wtorek, 18 grudnia 2018

opowiastki z mchu i paproci

Do tych nocno-nadrannych dumań skłoniła mnie swoim komentarzem Krystynka. Że "ma być ciepła, rodzinna atmosfera, a więc tylko ci, wybrani z serca i duszy".
I przylazły mi do głowy wigilie w mojej rodzinie. Moja rodzina była "wąska": Dziadek Janek miał tylko siostrę, która była za oceanem. Babcia Kasia miała co prawda liczne siostry i brata, ale byli oni porozsiewani po całej północnej i zachodniej Polsce na falach akcji "Wisła". Ojciec był jedynakiem, mama miała tylko jedną siostrę, która mieszkała dość daleko, na ówczesne realia komunikacyjne. Tak, że ona i ich matka bardzo sporadycznie bywały u nas w święta, częściej latem przyjeżdżały na "letnisko", traktując to jako wyjazd "na wieś".
Wobec czego wigilie odbywały się w ścisłym gronie naszej siódemki (dziadkowie, rodzice i nasza trójka). Zawsze u dziadków, w ich maleńkim domku (także wtedy, gdy już mieszkaliśmy u siebie), w którym, nie wiem jakim cudem mieściliśmy się w siedmioro i to w dodatku z osobnym spaniem dla każdego z dzieci.
Potrawy wigilijne przygotowywała babcia z mamą, potem ja byłam do pomocy. Pamiętam, że zawsze były śledzie, babcinym sposobem marynowane "mleczaki" (które jeszcze długo budziły ślinotok u moich kolegów, gdy mi je podsyłała do akademika) podane na dwa sposoby: w śmietanie i w oleju.(Niestety, sekretu tych śledzi nie posiadłam. W czasach, kiedy można było jeszcze kupić śledzie solone z beczki zdarzyło mi się coś podobnego popełnić. Ale popełniane było pod bacznym okiem Starszego, który musi mieć śledzie octowe bardzo octowe i to już nie było to) Był ten cholerny karp, który jednego razu usiłował zabić mnie ością (od tamtego czasu znienawidziłam karpia). Były pierogi z kapuchą i ruskie. (Te z kapuchą zawsze słodką, tylko raz , na okoliczność obecności drugiej babci - z kiszoną. Odmówiłam wtedy jedzenia i ta wigilia rzuciła się na mój stosunek do drugiej babci, która zaczęła stosować swoje metody wychowawcze. A że nie było u nas w zwyczaju komentowania tych metod przy dzieciach oraz odwoływania przez jedno z dorosłych poleceń innego, więc siedziałam już po wieczerzy na stołeczku w kuchni i łzy mi kapały do rondelka z pierogami, które kazano mi zjeść.) Był oczywiście barszcz z uszkami. Była też kapusta. Do tej kapusty babcia zawsze gotowała groch pure, tylko jakoś ten groch nigdy nie ukazywał się na stole, na następny dzień odkrywało się go w "bradrurze" i skarmiany był kurami. Wszystko zagryzane było przepyszna babciną słodką bułka drożdżową. Babcia robiła tyle tego ciasta drożdżowego, że nie mieściło jej się potem w keksówkach i upychane było w rondle a nawet garnki. I potem wychodziły takie walcowate wysokie buły. No i ciasta na deser: zawsze strucla makowa w babcinym wykonaniu, dojrzewający piernik Mamy, "piszinger". I obowiązkowo jakoś, nie wiem czemu, bo nikt tego nie jadł, takie ciasto zwane "robak". Zrobione z kruchego niby ciasta, pół na pół białego i kakaowego. To ciasto wykręcane było warstwami na blachę przez maszynkę do mięsa. Na spód białe, na to jakaś marmolada, a na wierzch kakaowe. Ciasto było dziwnie pancerne i zjadane było częściowo mocno po świętach, jak już się wszystko inne skończyło, a częściowo skarmiane kurami. Był oczywiście babci popisowy cwibak i biszkopt, które ucierane były w makutrze siłami fizycznymi Braciszka mego, pod nadzorem babci (tylko kręć w jedną stronę! I nie oblizuj!) Nie było jakoś tradycji ciast przekładanych masami. Z wyjątkiem tortu "bułczanego" (bułka tarta zamiast mąki i orzechy mielone), który pojawiał się na nowy rok.
