem na strych mam z głowy. Po czym się znowu napełni skrzynię.
A potem we dwoje zabraliśmy się za autoporządki, a Córunia została oddelegowana do garów. Co było najlepszym wyjściem, bo we dwie byśmy się przy tych garach prawdopodobnie pozabijały. A tak - ona zrobiła po swojemu i była zadowolona, że jej się nikt nie wpychał w paradę oraz auta (znaczy blaszanka i służbowy Dziecka VW) zostały poodkurzane, wyczyszczone i wybłyszczone od wewnątrz.
A potem odbyły się dożynki połączone z obchodami 80-tych urodzin Starszego. Tort upiekłam poprzedniego dnia, z wielkim poświęceniem używając piekarnika przy tej makabrycznej lampie. Przełożyłam nocą, uprzednio się trochę przekimawszy w oczekiwaniu na przyjemniejsza temperaturę. Tort zrobiłam czekoladowy, z mojego zawsze wychodzącego ciasta. Trzywarstwowy, z jedną warstwą orzechową, upieczoną z berecika. Przełożyłam masą mocno czekoladową. którą się robi ubijając śmietanę z  uprzednio rozpuszczoną w niej czekoladą. Krem jest super, sam z siebie dość sztywny. Przechowywanie w lodówce mu nie szkodzi, a nawet wręcz przeciwnie.

Udało mi się pstryknąć zmasakrowane resztki. Zmasakrowane powierzchownie z powodu, iż Córunia kupiła fajerwerkowe cyferki.  Efekt był fajny, jak się wniosło taki tort strzelający iskrami, ale zjarane resztki skapnęły na jego powierzchnię i trzeba było je niestety powybierać, żeby  nie ponieść szkody na uzębieniu. Ponieważ efekty optyczne zostały już odnotowane, bardziej skupiłyśmy się na dokładnym powybieraniu skapniętego, niż na tym by nie zakłócić optyki tortu. Który zresztą i tak miał się pojawić ponownie  w postaci porcji na talerzykach.

Do pełnego efektu zabrakło prezentu, który nie zdążył dojechać. Firma, w której go zamówiłam w poniedziałek, informowała, że wysyłają towar do pięciu dni roboczych. Napisałam z uprzejmą prośbą, czy nie mogliby dostarczyć do piątku, bo., (wiadomo). Otrzymałam równie uprzejmą odpowiedź, że "dołożą wszelkich starań" by w czwartek oddać kurierowi. Na wymianie uprzejmości się skończyło, starań nie dołożyli żadnych. Szkoda, bo wiele by ich to nie kosztowało (przy braku mocy przerobowych mogli nie zapakować Józkowi, któremu na czasie nie zależało, a zapakować dla mnie), a radocha Starszego byłaby pełniejsza.

Dziś zaczęło po południu trochę straszyć deszczem. Ciekawe, czy na strachach się skończy, czy faktycznie popada. Potrzebny ten deszcz, jak manna na pustyni, bo już wszystko schnąć zaczyna. Nawet kukurydza wygląda marnie. Nawet lipa zaczyna żółknąć. O trawniku przed domem  nie wspomnę - dawno zapomniał jaki jest właściwy kolor trawy. Żniwa w okolicy właściwie zakończone. Jeszcze dziś jakieś niedobitki jakieś resztki dokaszały. No, to mogłoby padać







