piątek, 17 listopada 2017

sie obijam

Choć oczywiście niezupełnie i nie do końca, bo jednak to i owo ktoś musi zrobić. A ponieważ ochotników brakuje, więc tym ktosiem jestem ja. Większość zadań wynika z obsługi zwierzyńca czworo i dwunożnego. Prawdę mówiąc, wolę obsługiwać ten czworonożny, bo to jest jakieś naturalne takie, że on obsługi wymaga. Jeżeli chodzi o dwunożny, to jego połowa stwierdziła ostatnio, że "swoje już zrobiła i już nic nie musi", natomiast druga połowa jest w permanentnym niedoczasie, w ciągłym locie albo linia mu się grzeje.Do tego ma zwyczaj wędrować z telefonem przy uchu na kopiec Kościuszki, więc staram się  nie zakłócać mu odgłosami z tła dyskusji byznesowych.

Niektóre dnie są ciężkie do przeżycia  - buro, ponuro, ciemno, jak w rodzinnym grobowcu. Na nic siły i ochoty.W poniedziałek Starszy przeleżał cały dzień połciem. A ja niestety, zmuszona byłam powalczyć z gównem, bo Czarna Koza zrobiła sajgon w obórce totalny. Sytuacja była pt "nie chcem, ale muszem" i jak się już zabrałam to, oczywiście, permanentnie. I o dziwo, nigdzie mnie nie łupło. Ale potem to już nawet psom sikać się nie chciało, więc motywacji do ruchów jakichkolwiek nie było. Zatem, żeby nie sczeznąć w marazmie kompletnym zabrałam się za uszycie Dziecku torby "śniadaniowej", ponieważ poprzednia zaginęła w akcji, a pakowanie pożywienia w jednorazówki kończy się wybieraniem jabłuszek bądź kanapek spod fotela w aucie. W swoim bogatym składzie tekstyliów znalazłam dwa, odpowiednio nieduże na to, by cokolwiek innego z nich zrobić, kawałki tkaniny w chińskie znaczki. Z zasadniczej części tego materiału uszyłam była kiedyś roletę rzymską dla Córusi. Roleta była dwustronna, wykończona czarnym lnem. Nawet posiadała profesjonalny mechanizm. Uszycie jej wymagało nieco wysiłku. Po czym beztrosko zostawiłam ją na półce w pociągu jadąc do KRK, celem zawiezienia i zawieszenia. (Mam nadzieje, że znalazcy się spodobała i przydała.)


Z tych chińskich znaczków wyszła taka oto torbeczka. Ucha uszyłam z taśmy bawełnianej, złożonej na pół i przestebnowanej. Zszyta jest szwem bieliźnianym, coby się farfocle we wnętrzu nie ciągnęły i przestebnowana na brzegach, żeby nie wyglądała jak płaski wór. 

Mając przed oczami Dziecko nurkujące pod fotele za jabłuszkiem doszyłam rzepa, coby zarzepiał i jabłuszka sie nie turlały

To szycie było także dla zajęcia głowy czymś tam, ponieważ wcześniej dotarła do mnie wiadomość o śmierci mojej ciotecznej siostry. Marta była tylko o rok ode mnie starsza. Od jakiegoś roku zmagała się z ludożercą, będąc pod najlepszą opieką lekarską. Ale raczej nie była dobrej myśli, bo w ostatniej rozmowie, zapytana o stan swojej mamy (a mojej ciotki, która ma 94 lata) stwierdziła, że mama na pewno ją przeżyje. W niedzielę przed wieczorem trzymałam w garści telefon z otwartym mesendżerem i zastanawiałam się, czy nie napisać. Ostatecznie nie napisałam. Zmarła w niedzielę o 21.30.

A poza tym znowu trochę czasu zmarnowałam na latanie po przychodniach i rejestracjach. Ciota, po tym jednodniowym pobycie w szpitalu, dostała dwa skierowania do specjalistów, z wpisem na karcie wypisowej, że ma ich odwiedzić za dwa tygodnie. Jakoś wydaje mi się, że doktory są oderwane od dotyczącej ich rzeczywistości, widzą pod nosem, a cała reszta jakby ich nie dotyczyła. Po co pisać starszej kobiecie, że za dwa tygodnie, nie wystawiając skierowania na cito, skoro wiadomo powszechnie, że do niektórych specjalistów są roczne kolejki? A po drugie - po co w ogóle ganiać ją po specjalistach, skoro schorzenie jest zadawnione, z dawna rozpoznane i niewyleczalne i nie ma specjalisty cudotwórcy, który by ją teraz uzdrowił, skoro nie uczynił tego 20-30 lat temu, w poczatkach choroby.W dodatku wyszło na to, że ciota niezadowolona z mojego wyboru lekarza. Mogłam ją zarejestrowac do pierwszego lepszego chirurga (i w sumie efekt byłby ten sam), tymczasem wybrałam chirurga naczyniowego. No i wpadka, bo ciota tego doktora nie lubi: kiedys poddała się jakiejś "innowacyjnej" terapii antyżylakowej, która okazła się falstartem. Potrzebny był kolejny doktór. Trafiła na tego właśnie, a on jej powiedział, że "kto zepsuł, niech teraz naprawia", co ciotę obruszyło do żywego i na wieki jej się w mózgownicę wklinowało wykreślając tego właśnie doktora z listy lekarzy mogących dostapić zaszczytu wysłuchiwania historii jej wszelkich chorób i przebytych terapii. O czym być może słyszłam, ale zapomniałam, nie przywiązując wagi do dupereli. W każdym razie: do tego jednego zarejestrowałam ją na Mikołaja, a do drugiego na końcowkę maja.

Ruch się zaczął w kornflejksach w pobliżu mym, tym fizyczny i tym szerszym.