Oprócz tego wystroju stołu Mama bardzo pilnowała naszego wystroju zewnętrznego. Należało się ubrać, jak na "wielkie wyjście", z dbałością o każdy szczegół - fryzura, buty, paznokcie itp.
No i ta atmosfera przy wigilijnym stole, bez jakiś zbędnych szopek i przedstawień. A był u nas taki zwyczaj, że Dziadzio brał opłatek i podchodził do każdego z życzeniami (jakoś nie pamiętam tego łamania się "każdy z każdym"). I kolędy intonowane przez Dziadka, który wcale muzykalny nie był, ale odważny i radość tym kolędowaniem wyrażał. I ta "zawołał na Maćka i na Kaźmirza", której słowa znał tylko on, nie było jej w żadnych kantyczkach i nigdzie indziej nie słyszałam.
No i dodam jeszcze, że nie było u nas zwyczaju "prezentów pod choinkę". Prezenty były na Mikołaja i na tym finito - święta i tak zawsze były i są dość kosztowne i wymagają dużego zaangażowania w przygotowanie (dlatego przedkładam wyższość Wielkiej Nocy nad świętami BN, bo jest mniej pracochłonna dla hałsłajfów)
Oczywiście choinka - była zawsze żywa jodła, wycięta na "asygnatę" we własnym lesie. Oczywiście choinkę oprawiali panowie - ojciec albo dziadek i wnosili ją, taką pachnącą lasem i zimą do domu, gdzie zajmowaliśmy się jej ubraniem pod nadzorem Mamy. Oczywiście na choince były świeczki w lichtarzykach i zimne ognie i "anielskie włosy", ale jakoś nigdy nie zapłonęła.
W przygotowaniach świątecznych uczestniczyli wszyscy. każdy miał jakąś swoją działkę. Dziadek robił wędliny, potem ojciec robił wędlinowo - mięsne zaopatrzenie. Ojciec zawsze kręcił majonez, co było wówczas jakąś sztuką straszną. Babcia z Mamą piekły i gotowały posługując się nami. A największe zagęszczenie w kuchni, wtedy kiedy te bułki porozkładane były wszędzie. rozładowywał ojciec usadzając nas w pokoju wokół stołu, z naciętymi precyzyjnie paseczkami kolorowego papieru, z których kleiliśmy łańcuch na choinkę. W ogóle panowała taka zasada - jak pracujemy, to wszyscy, a jak leżymy - też wszyscy.
Ze świętami z dzieciństwa kojarzą mi się także nierozłącznie zagraniczne przesyłki. Dziadka amerykańska siostra przysyłała co roku kartkę świąteczną. Kartka była składana, zawsze ślicznie pachnąca, a wewnątrz, w takiej cienkiej, jasnozielonej bibułce z naklejonymi drobinkami staniolu, znajdował się banknot. I dopisek na dole kartki z życzeniami "Janku, ja tobie posyłam 1$ (5$), kup sobie za to wino i pomarańcze" z czego zawsze serdecznie rechotaliśmy z Dziadkiem. (Ta ciotka,o 4 lata starsza od Dziadka, wyjechała do USA mając 14 lat w poszukiwaniu ojca, który pojechał był i się stracił. Był to jakiś 1910/11 rok, na karcie okrętowej figurowała jako obywatelka austriacka, pojęcia nie miała o realiach panujących tu, najwyżej jakieś mętne ze strony dalszych pociotków, którzy usiłowali uzyskać zaproszenie od niej, zatem musieli użyć barw najczarniejszych do opisu rzeczywistości)
Bardziej konkretny był Mamy stryj, zwany Wujaszkiem Stachem, który mieszkał w GB. Przed świętami przysyłał zawsze "kolonialną paczkę", w której były bakalie i czekolady (Catbury's - jeszcze wtedy pyszne) a której zawartość Mama skrzętnie chomikowała w czeluściach szafy, co wcale nie przeszkadzało w tym, żebyśmy się nie dokopali i nie podkradli co nieco.

