piątek, 20 października 2017

a mi się marzy kurna chata....

A mnie się marzy kurna chata
Zwyczajna izba zbita z prostych desek
Żeby się odciąć od całego świata
Od paragonów, paragrafów i wywieszek
Zaszyć się w kącie w kupie liści
Tak, żeby tylko koniec nosa było widać
Nic nie zamiatać, nic nie czyścić
Nie kombinować, co się jeszcze może przydać

No, może tak nie zupełnie z tą kupą liści w kącie. I a propos zamiatania - też niekoniecznie bez. Zamiatać ostatecznie mogłabym. Zwłaszcza, gdyby tej kupy liści w kącie nie było. A najlepiej poodkurzaczować. Bo przecież bym w tej kurnej chacie z moimi futrami była. A futra, jak to futra - kłaki gubią, żwirek wynoszą, odkurzaczowanie jest niezbędne każdego wieczoru.
Mieszkałam kilka lat w takiej chacie. Kuchnia kaflowa tam była i całkiem miło było, jak się zapaliło pod blachą. Kot przeskakiwał po tej rozgrzanej blasze i siadywał na przymurku... Co prawda często było spokojnie jak na wojnie, bo za płotem był sklep, a pod sklepem wielbiciele napojów. Płot był leciwy, więc nie było pewności, czy pod naporem chwiejnych ciał nie runie (ostatecznie z czasem runął, ale mnie już tam nie było). W dodatku wchodziło się do chałupy jakby od tyłu, gdzie już światło latarni ulicznej nie sięgało i też pewności nie było, czy się nie nadepnie na jakiś zezwłok odpoczywający na schodkach. Ale summa sumarum - jak by tak tylko nieco większe wygody (zwłaszcza w kwestii wygódki) były, to chętnie bym ....

I jeszcze mi się marzą te płonące góry i płonące lasy. Tak choć przez chwilę oko pocieszyć widokiem innym niż usychająca kukurydza wszędzie wokół i jak okiem sięgnąć, po horyzont ze wszech stron. Parę lat temu tak mi się udało. No, jak tak pomyślę, to już ładnych parę lat się zrobiło. Pojechałam do S na W.Ś. Po załatwieniu cmentarza należało nawiedzić tatusia. Z czasem ta jego cudna Lussi była dla mniej coraz bardziej ciężko strawna. Tym razem skończyło się tak, że ujechałam tylko parę przystanków, po czym wysiadłam, zawezwałam Brata i ten (w eskorcie policji z powodu przekroczenia prędkości) zawiózł mnie na pogotowie w S. Noc spędziłam na SORze, pod jakimiś kroplówkami, nad ranem mnie wypisali. Zadzwoniłam do ślubnego i ten postanowił po południu po mnie przyjechać ałtem. A do popołudnia było kooopę czasu i Brat miał cóś do załatwienia w najgłębszej głębi Bieszczad, tośmy pojechali. A pogoda byłą cudna i płonęły góry i płonęły lasy. Wobec czego ten wqrw spowodowany Lussi i noc na SORze poszły w niepamięć....

No i marzy mi się torcik hiszpański, taki jak u Szelców w L. Wtedy, wracając z tej bieszczadzkiej głębi specjalnie po ten torcik zajechaliśmy. Niebo w gębie. Torcik hiszpański to żadne cudo - beza, bita śmietana, owoce.Niby. Ale ja nie potrafię takiego. Przede wszystkim nie potrafię upiec/ususzyć bezy. W życiu mi się nie udało, choć to podobno żadna sztuka. Więc jak robię, to robię na kupnych blatach bezowych, które są mocno "takie se". Zbyt dużo kartoflanki chyba do tej piany dodane, albo jakiegoś wynalazku. Kiedyś Sz. mieli w S. cukiernię. Ciekawe, czy jest nadal, bo niebawem jadę do S. Więc może?
O, właśnie zguglałam, jest. A gdyby ktoś był ciekaw tego torcika z wyglądu to jest TU
W S. można było też nabyć przepyszny torcik hiszpański u Pierzów na Podgórzu. 