Horyzonty mi sie poszerzyły. Od południa i jakby od wschodu trochę. Ta piękna maszyna solidny zagon przeżuła i wypluła na przyczepy ziarko złote, a mi klaustrofobia się odrobinę zmniejszyła. Psy rozglądały się ze zdziwieniem, że tak daleko widać, po czym Czarna zaczęła grzebać w ściernisku i wygrzebała nornicę (Fuj! -usłyszała i wypuściła. Czy nornica przeżyła -nie wiem) 

Psychicznie: Dziecko od kilku dni uczestniczy w kornflejksowym surviwalu easternowym (co się wiąże dla mnie z zabezpieczaniem przed utratą energii - kanapki i hektolitry kawy w termosy).
Kolega Dziecka ma tuż pod wschodnią granicą 100 ha pola obsianego kornflejksem. Zbiór ziarna z takiego pola, oddalonego od gumna o 90 km to cała logistyka: przeturlanie kombajnów, traktorów z przyczepami ogarnięcie tematu wywiezienia urobku z pola do kupca, ewentualnego składowania do momentu wywiezienia i ewentualnego załadunku na tiry. I tu problem jest, bo firmy transportowe nie chcą się podstawiać pod kombajn w polu (zawsze jest opcja uszkodzenia auta lub utonięcia  w roli po osie z ładunkiem - taka załadowana łódka to łącznie prawie 30 ton). Nie chcą jeżdzić do firm skupowych, bo kolejki. Dziecko miliony telefonów wykonało. W końcu załatwiło jakieś podwody na przyszły tydzień (ciagle za mało), po czym załatwiło plac na tymczasowe składowanie oraz ładowarkę, po czym obdzwoniło skupy, że może ktoś choć coś prosto z pola weźmie, żeby mniej na tę kupkę sypać. Żeby  jakoś wyobrażnią ogarnąć zakres przedsięwzięcia: jeden "tir" z naczepą  typu łódka zabiera na tę naczepę ok 20ton (każdy "tir zresztą, bo nie może takie auto z ładunkiem ważyć więcej niz 26 ton bodajże. Przeładowanie, w razie natknięcia się na :krokodyli z wagą, kosztuje kierowcę straszne pieniądze.) Z tych 100 ha może być, przy dobrych wiatrach, ponad 1000 ton . Wynik dzielenia daje 50 aut. Albo np 5 aut po 10 kursów. Licząc dwa kursy dziennie wychodzi 5 dni na wywóz tego ziarna do skupu. Kombajn kosi non stop, chłopcy się zmnieniają w kabinie, żeby nie paść. Dziecko pojechało na noc we środę, ale zbędne było, więc wróciło o północy. Pojechało rano zluzować któregoś, wróciło o 23 i oznajmiło, że jakieś 25ha jeszcze zostało. Dzisiaj zerwało się świtem i o siódmej już go nie było. Poleciało bez porannej kawusi nawet, bo ja spałam jakby, po śródnocnym wyprowadzaniu psów (o 4.15) -  no cóż , na szczęście są stacje benzynowe po drodze. Ciekawa jestem jak bilans zysków i strat na tym polu wyjdzie. Bo tak jakoś wydaje mi się, że posiadanie pola w tak dużej odległości od gumna jest zyskowne tylko dla władców Bieszczad, którzy swoich włości nawet nie oglądają - zamieniwszy je w trwałe użytki zielone, zlecają tylko telefonem koszenie. Dopłaty do ptaszków i krajobrazów  pokrywają koszty koszenia z dużym naddatkiem (Hektar koszenia kosztuje ok 130 zł. Na ogół właściciela nie interesuje skoszone, więc kosiarz we włanym zakresie to suszy i balotuje, po czym sprzedaje siano gotowe. Dopłaty do ha bieszczadzkich nieużytków mogą sięgać nawet ok 2 tys. Czysty zysk, bez kiwnięcia palcem i wystawiania nosa poza warszawskie posiadłości) Rolnik -rolnik, co innego. Ale ci warszwscy -bieszczadzcy rolnicy to jest dla mnie anomalia przyrodnicza taka sama jak ten warszawski czterdziestokrotny kamienicznik.
Dyrektorowanie pod chmurką to jest wciąż pot i znój, mimo tych wspaniałych, nowoczesnych maszyn za europejska kasę. Do tego łeb na karku, kalkulator albo excel w ręce, telefon bez limitu połączeń oraz komputer. Agrotechnik, mechanik maszyn rolniczych, operator kombajnu, traktorzysta, operator ładowarki. logista, ksiegowy i pracownik fizyczny w jednym (albo jeszcze więcej)
Fajnie jest najbardziej tam, gdzie nas nie ma.







sobota, 11 listopada 2017

jesienne dumanko

Jesiennie ciągle. Dziś znowu mała rehabilitacja pogodowa: chociaż dość ponuro, ale ciepło i bezwietrznie. A ja od rana mam manewry taktyczne.
Najpierw oczywiście psy, na dzieńdobry-dzieńdobry (to tak wygląda, że wstaję, naciągam na siebie to i owo, one już tańczą wokół mnie, więc szybko kawiarka na gaz, wskakuję w wysokognojne i ałt)
Wróciwszy nakarmiłam głodomory (to tez musi być od razu po powrocie, bo Czarna już tańczy).