Zdarzało się, że ta nasza, dość liczna jak na warunki lokalowe, grupa była zasilana kimś z zewnątrz. Raz był to Władek K., ojca przyjaciel szkolny, smutny garbusek, potem dodatkowo nieszczęśliwy, bo rozsypała mu się rodzina. Bywał pewien Bogdan K. który wziął się nie wiadomo skąd i zamieszkał u dziadków, w dziwnie wyludnionej po naszej wyprowadzce, chałupce. Aż w końcu przygruchał sobie sąsiadkę wdowę i się do niej przeniósł, z dziadkami nadal utrzymując przyjazne kontakty. Innymi razy Balbina z Tadziem, która pyrą była na wygnaniu, nie mieli w S. żadnej rodziny, a pracowała z Mamą. Potem przeniosła się do Rz., ale bywanie u nas na wigilii pozostało stałym obyczajem i corocznie, już po rozstaniu się z Tadziem, wigilie, święta, czasem Sylwestry i Wielkanoce spędzała u nas. Balbina była tak ciekawą, pozytywną osobowością i tak zrosła się z naszą rodziną (nie tylko mamą, ale także mną  i Siostrą, gdy już byłyśmy dorosłe, że zasługuje na jakiś osobny wpis).

Nie było u nas zwyczaju prezentów "pod choinkę", prezenty przynosił św. Mikołaj osobiście wieczorem lub nocą zostawiał w okolicach łóżka (po jakimś czasie jakimś dziwnym przypadkiem natrafiłam w jakimś zakamarku na mikołajową szubę i biskupią czapę z groszkowanego kartonu w kolorze fioletowym. Ta "szuba" to było "wielbłądzie"sztuczne futro przysłane przez amerykańską babciotkę, nie wiadomo dla kogo, bo za Mikołaja latał w nim ojciec i mu do kostek prawie sięgało) Nie było w owym czasie w zakładach pracy moich rodziców zwyczaju "paczek świątecznych" dla dzieci. Były za to, organizowane przez ojca zakład pracy "zabawy choinkowe", na których bywaliśmy cała trójką. Z tych zabaw tez żadnych paczek świątecznych nie pamiętam, ale być może były one całkiem nieistotne. Nie o prezenty wszak w tym wszystkim chodziło!

Przestałam bywać na rodzinnych wigiliach gdy osiedliłam się na tej "mojej" wsi.
Potem nastały Wigilie, w których ja byłam "gospodynią". I tu nigdy nie udało się odtworzyć tej wspaniałej atmosfery z mojego domu rodzinnego.
A może kużden ma takie wilije, na jakie zasługuje... No, nie, to byłaby straszna przewrotność losu!
Ale czyż do licha nie jest...




niedziela, 16 grudnia 2018

wilka z lasu

nie wywołuj.