A teraz, to jeszcze mi się marzy, żeby Arkowi obciąć pazury. Bo właśnie warknął i spierdzielił mi się z kolan, gdy tylko spróbowałam dotknąć jego łapki. 

Oraz mi się marzy normalna kuchenka, w której można by też coś upiec. Chleb na przykład. O! Żebym nie musiała jeść tego sklepowego świństwa, które mi zupełnie nie smakuje. Na szczęście, tu pojawiło się jakieś światełko i być może niebawem znów upiekę "chleb dla pracowitych inaczej"

No a teraz idę, bo muszę...

Więc jeszcze tylko: marzy też mi się, żebym więcej mogła niż musiała...
Oraz, żeby mi się tak chciało, jak mi się nie chce...
Czego i Wam niezmiennie życzę

czwartek, 19 października 2017

rehabilitacja pogodowa

jakby nastała. Po tych wszystkich ekscesach aury, ostatnie parę dni mamy jak marzenie. Jesień złotopolska. Prawie. Bo w zasadzie już się prawie nie ma co złocić. Wrześniowe szarugi i wichury obdarły lipy z liści (a to one najpiękniej się złocą jesienią). Ale na szczęście pozamiatały tudzież. W każdym razie po gumnie mało co się wala - wiedziało zapewne, że do fanów miotły liściowej nie należę i zaniosło do sąsiadów, bardziej zawziętych na to co spadło.

Labę mam już prawie. No, prawie, bo jeszcze to i owo do zrobienia przed zimą sobie znajdzie. Ale plany w większości wykonane. Dzięki tej pięknej pogodzie mogłam wreszcie, bez poświęceń, uprzątnąć grządki z tego, co zostało po uprawach. Tego etapu zabawy w ogrodnika nie lubię najbardziej, bo to taka robota, która wymaga nieco potu, a efekt bezpośredni żaden. Takie np. usuwanie dyniowych roślinek: mimo przycinania pędy toto ma długie na parę metrów, a jeszcze złośliwie poprzyczepiane do gleby kilkakrotnie. I ciągnij tu człeku takiego pięciometrowego badyla! Tym razem na dobre mi wyszło, że się z grządkowymi porządkami ociągałam, bo dyniowe badyle zdążyły trochę przyschnąć, a zatem stracić na wadze, za co moje rusztowanie było wdzięczne bardzo.

Zrobiłam też porządki u kóz. Normalne odgównianie plus jesienne malowanie. Larwy poszły "zapłotek", a ja poszłam na efekty wizualne i pomalowałam wnętrza boksów resztką emulsji. Emulsja się trochę lepiej trzyma podłoża niż wapno, może więc tak szybko nie obskrobią i nie obetrą.
Dzięki pięknej pogodzie larwy się plażują za płotkiem. Plażują się prawie dosłownie, bo sobie grajdołki nawet porobiły (ciekawe, jak ja potem będę kosiarkę pchać po tych grajdołkach!) W międzyczasie opierniczają świerki, które i tak już obrazem nędzy i rozpaczy stoją. Pod nogi łebów nie schylą, żeby trawę skubnąć, więc pańcia durna donosi - a to kukurydziane badyle, a to pokrzywki świeżo ukoszone, a to jarmuża całego z badylem. Kozy potrafią chlew zrobić totalny, bo toto nie zeżre w miejscu, gdzie dostało, jak panbuk przykazał, tylko weźmie w mordę i troczy po zagrodzie. A pańcia potem zgrabkami, zgrabuje i wynasza. Chciało się Zosi....