Usiadłam, żeby wypić własną kawę, a tu pod oknem rozdarła się sumsiadka moja ulubiona, że jabłka wożom po dwapińdziesiat. Właśnie miałam lecieć złapawszy portfel w kieszeń, ale "młody rolnik" zajechał na gumno. I namówił mnie na krzynkę szampiona (no, nie wiem, kiedyś to się czempion nazywało). Wzięłam, bo dawał próbować i smaczne były. ( Z tymi jabłkami to teraz różnie - raz, że ich nie ma, dwa, że drogie, trzy, że beznadziejne jakieś w smaku. Na koksę się narwałam kiedyś na zieleniaku, ale koksa też już zmodzona i smak nie ten.)
Potem wpadł Tatuńcio, że chleb wożą, to może polecę kupić. (Tatuś wczoraj dostał wygawor, bo był w mieście i nie kupił chleba. Oczywiście - on nie wiedział, że trzeba, bo skąd chłop może takie rzeczy wiedzieć, że, chleb się kupuje np. I że nawet można na zapas, bo się go w zamrażalnik wrzuci.) Chciał się za wczoraj zrehabilitować,tyle że moimi rencami (nogami?)
Kupowanie tego chleba wożonego połączone jest z życiem towarzyskim, bo zawsze tam się kilka bab zleci i można chwilę gupio pogadać. Rzadko kupuję, bo trzeba akurat, będąc w gotowości, usłyszeć pipka i zdążyć dolecieć. I to w ogóle jakaś ciekawa akcja jest, bo facet wozi ten chleb w bagażniku zwykłego kombiaka (ciekawe co tam wozi w międzyczasie), na chlebku jest etykietka ze wszelkimi danymi, z wyjątkiem nazwy piekarni. Na szczęście chleb jest foliowany, ale bułeczki niestety pan podaje tymi samymi rencami, którymi np. przed chwilą otwierał bagażnik. (Oj tam, oj tam - człowiek nie wie, z czego tyje)

Potem przyniosłam jeszcze buraczki dla kozów od sumsiada i darowane otręby, też dla kozów.

A potem Dziecko wziąwszy i wstawszy. I trzeba było Dziecko nakarmić, po czym Dziecko poszło węgiel do hadesu zrzucać. Jak zwykle pyskowania i mniauczenia było przy tym co niemiara, łącznie z rzucaniem opatą. ( Dziecko nerwusik taki trochę jest i na wqrwiku lubi sobie czymś piżgnąć: a to kluczem, a to majzlem, a to opatą tudzież. Ponieważ raczej przy tym kontroluje kierunki i szkód dalszych nie implikuje - to niech sobie rzuca. Państwo Kurylewiczowie, tj. Warska i Kurylewicz, w celu rozładowania napięć małżeńskich mieli specjalnie przygotowaną do piżgnięcia siatkę z pingpongami. Piżgnąć takim czymś - cudnie, no, ale pozbierać potem! Domniemywam, że zgoda małżeńska nastawała przy wspólnym wyiskiwaniu pingpongów z zakamarków) Ponieważ opatą z plandeki gruby węgiel faktycznie nabiera się nijak ("Kto to wymyślił, żeby na plandekę?! - No, ja przecież. Bo nie lubię może wybierać węgla z trawy?"), więc zaproponowałam wiadro. "A co ja będę, jak popierniczony, z wiaderkiem latał!" Ale przyniosłam wiadra dwa, ja napełniałam stacjonarnie, on śmigał i poszło gładziutko. Nawet z podsumowaniem, jak to nam sprawnie kooperacja wychodzi. Kooperacja z Dzieckiem zawsze nam sprawnie wychodzi. Czasem na wstępie jakiś taniec indiański odtańczy i czymś piżgnie ewentualnie, ale potem jest git. (Wiadomo powszechnie, że faceci nie dorastają, oni tylko do pewnego momentu rosną, potem zaczynają się starzeć, a dużo dużo później stają się upierdliwymi zgredami, bo wyłażą na wierzch wszystkie ich plusy ujemne - zwłaszcza, gdy te dodatnie były słabe i nie mają już zastosowania w praktyce. I przekonanie, posiadane przez każdego mena - "po co mam robić coś, co może kto inny zrobić za mnie" rządzi ich aktywnością, a raczej - jej brakiem) Dziecko, dzieckiem będąc, trudne w prowadzeniu było, ze stwierdzonym mocno ADHD, którego do świadomości swej nie dopuszczało i wszelka lekturę w temacie odrzucało. Ale ogarnęło się zadziwiająco ładnie, choć nadal "czas", a raczej określona jednostka czasu, to jest dla niego pojęcie mocno względne. Wygląda to np. tak, że dzwoni i mówi, że jedzie i będzie "za chwilę", po czym pojawia się po dwóch godzinach. Pomału staram się wrzucać na luz i nie dopuszczać podpowiedzi złośliwego trola pt "musiało się coś stać". Patrząc z innej perspektywy - całe życie to chwila, więc te 2 godziny to jakiś ułamek chwili ledwie.