Jak czegoś bardzo nie chcesz, to o tym nie myśl, bo się wydarzy. Jak czegoś bardzo chcesz, to też o tym nie myśl, bo się nie wydarzy. Taka wredna przewrotność losu. Nie wiem, czy tak jest w ogólności, czy tylko ja mam tak przesrane. W każdym razie wielokrotnie mi tak w życiu wychodziło. Podobnie z dzieleniem się radosnymi wiadomościami. Jak mi się tylko wypsnęło, w szczególności do jednej osoby, to się zaraz zesrało.
Tą osobą jest oczywiście Najważniejsza. Od lat tak wisi nade mną. Niby jest taka serdeczna, troskliwa, chce być pomocna itd. A w rzeczywistości wysyła mi całe mnóstwo złej energii. Ostatnimi czasy udało mi się trochę od niej wyzwolić. Myślę, że energetycznie też. Prawdopodobnie dlatego, że zmieniłam swoje nastawienie. Być może też dlatego, że Najważniejsza poważnie choruje i ma słabszą aurę. Myślcie tam sobie, co chcecie: nie jestem wyznawcą żadnych filozofii Wschodu, niewolnikiem jakiś guru, ale jestem przekonana, że energia krąży pomiędzy nami.  Że dobre myśli mogą komuś pomóc, a złe - zaszkodzić.
Przez dziesiątki lat takim wampirem energetycznym była dla mnie Lusi P. czyli tzw. Pelagia. Wisiała nade mną jak sęp jakiś, wyłaziła mi z każdego kąta. Szkodziła mi do tego stopnia, że po jednym z takich spotkań, nie dojechałam do domu - Brat zgarnął mnie z pierwszego po drodze przystanku PKS i w eskorcie policji (przekraczał prędkość dozwoloną) odwiózł na pogotowie, gdzie spędziłam noc na SORze pod kroplówką. W końcu Lusi zmarła, ale jej duch wisi nadal nad nami zza grobu. Już bez tej złej energii, ale w postaci zaszłości, do jakich doprowadziła.
Mnóstwo różnych ludzi spotkałam w życiu. Ale jakoś tak mi się udawało przechodzić z nimi lub obok nich bez stwierdzenia, że tego nie lubię, czy innego nienawidzę. Szkoda mi było zaangażowania w takie negatywne relacje. Oczywiste, że spotykamy ludzi, których poglądy, postępowanie, zachowanie nam nie odpowiadają. Starałam się w takich razach minimalizować kontakty.
Mam taką jedną w tzw. rodzinie. W zasadzie jestem dla niej ciotką, czego ona zdawała się przez lata nie zauważać. (Zresztą, mój ślub z jej wujkiem, wraz ze swoim bratem zbojkotowali.) Przez wiele lat pracowałyśmy razem. Uczyła moje dzieci i Młodemu dawała ostro popalić. Wymagała, żeby mówiły do niej "pani", co się utrwaliło do tego stopnia, że Młody nadal mówi do niej "pani". Zawsze była mocno roszczeniowo nastawiona. Uważała, że jej się "należy", bo ma szczególną sytuację: najpierw ze względu na psychicznie chorą matkę, potem z powodu bycia samotną matką z chora matką, potem z powodu bycia samotną matką nieuleczalnie chorego dziecka  z chorą matką itd. Przez lata starałam się jej pomagać, jak mogłam. Jako jej zwierzchnik, starałam się iść na rękę, choć po krótkim czasie okazywało się, że i tak jej nie jest na rękę i miała pretensje z wrzaskami. ( NP. w czasach odręcznego wypisywania świadectw napisałam za nią 35 sztuk, u niej w domu, jednym cięgiem, bo ją "bolał kręgosłup" i zapytała czy bym... No to "bym". Kto nie robił takich rzeczy, nie wie, jak to jest obciążające dla ręki, wzroku i umysłu. /Dlatego starałam się wszelkimi siłami wdrożyć pisanie świadectw na komputerze, najpierw w Wordzie, a potem skłoniłam dyrektora do nabycia programu/). W międzyczasie dopraszała się różnych innych posług, w tym np. transportowych w wykonaniu Młodego, przy czym nigdy nie zwróciła się bezpośrednio do mnie, czy do niego, ale zawsze odbywało się to via Najważniejsza, co wyzwalało w Młodym użycie szkaradnych wyrazów. (W końcu jechał, oczywiście). Dodam, że nigdy w życiu nie wydarzył się żaden rewanż z jej strony. Nie myślę tu, rzecz jasna o jakiś rewanżach materialnych, ale o gestach, jakiś serdecznych zachowaniach.