Dyskusja przy stole. Wśród trzydniowego pierdolniczka. Zasada jest taka, że to co spadło pod nogi jest już niejadalne. Wyjątkowym wyjątkiem tylko pożywienie, które upadło na ściółkę zostanie zjedzone - musi to być coś baaardzo pysznego.  Wystartowałam z grabkami potem i było na trzy razy do wyniesienia. Ha!                  
















Wcześniej panienki uzyskały pedikiur. A potem zachciało mi się je sprowadzać w letnich balerinkach na bosom nózię i Andżelina mi nadepła tą świeżo wypedikiurowaną rapetą na lewą stópkę. Gwiazdozbiory zobaczyłam wszystkie! Niby koza nie słoń, waży pewnie jakoś mniej więcej tyle co ja (z plusem dla niej), ale jak nadepnie, to już nadepnie.(Podejrzewam zresztą, że nacisk na cm kw.jest podobny jak u słonia, biorąc pod uwagę powierzchnię rapetki oraz powierzchnię słoniowej stópki w stosunku do masy ciała.) Będę tę stopę czuła następnych parę dni.
 Żeby uniknąć ciągania się z kozami po gumnie, rozgrodziłam fragment "zapłotka" - mogę je teraz wyałtować z obórki drzwiczkami gnojowymi i tą samą drogą sprowadzić. Co już wczoraj wypraktykowałam: larwy zawołane po imieniu najpierw dały głos pod bramką, ale za chwilę Andzia zorientowała się skąd wołają i galopkiem przybiegła, a czarne diablę za nią. No. I obeszło się bez deptania po nogach i mocowania się z kozą za obrożę, co jest zawsze dla mnie przeżyciem fizycznym i psychicznym. Bo zmory bardzo silne są oraz kozę jest bardzo łatwo poddusić trzymając za obrożę.
Przy tych akcjach udało mi się zapodziać totalnie sekatorek do kozich pedikiurów.  Nie ma, amba zjadła, kusy ogonem nakrył.  Szukałam jak durna, macałam, grabkowałam. W końcu poszłam metodą mojej Mamy, która szukania czegokolwiek nienawidziła równie bardzo, jak ja (W starszym wieku, szukanie jest dodatkowo deprymujące, bo się włącza podejrzenie, że niemiec zaczyna doganiać). Metoda polega na tym, żeby zamiast latać jak otumaniony zajączek i przekopywać okolice wziąć i siąść i pomyśleć. No to siadłam i pomyślałam. I wymyśliłam: sekatorek wkładałam do kieszeni na zadupniaku. Na sobie miałam długi tiszert. Musiał się wepchnąć z tiszertem, a potem, przy jakimś ruchu -wysmyknąć. Zatem trzeba poszukać po trasie łażenia, a nie dłubać w trawie pod byłą siatką. No i bingo! Wpadł w oko natychmiast, gdy tylko wyruszyłam na poszukiwania. Co mnie podniosło na duchu niezmiernie, zwłaszcza w kontekście tego niemca.

Słoneczna pogoda była wykorzystywana wszechstronnie. Również futra domowe wytaszczone na zewnątrz celem przetrzepania.


Futro numer 1. czyli Koteczek Areczek. Tu jest potwornie przerażony widokiem  Karola, który wracając ze szkółki przywlókł się na gumno na pogawędkę, zwabiony  niecodziennym futrem w szelkach. Za moment Areczek już był "na" drzwiach i prosił, żeby go wpuścić do domu. Futra pci żeńskiej jakieś odważniejsze są i byle Karol ich w popłoch nie wprawia.