No dobrze, to teraz  o jedzonku. Od rana mnie tu taka jedna atakuje przepisami i przepisów brakiem, co mnie tak na tematy jedzeniowe zepchnęło. Chociaż temat jedzenia jest u mnie tematem trudnym bardzo, zwłaszcza ostatnio. Po pierwsze - ze względu na idiotyczny tryb pracy Dziecka powinnam gotować na obiad coś, co da się odgrzać. Jak wiadomo, nie wszystko się da (no, chyba, że w mikrofali, ale jej, podobnie jak telewizorni, nie posiadam ideologicznie) - taki np kotlet odgrzewany mocno traci, ziemniaki odsmażane tudzież. Więc kombinuję. Kombinacje kończą się tym, że Starszy nie je, bo on "przyzwyczajony do chłopskiego jedzenia".  Więc muszę kombinować co innego dla Starszego. A Starszy miewa fazy. Najpierw było "flaki, flaki", po czym kolejne przeleżały 3 miesiące w zamrażarce. "Kapustka, kapustka", po czym pyszna kapustka, nietknięta, poszła za flakami, a następnie, po rozmrożeniu zjadłam sama, zgodnie z ideą studencką jeszcze, że "lepiej zjeść i odchorować, niż się ma zmarnować". Oczywiście chętnie jadłby jadło wymagające pól dnia garowania, typu gołąbki, pierogi itp. Ale, ja masochistka garnkowa nie jestem, obiad ma byćnie tylko jadalny, ale tez szybki. Pół dnia garowania dla 10 minut jedzenia nie rajcuje mnie zupełnie. W dodatku takich gołąbków np. nie da się zrobić "troszkę" a mrożone są niesmaczne, ryż się robi jakiś taki papierowy.Wczorajszy obiad:  zupa jarzynowa z brukselką, brokułem, szparagówką. Dziecko akurat było w domu, zjadło porcję, ja swoją. Starszy - nie, "bo on dwudaniowego obiadu nie zje, chyba go chcę utuczyć" (Część dodałam psom do ich kolacji, resztę zjem dzisiaj) Ziemniaczki, sznycelek (czyli kotlecik mielony) i buraczki oprószane. Dziecko nie jadło, bo już musiało lecieć, a Starszy zażyczył sobie "chłopskie", czyli owe ziemniaczki z maślanką. Psy dostały więc trochę buraczków, trochę zjadłam, resztą się dziś podzielę z psami.
Jak widać - temat gotowania jest mocno rozwalający. Przy tym, oczywiście, żadnych wynalazków, oprócz wynalazków "już oswojonych". Wqrza mnie to tym bardziej, że ja nie jestem przyzwyczajona do takiego czegoś. U mnie w domu nie było fanaberii - co ugotowane, to miało być zjedzone. Do czystego talerza. A Starszy ma  taką manię, że choćby widelec ziemniaków, ale musi zostać. Domyślam się jakiegoś wiejskiego sawuarwiwru, że nie należy zeżreć do końca, bo by wyglądało, że był głodny taki.
Ponieważ te jabłka przybyły, co prawda takie raczej deserowe, niż kulinarne, to wymyśliłam sobie strudel. Czas garowania przy produkcji strudla jest do przeżycia. W dodatku można najbardziej nieprzyjemne zadanie, tj obieranie jabłek, zlecić Starszemu.
Ciasto na strudel jest bezkolizyjne - po prostu robię ciasto jak na pierogi, z tą różnicą, że daję jajko, którego nie ma w pierogowym.
Czyli ciasto na strudel:
1 szkl bardzo gorącej wody
1 duża szczypta soli (duża szczypta to w trzy palce)
1 jajko
4 łyżki oleju
1/2 kg mąki (około, bo to mocno zależy od tego jak bardzo jest sucha. Sklepowa zawsze suchsza niż własna)
Mąkę wysypać na stolnicę, dodać sól, zrobić dołek. W ten dołek wlewać powoli szklankę gorącej wody, zagarniając mąkę od brzegów łyżką, albo szerokim nożem.  Jak już się zrobi paćka mączna, znów wygrzebać dołek, w ten dołek wbić jajko i wlać olej, przegrzebać jeszcze nożem, by nabrało konsystencji, w którą można ręce włożyć, po czym normalnie wyrobić ciasto, raczej dłużej niż krócej, bo wyrabianie takiemu ciastu zawsze dobrze robi (jak wiadomo - nie każdemu, bo kruchego się raczej nie wyrabia, tylko zlepia do kupy i parę razy przygniata) Nadmiar mąki zawczasu odsunąć nożem na brzeg stolnicy. Potem w miarę potrzeby podsypywać tą mąką ciasto. Uważając żeby nie przesadzić, bo ciasto strudlowo-pierogowe ma być miękkie i elastyczne. Po całej tej akcji, ponieważ użyłyśmy prawie wrzącej wody, ciasto jest dość ciepłe, Zatem je na talerz i pod miskę (koniecznie pod miskę, bo inaczej obeschnie, a tak to sobie jeszcze wchłonie te parę, co z siebie odda.
I w międzyczasie możemy się zająć jabłkami, co je właśnie Starszy skończył obierać i je szatkujemy. Nie ścieramy na żadnej tarce tylko cieniutko plasterkujemy. Można z palca, a można i nawet wskazane - szatkowniczką.
Bo oprócz ciasta potrzeba
ok 1 kg jabłek (raczej więcej niż mniej)
cynamon
cukier
ok 10 dag masła.
bułka tarta
Ciasto już wystygło, zatem żegnamy się ze stolnicą i przenosimy na stół (Nawet nie na ladę kuchenną, bo ja lubię mieć do tego dostęp swobodny ze wszech stron, poza tym ciasto  może nam ze stołu na wszystkie strony zwisnąć, czego na ladzie nie potrafi) Na tym stole kładziemy jakąś serwetę (oczywiście nie koronkową, tylko taką zwykłą, bawełnianą, jakąś jadalną, czyli bez nadruków itp) Tę serwetę lekko podsypujemy mąką i na niej wałkujemy ciasto. Najcieniej jak potrafimy, ma być takie prawie przezroczyste. Zapewniam, że to się udaje - gdyby to zbyt wiele wysiłku kosztowało, to strudla by u mnie w domu nigdy nie było. W książkach kucharskich piszą, żeby rozciągać i mama Kossakowa (Wojciechowa) przez kuchnię ciągnęła (ile tego musiało być, żeby aż przez kuchnię!), ale ja nie ciągnę nigdy. (Może odrobinę na początku) Bo ciągnie się nierówno, w jednym miejscu zdarzy się dziura, w innym grubo. Wałkowanie załatwi temat. Jak się trafią jakieś zgrubiałe brzegi to obcinam je na równo nożyczkami kuchennymi. (W tym momencie możemy sobie włączyć piekarnik na 180 st).
Teraz ten okrągły (a raczej bardziej prostokątny placek) smarujemy obficie roztopionym (tylko roztopionym, ja nie rumienię!) masełkiem. Posypujemy tartą bułką sowicie (bez przesady, ma przykryć masło i tyle w temacie, nie ma być warstwy luźnej buły). Na to wykładamy w miarę równo jabłuszkowe plasterki, posypujemy wg gustu cynamonem i cukrem. I zwijamy dwie sztrucle. Ja to robię tak, że zawijam jedną od jednego brzegu, drugą od drugiego, zostawiwszy sobie wcześniej przesmyk w jabłuszkach na środku. Jak nam na końcach coś wyrczy nieestetycznie, czyli jakiś nadmiar ciasta, to go obcinamy na równo, zalepiamy końce i na blaszkę prostokątną układamy dwie obok siebie. Odstęp wskazany, ale niezbyt przesadny, bo to ciasto nie rośnie. Smarujemy po wierzchu resztą masła i wstawiamy do gorącego już piekarnika. Pieczemy na jasnozłoto, pamiętając, żeby nie przesadzić, bo zbyt spieczone jest pancerne i nawet pies sobie zęby połamie na tym.  W międzyczasie można jeszcze raz tym masłem posmarować w trakcie pieczenia, ale musu nie ma. .Po wyjęciu z piekarnika kroimy ostrym cienkim nożem na grube kawałki i na talerzyk. Widelec do tego.
Starszy ma taka fanaberię, że życzy sobie, żeby mu jeszcze te kawałki strudla podsmażyć na masełku. Proszę bardzo, można i tak. Ja wolę bez smażenia.