 Mieszka w bliskim sąsiedztwie jednej ze swoich bratanic, ale kontakty są takie se, bo wiecznie jest w stosunku do ich w pretensjach. Z własnym bratem też ma stosunki takie se. Latem zmarła jej matka, od paru lat leżąca. I Mania została sama z terminalnie chorą córką w hospicjum.
Po śmierci matki zaczęła jakoś częściej dzwonić do mnie. Oczywiście nie w celach utrzymywania życia towarzyskiego, tylko wtedy, gdy czegoś potrzebuje (ostatnio dzwoni co niedziela, żeby się ze Starszym zabrać do kościoła).
Jakoś tak tydzień temu sobie pomyślałam - ciekawe kiedy ktoś wystąpi z genialną myślą, żeby Manię zaprosić na Wigilię. No i wymyśliłam. Starszy wrócił był w piątek z wywczasów u Najważniejszej (Najważniejsza ma poniedziałek ostatnią chemię). I nie wiem, czy to wynik ich ówczesnej wymiany poglądów, czy którejś z nieustających konferencji telefonicznych, odbywanych przez Starszego za zamkniętymi drzwiami, w każdym razie wczoraj wieczorem (już się położyłam, bo dałam sobie trochę do wiwatu przekopując się przez pokój Dziecka i, po pobudce o 3 rano,  byłam lekką dentką) zniósł to jajko. No i tak, nie ukrywam, krew nagła mnie zalała. I powiedziałam, że nie. Na co Starszy zaczął rozwijać swoje gebelsowskie teorie, że "talerz dla przydrożnego wędrowca" (który się realnie nigdy jakoś nie napatoczył), że on odda swoją porcję (no, tak, bidusia z nędzusią, jedzenie racjonowane i nigdy nic po wiliji, nie zostaje i niczego się psami nie skarmia), że ona samotna taka (no, może  samotna jest w rzeczywistości, ale ma bliską rodzinę w postaci brata i jego dzieci), a bo brat daleko (jakie daleko? w sąsiedniej wsi, córka co po sąsiedzku na pewno będzie do rodziców jechała). Dalej nic nie docierało do zakutej pały, więc powiedziałam wprost, że może raczył by wziąć  pod uwagę, że ja jednak jestem chora. I mimo to będę musiała ten cały kram ogarnąć i tę "okazję'" jakoś przetrwać( a jak znam życie, będzie to na pewno surviwal). A zawsze inaczej to wychodzi w gronie najbliższych, a inaczej, gdy jest w domu, było nie było, obca osoba. (No bo dotąd w zasadzie na żadnych rodzinnych uroczystościach u nas nie bywała) W dodatku taka dość absorbująca w obejściu - Mówi bardzo głośno, mówi ciągle, mówi wyłącznie o sobie i swoich dolegliwościach. Nie, no nie mam ochoty w tym momencie być miłosiernym samarytaninem.
Ciekawe jaki będzie ciąg dalszy, bo domyślam się, że Starszy sam tego nie wymyślił, przebieg naszej rozmowy został streszczony oraz dzisiaj spodziewam się telefonu "z góry".
No, dobrze, może jestem wredną suką. Ale może właśnie nadszedł ten ostatni moment, żeby zacząć nią być. Pomyśleć trochę o sobie, a nie wszystkich wokół, zwłaszcza tych wszystkich, którym latam w tempie oberka wokół odwrotnej strony medalu...