Po wyszczotkowaniu futra wszystkie, sztuk pięć dostały kropelki na pchlaki, bo się ostatnio dziadostwo jakoś drapać zaczęło i mnie pogoniło do sklepu zoo. Przy okazji odbyłam merytoryczną dyskusję z Panem ZU, który kociarzem jest całożyciowym prawie. Pochwalił się nowym nabytkiem, cudnym majnekunem, przepięknym!, który mu był wyłysiał na rojalu. Zdziwiło mnie niepomiernie, że tak doświadczony sprzedawca towaru wszelakiego zwierzęcego odważył się kota rojalem karmić! Nabyłam pastę na kłaczki dla koteczka Areczka, który ma  tendencje do zakudłaczania się żoładkowego. I Pan ZU poradził, żeby "to tak na paluszek i koteczkowi pod pyszczek, to wyliże" Od razu sobie pomyślałam, że może normalny koteczek to wyliże, ale nie Areczek. No i - Areczek nie. Na wszelki wypadek, co by nie było, że nie próbowałam, wzięłam na paluszek i wetknęłam pod pyszczek. Areczek powąchał, liznął raz, po czym odwrócił łepetynę. Skończyło się na tym, że musiałam Areczkowi upaćkać pastą łapki. Upaćkanie łapek jest sposobem niezawodnym - kot upaćkany być nie może, wylizać się musi. Tyle, że jeszcze to upaćkanie musi się udać, co w przypadku Areczka też jest problematyczne. Za drugim razem wyczuł już pismo nosem i wiał, gdzie pieprz rośnie. Latanie z pastą na palcu za kotem nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. W dodatku latanie za kotem, którego byle co wprowadza w stres.Tak, że w kwestii pasty na kłaczki to chyba byłoby na tyle. Dowiedziałam się od Pana ZU, że dobrze odkłaczają łyskasy sprzedawane w kocich łebkach.Z nimi nie ma problemu gastronomicznego, zaczym trzeba będzie nabyć przy najbliższym wizytowaniu miasteczka. Te łyskasy kupowałam sporadycznie, bo bez przekonania o ich działaniu - że niby łyskas coś może? Przede mną jeszcze zadanie zapodania Areczkowi pasty na robale.(Pasta jest w tubo strzykawce. No i to takie proste: przekręcić pierścień z  miarką, włożyć końcówkę do pyszczka i nacisnąć tłoczek. Proste! Tylko jakoś nie mogę się zebrać w sobie do walki z Areczkiem, żeby mu to włożyć do pyszczka i żeby on zechciał przełknąć, zamiast wydrapywać mi oczy. Może jednak tabletkę będzie łatwiej?) Że też ludzie mogą mieć normalne koty, a mnie się musiała trafić taka szajba (Przed chwilą właśnie walnął mnie na odlew, okrzyk karateki wydając, gdy próbowałam go, siedzącego, delikatnie złapać za łapkę. Po czym spierniczył na lodówkę, skąd toczył wzrokiem bazyliszka, mamrząc pod nosem.) Żeby nie było, że Areczek jest totalną mendą. Bo nie jest. Potrafi być fajnym przymilnym i przyłaśnym kocurem. Nawet głaskać go można i mruczeć potrafi. Tylko nie wolno brać go na ręce. Ogólnie - nie wolno robić Areczkowi wbrew. Areczek jest królem puszczy i koniec rozważań.

poniedziałek, 9 października 2017

szaman potrzebny od zaraz

bo jakąś czarną serię mamy.
Zaczęło się od cioty. No, nie właściwie zaczęło się od Księżniczki, która omdlenia i padnięcia ćwiczyła. Kilka wizyt w gabinetach wet. Księżniczka ma leki (ja mam dziurę budżetową) i jest w kondycji jak sprzed naprawy. A nawet lepszej.W dodatku bezlitosną małpą byłam i ją ostrzygłam. Ciekawa sprawa, jak fryzura poprawia stan psychiczny pci żeńskiej - zawsze po ostrzyżeniu Księżniczka młodnieje i nabiera wigoru.(Samo strzyżenie jest koszmarem lekkim dla nas obu, ale nie tak strasznym jak kąpiel i rozczesywanie łap. Bo ostatecznie kąpiel też była. Księżniczka śmierdziała brudem i chorobą. Broda unudlana i skołtuniona, łapy skołtunione. Massakra i kupa nieszczęścia w kupie kłaka.  Łapy zostały rozczesane, ostrzyżone i poodżywkowane. Jedwabiem płynnym z biosilka. Nawet cichcem i z zaskoczenia udało się skrócić pazury - przy ostatnim dopiero kłapnęła mnie paszczą w rękę, choć wcześniej wkładała dużo wysiłku, żeby mi tę rękę odgryźć podczas czesania łap. Zębale już tępe, ale boleć  - bolało.)