Po wsadzeniu tego strudla w piekarnik wzięłam psy i poszłam z nimi precz. Idę, paczę a tu - tu się snuje, tam się snuje. Dym oczywiście. Bo wiosnę na wsi ropoznajemy po tym, że są dziury w asfalcie, a jesień po tym, że cała wieś spowita jest w dymach. Bo ludziskom z tych nudów (wszystko polikwidowane, żywiny żadnej, cza coś ze sobą zrobić) palma odpiernicza i kużden spadły liść musi być zgrabiony, a następnie spalony, jako ta czarownica na stosie. I nie ważne czy wyschły czy zaraz po deszczu - no cóż trochę więcej dymu. A koło przyrody kręci się tak, że najpierw nie ma liścia, potem są jakieś pączki, potem jest bujna zieleń, która następnie zamienia się w żółć, czerwień, brąz. Potem ten brąz zwiędły spada. I jak spadł, niechaj leży. Wszystko ma swój sens i cel. Jeszcze rozumiem - w obejściu. Ale w odległym sadzie?! W parku?! (Jakże miło wspominam włóczenie się po parku w S. jesienią i szeleputanie liśćmi pod nogami. Teraz to nieosiągalne!) W miastach odpowiednie służby też natychmiast podniosą każdy spadły liść. Również w parku. Kuzynka Starszego ma dom z ogrodem w miasteczku. Z dala od centrum miasta. Dostała poważne pismo z poważnego U.M., że ma wygrabić liście na swojej posesji. Nosz do licha! Co komu do domu, jak dom nie jego?! Co za zagrożenie dla ładu i porządku przedstawiają liście leżące na czyjejś ogrodzonej posesji?! Ja już pominę co wnoszą do świeżego powietrza te dymy (karalne to powinno być!) oraz gdzie sobie przezimuje u mojego sąsiada, pana Ć. taki np JEŻ? Bo pan Ć. sad wygrabił, pani Ola zleciła pozbieranie kosiarko-traktorkiem. Danka w tym roku nie tknęła grabiami sadu, bo pracuje etatowo i ma dość. No, a u mnie, jak wiadomo - gnojstwo, pod hasłem ten co liście z drzew strząsnął, wiedział po co to robi i się nimi odpowiednio zajmie.

PS. W kwestii informacyjnej zapodaję, że gdyby ktoś miał taki wewnętrzny przymus i koniecznie zapragnął znaleźć na tym blogu jakiś przepis, to tam na lewo jest takie miejsce podpisane "etykiety". I jak się kliknie w któreś słowo z tej chmurki, to pokazują się wszystkie moje posty opatrzone tą etykietą. Przyznam bez bicia, że nie etykietowałam postów od zarania, bo nie odczuwałam takiej potrzeby oraz nie sądziłam, że ktoś może być żądny zamieszczanych tu przepisów, czy wskazówek.Ogólnie rzecz biorąc, ja nie potrafię podać szczegółowych przepisów na to, co wyczyniam, ponieważ w kuchni działam na zasadzie swobodnej tfurczości. Nawet większość wykorzystywanych przeze mnie przepisów jest raczej traktowana jako podstawa improwizacji "na temat", No, oczywiście bez przesady, z czasem wiadomo, gdzie można improwizować, a gdzie musi być ściśle. Poza tym, jakoś mi się coś czasem wciśnie w dumania, ale ogólnie od przepisów to są specjaliści (tki), którzy(re) z tego żyją, że piszą blogi kulinarne.

PS.PS.  Się rehabilituję i wstawiam:

Oto właśnie sztuki dwie, tyle co wyjęte z piekarnika. Za długie wyszły nieco, więc skosem na blaszce leżeć musiały. Wizualnie to żadne mecyje, zwykła sztrucla lepiej się prezentuje.

PS.PS.PS.  rehabilitacja namber tu Ponieważ  Evunia mnie molestuje więc zamieszczam tego strudla urżnietego.
Jak mówiłam, szału optycznego nie ma.Ciasto jest cieniutkie i wiotkie, pod nożem się spłaszcza. Nigdy nie będzie wyglądać jak makowiec czy tp. Sztruclowatość jego zanika w trakcie pieczenia i to ciasto zawinięte sztruclowato jest niewidoczne okiem aparatu (gołym okiem również nie bardzo). Jabłka się ładnie rozpiekły, choć nie renety to były. Odrażająco nie wygląda, a najważniejszy jest smak.