środa, 2 sierpnia 2017

pozyskiwanie

Żniwne upały zapanowały. Tak było cicho-cichutko, jakieś tam rzepaki cichcem spośród kukurydzy sprzątnięte. A właściwie wykradane, bo na rzepakowe żniwa pogoda była w kratkę. A teraz na zboża - jak drut od paru dni. I niby tych zbóż niewiele się na oko wydawało, ale kombajn "z pipkiem" pracuje do tej pory. A już 23.00. I właściwie nawet teraz nie bardzo jest czym odetchnąć pełną piersią.Temu na pipczącym kombajnie nie przeszkadza, najwyżej go tyłek boli od siedzenia cały dzień na fotelu, choć i tego nie jestem pewna, bo fotel w takim kombajnie jak marzenie. Kombajnista się nie spoci, nie ubrudzi, nie zmęczy, bo wszystko sterowane komputerem i na paluszek. Gorzej mają ci, którzy traktorem z przyczepa czekają, aż kombajn wysypie. No i oczywiście ci na bizonach, bo bizonów jeszcze trochę jednak żniwuje.
     Wczoraj somsiad Staszku, co się z nim na słomę umawiałam wpadł rankiem, że o 10tej Lesio bizonem zajeżdża do niego, będzie też kosił jęczmień Świętego Franciszka i pyta, czy mój owies także.
Starszy w piątek już nie zdzierżył żniwnego napięcia i pojechał ten owies obadać. Badanie wykazało, że pewnie w tym tygodniu, ale nie należało się spodziewać, że już w poniedziałek z rana. Na wszelki przeciwpożarowy złapałam Czarną na sznurek (bo o wiele lepiej się idzie z psem) i poszłam w ten owies zerwać garść i Starszemu przynieść do ekspertyzy.(Starszy jakiś cienki bardzo od soboty). Nie trzeba było nawet eksperta, moje laickie oko stwierdziło, że owsa nie ruszać, bo jak słoma jeszcze zielona, to ma czekać. Ale Staszku pszeniczkę wykosił i zaistniał przymus  zorganizowania chłopa z prasą, coby tę słomę skostkował zgrabnie .No to Dziecko wykonało telefon do Dzikiego. Dziki prasę ma, ale nie ma komu prasować bo chłopaki na kombajnie i na traktorach.
Poszłam więc do Waldusia. Walduś żniw jeszcze nie napoczął. Chłoporobotnikiem się stał na powrót, bo udało mu się gdzieś do jakiejś pracy załapać, w odległości mniejszej niż poprzednie 50 km, więc w domu jest już o 16tej. Ale prasa jeszcze nie ruszana, bo on w zasadzie tylko sobie prasuje. Że dobry chłopczysko jest, obiecał że może na środę da się coś zrobić. Trochę nie bardzo miałam ochotę do tej środy czekać - dobrze, jak słoma po kombajnie trochę poleży, ale nie kuśmy licha, co to nie śpi. Przy tej straszliwej lampie grom z jasnego nieba i nagła ulewa niczym dziwnym by nie były. A jakoś nie bardzo się rwałam do przewracania potem tej słomy, żeby wyschła. Na szczęście przypomniał mi się gość w sąsiedniej wsi, który od lat prasował na usługi. Jechałam z Dzieckiem z niejaką obawą - niby roboty na prasę niewiele, bo zbóż mało w okolicy w tym roku i mało kto zbiera słomę, bo ludziska zwierząt żadnych już prawie nie trzymają. Niektórzy nie tną słomy, ale wtedy zbiera ją taki miejscowy krowi farmer i prasuje we własnym zakresie. Tyle, że ostatnimi czasy tak się porobiło, że nawet jak roboty mało, to nie każdą się weźmie, bo "się mi nie chce". Na szczęście okazało się, że gościowi się chce i umówił się na dzisiaj przed dziesiątą, co mi z jednej strony nie bardzo było, bo wolałam, żeby jednak te słomę trochę wyprażyło po ewentualnej nocnej rosie, z drugiej strony - była szansa na ominięcie największego upału południowego.
Szansa była, ale się zmyła, bo prasowacz nie nawykły chyba do liczenia się ze słowem i używania zegarka, poza tym obiecał też Świętemu Franciszkowi. I w zasadzie tę Frankową słomę świsnął, zanim zdążyliśmy z przyczepą dojechać i wyrównać pokosy. Pierwszy pokos poszedł mu gładko, ale od drugiego już się prasie przestało podobać -wypuszczała niezwiązane kostki. Te kostki trzeba było wyplątywać ze sznurka, i rozrzucać na sąsiedni pokos.
Tak jak do tanga trzeba dwojga, tak do zwożenia słomy w kostkach najlepiej trojga. A że nas było dwoje z Dzieckiem zdolnych do prac fizycznych, tośmy się obawiali, jak damy radę (Co prawda można 60tke ustawić na mały bieg i puścić wolno - jak nie ma sklepanego układu kierowniczego to sobie sama pomalutku, prościutko jedzie, a traktorzysta może latać z widłami i wrzucać) Szczęściem Staszku się zadeklarował, że pomoże, co jest ewenementem totalnym, bo tu się nie zdarza taka pomoc sąsiedzka, nawet w rodzinie rzadko, chyba,że ty mi, a ja ci. No i pomógł. Dziecko jechało, Staszku wrzucał, a ja układałam. Później Dziecku się znudziło w kabinie, ustawiło "tempomat" i też zaczęło wrzucać. Dobrze, że dopiero przy trzeciej warstwie, której nie musiałam dokładnie układać, bo by mnie tymi kostkami zasypali.   Staszku pojechał z nami na gumno i pomógł wyłożyć słomę na strych nad kozami. Poszliśmy z Dzieckiem na strych we dwech, bo trzeba było te kostki odnosić od zwodka i układać.  Na strychu nie było zupełnie czym oddychać. Starszy, któremu lata nawyku usiedzieć w domu nie dały (bi żniwa to taki wewnętrzny mus, a trochę jakby święto), zarządził przerwę i pchnął umyślnego po napoje chłodzące.
Posiedzieliśmy chwilę w cieniu ażurowego dachu stodoły (Ze względu na ten ażur słoma poszła na strych. Oraz ze względu, że ma robić za izolacje stropu nad kozami) Staszku wypił 2 regularne browary, a my z Dzieckiem po radlerze 0%, który syfem totalnie chemicznym jest, ale świetnie gasi pragnienie. Po czym zakończyli robotę. Po czym jeszcze Staszku odebrał od Dziecka instrukcje, co może bolec jego 30tkę i jak to naprawić. Po czym Staszku zapytał, czy jest już za kwadrans. Okazało się być kwadrans po. Więc Staszku złapał własne widły i poleciał, a my z Dzieckiem też oddaliliśmy się z gumna zostawiając ten pierdolnik, który tam powstał na nieco bardziej sprzyjające okoliczności pogodowe, czyli tak bliżej zachodu słońca.
Po czym wyszło na to, że wyiskiwanie pokruszonej słomy z trawnika zajęło mniej więcej tyle czasu, co rozładowywanie przyczepy.
Kozy poszły ałt, zmuszone do wyjścia z obórki użyciem miotły. W obórce miały fajny chłodek, bo im drzwi zamknęłam (które są niestety od południa) a zostawiłam tylko otwarte osiatkowane drzwiczki gnojowe na północ. Na ałcie wcale się nie zajęły pozyskiwaniem pożywienia, tylko wzięły się za łby i w tym im nawet panujący nadal upał nie przeszkadzał. Dziecko przeżywa zawsze to, że tak się tymi łbami tłuką i opiernicza mnie, żeby je wypuszczać osobno, albo palikować. Ale przecież bezrogimi łbami krzywdy sobie nie zrobią a kiedyś się w końcu zmęczą i dadzą sobie spokój.
Domowe czworonogi leżały przez cały dzień jak skóry z diabła, porozrzucane popod nogami, że przekraczać trzeba było w celu poruszania się po mieszkaniu, co nie wszystkim było na nogę. Nawet koty nie wylegiwały się po parapetach. A psy porzuciły potrzeby fizjologiczne. Dopiero późnym wieczorem nabrały wigoru i Czarna na widok sznurka dostała takiego małpiego rozumu, że zaczęła po mnie skakać, przy czym oczywiście udało jej się zdrapać mi nogi.