 Księżniczka w najnowszej postaci. I jak to z Księżniczką - cokolwiek by się nie chciało przy niej zrobić, ciągle jest "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" (jedynie myzianie za uszkiem dozwolone, najlepiej Dzieckową łapką -wpada wtedy w ekstazę) Nawet zdjęcie boli, więc trzeba się skurczyć w sobie i powykręcać. Grzywka wyszła jak wyszła, ale chyba lepiej by mogła wyjść tylko w narkozie. 
 
Stadium bezlitosnej małpy chyba zachowam na dłużej, bo zaczyna się sprawdzać w praktyce.
Jak wcześniej pisałam - ciota wylądowała na izbie. Poleżała, poleżała i wróciła do domu. Nawet ortopedą wyoglądana, który poprześwietlać rentgenem kazał różne fragmenty ciotowego rusztowania, jednak nie akurat to co ciotę bolało. Być może w opisie wszystkich cioty chorób mianych, obecnych i domniemanych, nie wyłowił tego ostatniego, a mianowicie -  prawdopodobnie złamanego palca u stopy. Zresztą palec wyglądał jak palec i na nic wyglądem nie wskazywał. Wskazywać zaczął dopiero pod koniec tygodnia. Wobec czego w poniedziałek zaliczyłam cioty doktórkę celem uzyskania odpowiedniego skierowania. Ciota w poniedziałek nie była w nastroju psychicznym i odmówiła, więc została wywieziona dopiero we wtorek, po moim  zdecydowanym warknięciu, że niech sobie jaj nie robi, bo ja latam, a skierowanie jest na cito i przepadnie. Po schodach u siebie pomykała jak zajączek, ale po szpitalu woziłam ją na wózku. Wózek miał nienapompowane przednie kółka, a ciota zawzięcie wychylała się do przodu, co groziło tym, że mi poleci z tego  wózka na pysk i wózkiem się nakryje. Wózek bym jeszcze jakoś podniosła, ale cioty nawet bym nie próbowała, albowiem jest postury nico przywiędniętego hipopotama - tyłek jej się ledwie w wózku mieścił na wcisk. Ostatecznie obwiozłam ją szczęśliwie, z nijaką szkodą dla mojego kręgosłupa, gdy musiałam wtłoczyć te sflaczałe kółka na cudną, wielką wycieraczkę u drzwi wejściowych na izbę. Ciotka została pooglądana przez jakiegoś młodego kandydata na ortopedę. Który przejął się jej stanem tak bardzo, że leki z najwyższej półki cenowej pozapisywał, na które ciota wydała 1/5 swojej emerytury. Po czym została odwieziona do domu. W domu jeszcze wydała parę poleceń, które oczywiście musiały być wykonane dokładnie tak i w tę stronę, co do milimetra, jak ona to całe życie robiła. Ciota ma problem, pt. co ona ma zrobić, bo sama już nie daje rady (nie licząc, tego, że sąsiadka ją dogląda, która w/g cioty nic nie robi), ale przy tym jej stosunku do rzeczywistości, prawdopodobnie będzie ten problem miała do końca życia.