poniedziałek, 6 listopada 2017

listopadowo - nielistopadowo

Po tych mrokach, szarugach i dujawicach już trzeci dzień pięknie słonecznej pogody.
Wczoraj co prawda gawrony po najcieńszych czubeczkach drzew siadały, ale najwyraźniej coś im się popitoliło, albo plany aura zmieniła w ostatniej chwili, bo dziś od rana w końcu nie wieje. Wreszcie można z przyjemnością powlec się z psami w pole, choć ta przyjemność niepełna taka jakby. No, bo oglądanie od pół roku tego samego krajobrazu, w którym zmienia się tylko kolor, nudnawe jest. Poza tym horyzonty mam nadal mocno ograniczone. I to wszechstronnie. Od wszelkich wschodów, południa i północy ogranicza je ququ, od zachodu - zabudowania. Czasem trafia się urozmaicenie jakieś, gdy z tych łanów przyszłych kornflejksów coś się wyłoni. Kornflejksy żyją własnym życiem, bujnym nawet i niczym niezakłóconym, bo komu przyjdzie do głowy pchać się w łan - miewa  ze 3,5 m wysokości. Jak wleziesz - nawet  nie bardzo widzisz niebo, jeszcze by zabłądzić można.

 I właśnie tym razem ujawnił się  taki fragment życia wewnętrznego kornflejksów. Wylazło toto, niespodziewanie dla samego siebie i się zdziwiło. Zatem stanęło i przez chwilę nie wiedziało, co dalej. Niestety, zanim aparat mi się uruchomił, Czarna zwęszyła temat i zaczęła drzeć ryj. Księżniczka, jak widać ma  gdzieś - idzie sobie sznupiąc własnym systemem. Jak się temu płowemu efekty dźwiękowe dołączyły do wizualnych  - zarządziło odwrót. Zapewne znajdowało się na wysuniętym posterunku obserwacyjnym, bo w łanie po lewej dały się zauważyć gęściejsze oznaki odwrotu.

Horyzont od PN. Tu jakby szerzej nieco - teren troszkę opada i ququ mniej ogranicza widoczność. Nawet dziś wstęgę autostrady dało się zauważyć. A to już coś!
Tak we wogóle, to przyznam się cichcem, że ja się tej kukurydzy boję i gdyby nie to, że z psami łażę, to by mnie na tej drodze, tam w głębi, nigdy nie było. Z psami bezpieczniej jakoś. Nie żeby obronne były, raczej ich bronić trzeba w razie Wu. Ale towarzystwo jakieś ukryte wyczują i zasygnalizują, najpierw uszami, postawą, zanim jeszcze zaczną drzeć paszcze. Kukurydza tak szeleści dziwnie, jakby ktoś wśród niej łaził. Często, bywając na grządkach sama, z nagła szelestem tknięta, głowę znad jarzywek podnosiłam i wypatrywałam. Bo nigdy do końca nie wiadomo, czy to tylko wiatr, czy faktycznie łazi. Przypadki były, że sobie ludkowie żądni doznań zakazanych, inne uprawy tajnie wśród kukurydzy zakładali. A w naszej pobliskiej metropolii jest ich sporo. 

Szary pies w szarej trawie, czyli Księżniczka jesienią. Od ostatniego, bestialskiego strzyżenia już trochę obrosła. Zdjęcie ewenement - coś ją musiało zainteresować mocno, że tak stoi i daje się fotografować, a nie pokazała mi dziurki pod ogonem. Zwykle bowiem, gdy tylko zauważy, że robię zdjęcia, natychmiast wykonuje w tył zwrot i pomyka naprzód.


I Czarny pies. Niestety, w cieniu mym. Czarny pies musi być na sznurku, bo ma durne pomysły. Za tym płowym by pognała na przepadło i szukaj wiatru, nie wiadomo w którym, polu. W dodatku uwielbia wszelkie gówniane smrody. Tylko dzięki sznurkowi udało mi się zapobiec wytarzaniu się na tych właśnie tutaj sąsiadowych grządkach, gdzie rozłożył kurzeniec, jakiś tydzień temu. W sumie nie wiem, na co, bo pożytku z niego, jako nawozu,  wielkiego miał nie będzie - obornik powinien być jak najszybciej przyorany. (Praktyka i zdrowy rozsądek tak nakazuje, nie tylko unijne przepisy dotyczące uwalniania azotu do atmosfery)

A nagietki sobie kwitną. Nawet ich ci kornflejksowi lokatorzy nie obżerają, obżarłszy wszystko to, co celowo im na grządkach do obżerania zostawiłam.

A poza tym - nic szczególnego na działkach się nie dzieje. Zapowiada się ten tydzień z jakby mniejszym  musem. Choć nigdy z góry nie wiadomo, co znowu w praniu wyjdzie.
A wychodzić lubi różnie, niestety:
- W piątek, zgodnie z ustaleniami, przywieźli kuchenkę. Z montażem zakupiona, więc pan się zabrał. Krótkie starcie być powinno: podwinąć, zakręcić, odkręcić, podwinąć, przykręcić, sprawdzić czujnikiem i dziękuję, do widzenia. Tymczasem uciekało. Więc odkręcić, ściągnąć podwinięcie. Zakręcić. Uciekało. Da capo. Uciekało. I da capo, ze zmianą teflonu na pakuły, co zajęło nieco czasu na wysmykiwanie pakuł z kłąba skołtunionego. Uciekało. Oprócz tego, co pan zakręcił, był tam jeszcze nypel i kolanko. Przyszło panu do głowy, że nie ucieka na tym , co on zakręcił, tylko na nyplu, któren się obruszył w czasie jego manewrowania kluczem. Więc - da capo rozszerzone o wykręcenie nypla. W końcu - sukces. Nie uciekało. Pan się tak ucieszył, że z wrażenia zapomniał klucza na zlewie i musiałam biegać. A poza tym, wypadało wynagrodzić zaangażowanie, bo sumienny był i się zmagał. W końcu mógł był to uciekające zostawić (ja mu w miernik nie zaglądałam), wyszło by na jaw nieco później. Ostatecznie w formie wielkiego bum.
Teraz ja się zmagam z kuchenką i piekarnikiem, któren przez pół soboty odsmradzałam przy akompaniamencie marudzenia panów obu własnych. W niedziele upiekłam kapuśniaki i cynamonowe ślimaczki, przy czym wyszło, że pieczenie na dwóch piętrach na raz, to tylko w targowym piekarniku się udaje. Ogólnie - szału nie było. Ale, podstawa dobrego wypieku to mąka i piekarnik. Jak mąka jest do kitu, to nic nie pomoże. Piekarnik ćwiczymy nadal.
- W sobotę wieczorem Dziecko pojechało potowarzyszyć koledze, który kosił kornflejksy. Wróciło o czwartej nad ranem w niedzielę, ponieważ okazało się w trakcie, że zaginęła kobieta i wszystkie oczy na pokład.  Łazili po nocy, przeczesując chaszcze nad Sanem. Parędziesiąt kilometrów od miejsca jej zamieszkania. Auto z dokumentami i kluczykami znaleziono w pobliżu, pies tropiący prowadził do rzeki, ale jest jeszcze ta "matka głupich", która kazała szukać wszędzie. W niedzielę poszukiwania wznowiono od rana, bez rezultatu. Resztę pozostawiono nurkom i chytrym urządzeniom. Dziecko wróciło uświnione przed wieczorem. Kobieta miała 35 lat i dwoje małych dzieci. Bez względu na wszystko - nie robi się takich rzeczy dzieciom.