Tak, że tak. Tradycja została utrzymana. Na żniwa jednak się załapaliśmy. Jeszcze owies czeka na pniu. Mam nadzieje, że do końca tygodnia  będzie gotowy i któremuś od bizona zechce się na te 30 arów jechać.

W międzyczasie powzięłam przeświadczenie, że  jednak jestem debilem ogrodniczym, bo paprykę i oberżynę prowadzi się, tak jak pomidory, a nie puszcza na żywioł. Udawało mi się z tą papryką tylko chyba na zasadzie, że co drugi głupi i co drugi raz ma szczęście. W tym roku oberżyna jest u mnie po raz pierwszy. Mimo zaniechania obrodziła pięknie.

Niestety najobficiej owocujący krzaczek jakiś potwór polowy podżarł od korzenia. Musiałam cały prawie przynieść do domu, bo to zielone przy szypułce jest tak kłujące, że gołą ręką zerwać się nie dało. Na krzaczku było około 10 owoców, większość malutkich, które zostawiłam polowym potworom.

No i kompozycja prawie na ratatuję. Brakuje tylko cebuli i cukini. Ale dziś doniosłam i pierwsza ratatuja została popełniona oraz skonsumowana cichcem.Pomidory obecne na zdjęciu nie doznały zaszczytu, bo za mało dojrzałe. Zamiast nich użyłam ubiegłorocznych ze słoika - bez skórki, w pomidorowym przecierze. Przepyszne były, ale to już ostatni słoik.