niedziela, 3 grudnia 2017

Rusz sie Zenek

śnieg na dworze.


Sprzęt dla Zenka gotowy. Ale Zenek pewnie chory, albo śpi więc musiałam sama. Bo tak, spadł drań popołudniem i cicho legł. 

Wizualnie to jest frajda. Ale reszta - jak widać. Mam nadzieje tylko, że szkód żadnych nie będzie, bo mokre toto i oblepiło wszystko.

Oczywiście, oblepiło również Księżniczkę, na samo dzieńdobry na śniegu. Dziś było kompanko i strzyżonko. Łap nie strzygłam, bo na raz tak dużej krzywdy psu robić nie można. (I tak były dwie krzywdy na raz, a może więcej, bo jeszcze czyszczenie uszu i wycinanie strąków z brody) łapy posmarowałam płynnym jedwabiem i miałam gupią nadzieję, że się nie przylepi jednak. Ale się przylepiło - już po paru krokach Księżniczka wlokła za sobą łapki oblepione wielkimi kulami. Po powrocie została zahaltowana u drzwi i odbyło się wyczesywanie śniegu z łap. Efekt - spory kawał podłogi umoczony. I postanowienie, że nie ma to-tamto - pekeś* będzie ubierany i cześć pieśni.

Po tych wszystkich ciężkich przeżyciach przydreptała, przekrzywiła łepek, podniosła przednią łapkę, co oznacza -apa lącie**, a w tym przypadku - włóż pańcia pieseła na łóżko. Skołtuniła kocyk, zwinęła się w kłębek i posapuje.

I mamy pierwszego bałwana tej zimy. Właściwie jest to, jak widać bałwana, w dodatku taka baba - corn. Ta baba-corn nie jest ze śniegu, tylko z szadzi ulepiona, która to szadź osiadła na kornflejksach znajdujących się na przyczepie. I, żeby nie było, baba siedzi sobie na hedarze Jasia Dira, który te kornflejksy z łanu przetransferował na przyczepy.

Bowiem Dziecko wreszcie wymłóciło kornflejksy. W zasadzie wymłóciło zdalnie, bowiem samo znajdowało się w tym czasie na targach rolniczych w Nadarzynie oraz w drodze z owych. Jak przybyło, to już było prawie po zawodach - wykoszone i zwiezione pod suszarnię. Jedna przyczepa tylko, przypięta do naszego zabytku rolniczego została na gumnie. W sobotę pojechało doglądnąć, jak się suszy i wtedy pozdejmowali tę szadź i ulepili babę-corn. (Mówiłam chyba, że faceci zostają chłopczykami na zawsze. Niestety, tylko w pewnym zakresie.)
I to był ostatni dzwonek  na te kornflejksy i ostatni moment, bo dłużej już bym mamrolenia Starszego nie zdzierżyła. Oraz tych wszystkich rolniczych wykładów. A dziś tak chodzi od okna do okna, paczy na ten śnieg i wzdycha, że jak to dobrze, że wykoszone, bo  śnieg by zniszczył.

A poza tym, niestety, idom święta. I tatuś już dostaje powoli maupiego rozumu. Bronię się rencami i nogami, bo już od dawna-dawna sensu nie widzę w przygotowywaniu tych gór żarcia (czyż do licha sens świąt na żarciu polega?!), a im później  w czasie - tym bardziej nie widzę. Ale jak zwykle polegnę, może nawet podwójnie polegnę. Zapowiedziałam, że żadnej domowej masarni nie będzie w tym roku. A tu masz - Starszy wybrawszy się do laboratorium, zaliczył w drodze powrotnej "Piotrusia" i przytaszczył świński połeć. Połeć zafoliowany próżniowo był, więc dałam mu chwilę spokój, ale dziś trzeba było pociąć i wsadzić w marynatę. Przygotowałam front robót, naostrzyłam noże, mając nadzieję, że przynajmniej to porcjowanie Starszy załatwi, bo ja już marynatę zagotowałam, naczynie do marynowania uszykowałam. No i usłyszałam - "Wiesz, tobie to tak sprytnie idzie..." No, aha, czyli wiadomo. Jak zwykle. Jedni są od wymyślania, drudzy od roboty.
No i Rzeszowska mi, świątecznie jakby, ciśnienie podniosła już chwilę temu. Zadzwoniła i:
-Wiesz, kupiłam ci pół kilo (!) suszonych prawdziwków..
-Ale, w sklepie?
-No, tak. Bo wiesz, tu taka pani ze mną leżała i mówiła, że ma bardzo dużo prawdziwków nasuszonych. No to mi sprzedała.
No to ja się pytam, po jaki ten, no, potrzebne mi pół kilo prawdziwków suszonych, skoro my grzybów prawie nie jadamy. Dlaczego do cholery od baby, pierwszy raz na oczy widzianej, a nie ze sklepu, które są z atestem, że jadalne?! I od kiedy to sklep jest na onko w Rz? Jak znam życie, to cyrk na tle tych grzybów będzie, bo Kasia-BHP ich nie tknie. I ciotka się obrazi. Sama zresztą mam mieszane uczucia. Nigdy nie kupuję grzybów na targu, zresztą smakoszem nie jestem, w zasadzie mogą dla mnie nie istnieć. Nie zbieram też, bo poza tym, że nie czuję woli bożej, to nie mam na to warunków. A jak zbierałam, to maślaki i kozaki oraz kanie, bo te znam na pewno. Bez zastanowienia mogłabym zjeść grzyby zebrane przez mojego brata (gdyby już całkiem nic innego do jedzenia nie było). No i jestem w kropce. Właściwie w dużej kropie.  Ale zdaje się, że rozwiązanie już mam na myśli.
I tak to właśnie jest z tym darowanym koniem. W zęby mu nie pozaglądam. Tylko - po co mi ten koń?

Z przysłów to jeszcze by było to "Chytry dwa razy traci": Oszczędzić chciałam nieco, bo mi moje zoo ostatnimi czasy kieszenie czyści strasznie (Księżniczka na dwóch lekach, Areczek na karmie urynryjnej, co już daje 2 stówy na miesiąc, a oprócz tego normalny wikt i czasem jeszcze jakieś cóś. Np. jedwab płynny do łapek, bo się po nim nie kołtunią tak okropnie.) No i znalazłam inną karmę na to samo, innej firmy, tańszą nieco. I peszek malutki, bo Areczek karmę zignorował  - podstawioną pod nos powącha i odchodzi. Dopóki jeszcze była resztka poprzedniej, to wymieszane zjadał, choć trochę te chrupeczki wybierał. Co ciekawe, to karmą tej samej firmy, zakupioną dla dziewczynek się chętnie częstuje. Ale ja wiedziałam. Wiedziałam,że tak będzie. Bo zawsze się na złe obraca jak się zasady czy zasadki łamie. Zasada była taka, że nie kupujemy karm smarketowych, ani koncernowych. A ta była niestety koncernowa. Czego miałam pełną świadomość. I z pełną świadomością wsparłam monsanto. A kysz...
A teraz przylajzła na mnie moja najkochańsza-najgrubsza kota i się domaga. Głasków oczywiście...


*pekeś = kombinezon
** apa-lącie = weź mnie na ręce
Ze słownika moich dzieci się wzięło, gdy malutkie były i po swojemu gaduliły. I zostało w terminologii rodzinnej, tak, że jak uszyłam Księżniczce nowe ubranko, to Synek zawołał : "O, mama uszyła piesełowi nowy pekeś"