środa, 1 listopada 2017

no to mamy

- kolejną zmianę. Tym razem czasu. Która oczywiście jest wqrzająca - burzy mi cały harmonogram, bo psy się na zegarku nie znają i jak o piątej zaczynają mi tańczyć po kuchni i się naprzykrzać, to się oczywiście, w pierwszej chwili wściekam, że biedne, głodne, niedojedzone itepe. Potem dopiero zatrybiam, że piąta to szósta była dopiero co. Zatem do kóz idę o szóstej (bo to już siódma przecież) i tym sposobem wieczór mi się wydłuża. A że w ciemnościach nie potrafię myśleć i działać twórczo, więc kręcę się jeszcze trochę wykonując czynności prozaiczne (w stylu - latanie na odkurzaczu, czyszczenie kuwet - no, z tych czynności zanikających) Po czym robię sobie kolację i zasiadam do głupot codziennych-cowieczornych. Psy oczywiście znowu zdążyły zgłodnieć, więc mi pilnie asystują. Sępienie mają we krwi i nie ma na t sposobu. Czarna sępi kulturalnie  - siedzi i czeka, ostatecznie, jak długo nic nie dają, to leży. Natomiast Księżniczka siedzi i przebiera łapkami. Stuka przy tym pazurkami w podłogę, co na mnie źle działa. Czasem poszturchuje, samolubnie konsumującego delikwenta, łapką. Ostatnio przeszła samą siebie, bo wspięła się dwiema łapkami na kolana Starszego. Ale, inteligentne są, bo na hasło "nie sępić" oddalają się nieco  na, z góry upatrzone, pozycje.
- ogon Grzegorza, którym nas zawinął i jakoś na dłużej się tu zatrzymał. Pewnie mu dobrze... Niby miało przestać duć do wieczora w poniedziałek, ale jakoś duje nadal, choć dzisiaj już jakby słabiej. Szkód niestety/na szczęście nie odnotowano. Mieliśmy z Dzieckiem cichą nadzieję, że może wreszcie zdmuchnie jakiś kawałek dachu stodoły i w końcu będzie pretekst do rozbiórki (Starszy wciąż w nierealnym świecie żyje i snuje plany remontu, nie biorąc pod uwagę źródeł finansowania. Oraz faktu, że stodoła nie pełni już żadnych funkcji, którym kiedyś służyła, a nowe nie zostały jej przypisane) Ale tak to już chyba jest, że najtrwalsze są ruiny i prowizorki. Wobec czego czekamy teraz na opady śniegu.
- ciągły nadmiar rozrywek. Ciota miała na poniedziałek zaplanowane USG, a potem ponowną wizytę u ortopedy. Zaplanowane miała pomiędzy 7 a 8 rano. Oczywiście już pięć po dzwoniła, czy jedziemy, bo ona od szóstej gotowa, ale przetrzymałam ją jeszcze pół godziny. W przychodni trzeba było ponownie zajrzeć do okienka, gdzie kłębił się tłum bezrobotnych pracowników. Ale na pytanie, gdzie jest pracownia usłyszałam tylko warknięcie, sugerujące, że jestem ślepą krową. W sumie trudno mi się rozglądać i czytać napisy na drzwiach pchając na wózku osobę o posturze zwiędniętego hipopotama, ale owarknięta  poniosłam głowę i właściwe drzwi znalazłam.  Oczywiście lekarz miał przyjmować od 8, ale 15 po 9 jeszcze go nie było. (Też pomysł, żeby doktory miały przybywać do przychodni w poniedziałek na taką nieludzką godzinę, jak niewolnicy jacyś.) W końcu przybył, nogę cioty pooglądał i kazał fotkę pstryknąć. No to wróciłyśmy, skąd przed chwilą niejaką się przyturlałyśmy. Tam znowu odczekałyśmy swoje, fota została pstryknięta.Tym razem już nie czekałam, aż doktór zawoła, tylko wtoczyłam ciotę do gabinetu. Doktór pooglądał ciotę, fotę, USG, telefon wykonał i skierował ciotę na chirurgię do szpitala. No to poturlałam ją na izbę. Stosunkowo szybko nam tam poszło (biorąc pod uwagę, że i dniówkę roboczą można spędzić, zanim na oddział wywiozą) i ciota została poturlana na oddział, a my polecieliśmy po stroje odpowiednie i pozostałe prepitety potrzebne, wysłuchawszy uprzednio 10 razy co i gdzie się to znajduje (choć ciotę pakowałam już do szpitala kilkakrotnie i doskonale wiem gdzie i co, ale nie daj boże, żebym wzięła majtki w kropki zamiast majtek gładkich) Potem znowu szpital, potem jeszcze zakupy, bo jak już jesteśmy, a we wtorek będzie sajgon. Potem jeszcze lokalny market budowlany, bop rzeszowska jakieś cementy do obciążania stroików zarządziła i w końcu do domu. I UFF - to na jutro tylko rzeszowska i cmentarz. A tu: surprajz! We wtorek tel o 8.30: "-Iwona, to ty?, -No, ja. - Bo mnie dzisiaj wypisują. To przyjedziecie?" No, a mamy inne wyjście? Ponieważ ciota wcięła się w harmonogram, więc Starszy wymyślił, że olać wypis, jedziemy po ciotę już. No i pojechaliśmy. Na miejscu okazało się, że jakieś recepty mają być, więc poleciałam, gdzie trzeba. Usłyszałam, że wypis będzie za 10 min i pani przyniesie. I faktycznie za 10 min przyniosła. Po drodze jeszcze apteka, gdzie ciota zostawiła kolejne już w tym miesiącu prawie 200zł. Potem jeszcze wybrałam jej popiół spod kuchni i przyniosłam drewno na rozpałkę. I polecieliśmy do domu, bo rzeszowska.