W czwartek pojawił się czarnej serii ciąg dalszy ponieważ Starszy zaniemógł na nogę. Rano okazało się, że boli go noga w kostce, chodzenie sprawia ból. Straszny. Więc chodzenia zaniechał. Przeleżał połciem czwartek. W piątek do bolącej kostki u jednej nogi doszedł podagryczny paluch u drugiej. Przeleżał piątek. O dotykaniu bolącej nogi mowy oczywiście nie było. Noga wyglądała jak noga. Dostał odpowiednie tabletki oraz okład z kapusty na kostkę. A ja robiłam za donosiciela, tzn donosiłam śniadanko, obiadek, kolację, herbatkę, kaczuszkę (i, qrwa, co jeszcze?)

W piątek, ni stąd ni z owąd na karku najgrubszego kota we wsi okazał się jakiś strup. Dokładniejszy ogląd, połączony z wystrzyżeniem sierści nożyczkami (z maszynką dostąpić nawet nie próbowałam) wykazał, że tych strupów jest więcej. Zaczym - w sobotę do weta. No i wyszło, jak wyszło. Poszliśmy z jednym - okazało się drugie, mianowicie - chore uszy. Pan wet dokonał czyszczenia, przy czym Klementyna przeszła samą siebie i nawet poskrom na kota z trudem dał jej radę. Dostała leki do uszu, zastrzyk, leki do uszu na tydzień, zalecenie czyszczenia i pojawienia się z kotem w kolejną sobotę. Skasowana zostałam tym razem dość ulgowo. Pan wet wydziwiał nad uszkami Klementyny - że takie malutkie i dziwniutkie (ale on miał devon rexy, więc każde kocie uszy są dla niego małe). Klementyna ma faktycznie uszka dziwniutkie - sztywne i śmiesznie zakręcone, jakby miała jakiegoś curla w praprzodkach, do tego strasznie zakłaczone gęstą, sztywna sierścią. Zajrzeć do nich problem, co nie znaczy, ze nie zaglądam czasami, bo Klementyna na wstępie miała z uszami problem straszny. Widocznie zbyt rzadko zaglądałam.

 Klemozaurus Rex. Na szczycie szafy, co jest pozycją wstępną do zajęcia miejscówki na półce w nadstawce. Później przeszła sobie do nadstawki w drugiej szafie. A potem, wydawszy kilka rozpaczliwych pomiauków wypadła, jak worek z kartoflami, na podłogę. I po co jej była ta wspinaczka?