A rzeszowska, Dzieckiem zgarnięta spod busa już latała z elementami do stroików. Wcięłam jej się w akcję, bo ona by się z tym ciaćkała do zmroku. Ułożone, zagipsowane, miliony zniczy spakowane do turlanej torby i sru pod cmentarz. Pod cmentarzem oczywiście sajgon, ale tym sajgonem zarządzają umundurowani uczniowie z pobliskiej szkoły, więc poszło gładko z parkowaniem. No a potem niestety musiałam przeciskać się z turlaną torbą pomiędzy grobowcami -turlać się jej za nic nie dało, a do noszenia ona nieporęczna bardzo. Przy czym stwierdziłam, że rzeszowska, z ludożercą, po czwartej bodajże chemii z drugiej serii, z hemoglobiną na poziomie 8% i prawie 20 lat starsza, jest w formie niewiele gorszej ode mnie. W każdym razie załatwiła jeszcze jeden grobowiec dość daleko, a po wszystkim jeszcze zakupiła chryzantemę żywą i ją doniosła. Starszy odpadł w przedbiegach i grzał się w aucie. Po powrocie nastawiłam szybko ryż na pomidorówkę i poszłam z psami, wdzięczna bardzo, że nie zastałam klocka na dywanie. A potem wzięłam się za porządki po córciowych porządkach sobotnio-niedzielnych.
- bo tak, córcia wpadła w sobotę po 15tej. Oczywiście wzięła się za jakieś porządki, a ja postanowiłam się nie wcinać, żeby nie zaburzać atmosfery - potem poprzekładam najwyżej. Pojechała w niedzielę po 15tej, a ja się wzięłam jeszcze za pieczenie tortu dla Dziecka do pracy.( Bo wizyta córuni była spowodowana imieninami Starszego oraz urodzinami Dziecka.)  Córcia zanabyła internetem nową kuchenkę. "Dla mamuni" (Tia, bo kuchenka jest potrzebna tylko i wyłącznie mamuni!) Która będzie dostarczona w piątek.
-no to mam jeszcze parę trudnych zadań do wykonania.
Tort był czekoladowy z wkładką orzechową i mocno czekoladowym kremem .
Z podanego przepisu zrobiłam tylko wkładkę, idealnie taką jak robiła rzeszowska. Zwiększyłam tylko liczbę białek (oczywiście zachowując proporcje), bo ja mam dużą tortownicę i byłoby za cienko. Polewę zrobiłam z mlecznej czekolady, bo tę z gorzkiej Dziecko zdejmuje z ciasta (choć moim zdaniem - jest bardziej czekoladowa). Kremu wyszło mi potrójnie w stosunku do przepisu, niekoniecznie z zachowaniem proporcji kremówki do czekolady.  Dekorację -z białych bezików i kilku ażurowych listków czekoladowych. Zdechł mi worek cukierniczy, a nowego nie zdążyłam nabyć, więc nie mogłam udekorować tortu kremem. Wyszedł elegancko, mniej więcej jak na zdjęciach z linkowanym przepisie. Nawet warstwy udały mi się idealnie równe (Dziecko relacjonowało, że konsumentki się zastanawiały, jak to robione, że tak idealnie wyszło. No, jak? Starannie po prostu.) Już się zwierzałam, że nie lubię piec tortów, bo to jest zawsze "ciasto -niespodzianka" - nawet gdy wiadomo, jak się udało ciasto, to i tak nigdy nie wiadomo przed podaniem - jak wyszło w końcu. Bo niestety, tort prezentowany jest na ogół w całości, a potem rozkrawany. Nie lubię tortów eklektycznych, w które jest nadźgane wsioho dobroho po niemnożkie : a to owoce, a to galaretki - pobełtanie smaków i kolorów. Czekolada komponuje mi się z orzechami albo wiśniami (przypomnę informacyjnie, że "albo" to jest alternatywa wykluczająca tzn -jak jedno, to nie drugie, podczas gdy "lub" może być jedno, drugie, albo oba razem)

I to tak jakby było na tyle. Te różności się dziejące jakoś źle na mnie działają. Niestety, wymagają zbyt wiele wysiłku fizycznego oraz psychicznego. Zatem jestem totalnie do du... i w ogóle, poza tym nie mam ochoty na nic. A najlepiej, jakby mi wszyscy, choć na chwilę, zeszli z oczu. Łącznie z psami, które tez mają jakieś fanaberie.
A może tylko ta zmiana czasu tak źle działa?