Po przeżyciach u weta fundnęliśmy sobie z Dzieckiem hardkor kolejny:  Jakiś wczesnolipcowy poprzednik Xsawerego zdmuchnął czubek jednej ze starych jabłoni w sadzie. Któren to zdmuchnięty czubek zawiesił się na niższym, grubaśnym konarze. Wzięliśmy traktor i pas transportowy i udaliśmy się do sadu celem ściagnięcia zdmuchniętego i pocięcia. I znowu  - zaplanowaliśmy jedno, a wyszło całkiem co innego. Dziecko założyło pas na zwisający konar, zapięło do traktora, dało po garach. Traktor nawet nie grzebnął kołami w miejscu, jak rozległ się trzask i pół jabłoni leżało na ziemi. Ha Ha! A ta stojąca druga połowa okazała się być całkiem pusta w środku, ze skorupką grubości ok. 5-10 cm. W dodatku jej jedyny i główny konar był tak dziwnie poskręcany, że żadne symulacje, komputerowe nawet, nie byłyby w stanie określić, w która stronę to poleci przy próbie położenia. Jeżeli się nie jest linoskoczkiem, który potrafi z piłą łazić po najwyższym drzewie i spuszczać je po kawałku, zaczynając od góry, należy położyć całe. Przy użyciu traktora i liny, w celu nadania odpowiedniego kierunku padania. A do tego potrzebna jest osoba, która siądzie do traktora i potrafi ruszyć na hasło. Ja się nie nadaję. Z sześćdziesiątką przestałam się lubić odkąd okazało się, że nadepnięcie całym moim ciężarem na hamulec nie skutkuje hamowaniem. Kuba przywiózł posiłki, zarzucili, założyli, powiązali, zrobili próbę, czy supełki trzymają. Kuba podciął lekko, traktor szarpnął, ja nawet nie zdążyłam zacząć przeżywać "oj, co to będzie", a druga połowa jabłoni już leżała na glebie. Jeszcze ją lekko podciągnęli, żeby był lepszy dostęp z piłą i zabrali się za rozsupływanie supełków, z czym zeszło dłużej, niż z samym kładzeniem jabłoni. Ponieważ wszystko wcześniej pocięte powrzucałam na przyczepę i miałam już nieco dość, zabrałam się do domu, zostawiwszy Dziecko z teksańską masakrą samo.
Teksańska masakra zakończyła się padnięciem piły. W trakcie. Zatem zostaliśmy bez piły i z klocem leżącym w poprzek sadu. (Piła była leciwym już chińczykiem. Po ciężkich przejściach w dodatku, np polegających na podcinaniu korzeni w karczach. Przy usuwaniu których Dziecko robiło za "zaklinacza koni" - mechanicznych, o czym kiedyś wspominałam. Stąd to moje "oj, co to będzie" na widok traktora zapiętego liną do wielkiego drzewa)
Wspomnienie po jabłoni. I po opieńkach miodowych takoż. Ale tych opieniek mi nie szkoda - grzyb podlejszy, konsumentów brak (Starszy właśnie odreagowuje niedzielny sosik - jakoś mu się te grzyby z lekami nie zgadzają. I chyba właśnie opieńki, bo zupkę kurkową pożarł bez sensacji. Dziecku lotto grzyb, a ja nie jadam w ogóle, żadnych.)

""Choroba" Starszego zaczęła mnie nieco wqrzać. No, sory, ale boląca noga to nie jest obłożna choroba. Na nogę się nie umiera, no, chyba, że gangrena, ale to na pustyni i za Stasia i Nel. Poza tym stwierdziłam naocznie, że pod moją nieobecność noga jakoś boli mniej, więc "nie ze mną te numery Bruner". Leżeć dozgonnie nie pozwolę, bo nie mam siły i ochoty latać za donosicielkę. W niedzielę śniadanko i poranne piguły jeszcze doniosłam. Potem się we mnie wredna małpa odezwała i na obiad kazałam wstawać i już. Pomogłam się ubrać (Ale skarpetki to sam, bo "boli, oj boli") i do kuchni chory podreptał sam. Nawet nie bardzo kuśtykając i zupełnie nie po ścianach. (Zresztą mu to wstawanie zapewne na rąsię było, bo meczyk miał być i wypadało oglądać). W międzyczasie zastanawiałam się, czy np takie zaniechanie donosicielstwa nie skróciłoby znacznie choroby.
I ciekawa sprawa: ciota ze złamanym paluchem ma leżeć, a łazi, gdzie jej diabli nie zaniosą. Starszy z bolącą kostką natomiast zalega połciem. Upierdliwość ma różne oblicza.
I takie stwierdzenie na podsumowanie w stylu wrednej małpy: Doświadczenie życiowe uczy, że z wiekiem te szare komóreczki, które były odpowiedzialne za wszystko pozytywne, zanikają w pierwszej kolejności. Jeżeli było ich malutko u danego osobnika, to w późnym wieku zostają tylko te zawierające wredotę i upierdliwość. Więc, póki jeszcze mamy na to jakiś wpływ, starajmy się mnożyć te pierwsze, żebyśmy kiedyś nie stali się dla kogoś utrapieniem, budzącym jedynie negatywne uczucia.

Miałam Dziadka. Zmarł mając 94 lata. Do końca był ciepłym, serdecznym, uśmiechniętym człowiekiem. Zmarł na krześle, w objęciach mego brata, westchnąwszy "Taki słaby, Jacuś, jakiś jestem". Jakie życie, taka śmierć....