Ostatecznie nie wiem, jaki będzie finał. Zupełnie możliwe, że wygra Geriatria, bo ten miłosierny samarytanin we mnie jakiś mocny jest...

A poza tym na działkach:
Starszy cały tydzień wczasował u Najważniejszej. A Dziecko cały tydzień orało. Najpierw u "kooperanta" swoim sprzętem, a potem "swoje" 50 ha sprzętem "kooperanta" i własnym. Wyszła im trzydniówka ( z dowożeniem autem ludzi i paliwa), przy czym ostatnie 10 ha odbyło się jakby rzutem na taśmę, bo wczoraj od rana zaczęło mrozić (i zapowiada się tak na cały następny tydzień) a mniej więcej w momencie położenia ostatniej skiby zaczęło sypać białym puchem i sypie nadal. W tzw. międzyczasie, któregoś wieczora, z misją ratunkowa dla moich kóz wpadł Braciszek. Przywlókł koniowzem 2 baloty cudnego, pachnącego Bieszczadami siana ( gdy wchodzę do obórki nie czuję żadnego innego zapachu, tylko to siano, którego w końcu jest tam jedynie odrobina w siatkach). Przyleciał oczywiście z Krysią, bo oni nierozłączni jacyś. I tak, z gadki-szmatki wyszło, że byli dopiero co, na Ukrainie. Więc mi się wymsknęło, że szkoda, żeśmy się nie zgadali, bo jest pewien środek medyczny, który pomaga w moich przypadłościach, a można go tam jedynie dostać. Efekt był taki, że Braciszek następnego dnia, zostawiwszy, świeżo nabyty w miejsce strzelonego, kocioł CO, poleciał popołudniem za te granicę i lek nabył. Teraz jeszcze muszę go umówić z Dziecięciem mym na odebranie i wyrównanie. Wczoraj Dziecię wróciło w stanie niekomunikatywnym. Odzywało się warkiem. Ja rozumiem, że zmęczone, niejedzone, w przemoczonych butach i upyćkanej towotem kurtce, ale ten wark mi się nie należał. Sam sobie wymyślił taką rozrywkę (mocno wbrew temu, czego ja dla niego oczekiwałam) więc powinien być hepi, że robi to co chce, fajnym traktorkiem, z fajnym pługiem (za niesamowicie fajne pieniądze). I w dodatku udało mu się zdążyć przed aurą. Myślę, że jak się wyśpi to mu się światopogląd  zmieni i podejmiemy rzeczowe negocjacje....

wtorek, 11 grudnia 2018

nocne markowanie

Dziś znów pobudkę miałam o nieprzytomnej jakiejś godzinie - przed czwartą. Ni to kłaść się z powrotem, ni to wstawać i działać. Odczekałam do latarni, wyprowadziłam psę, odwiedziłam hades i zaczęłam "szukać karpia na ukaefie", co się aktualnie zamieniło na grzebanie w sieci (inter sieci, oczywiście). Siedzę tak sobie przy blaciku, za oknem ciemno straszliwie, ptaszyna jakaś popiskuje zawzięcie. Pies rozwalił się na moim łóżku, jak u siebie i chrapie z głową przytuloną do dupska Areczka, który się tam w kłębek zwinął. Reszta kotów, już nażarta po kokardki, pokitrała się po kątach. No tak, pobudka kotami przecież - głodna wiecznie Klementyna, której krótkie łapki niebawem nie uniosą jej sadła, znów zrzuciła z parapetu pojemnik z karmą! Ponieważ ostatnio zakupiona stała karma jakoś nie bardzo wchodziła, tym razem zakupiłam Joserę w dwóch wersjach. Albo ta Josera jest taka pyszna, albo taka "głodna", w każdym razie dosypuję do misek co i raz i ciągle są opróżnione do czysta. Nawet Areczek się częstuje i o dziwo nie zwraca. Tylko, jak tak dalej pójdzie, to zwykła ilość mi na miesiąc nie wystarczy, zwłaszcza przy tym zrzucaniu pojemnika, gdzie zawsze się trochę rozsypie po kątach, a trochę zostanie psem zjedzone, jeżeli natychmiast nie pobiegnę na ratunek. Musze kupić inny pojemnik, który by się w taki oczywisty sposób nie otwierał, bo żarłoczna maupa nauczyła się podnosić pokrywkę i wie, że jak się pokrywka podnieść nie da (gdy pojemnik jest odwrócony tak, że trzeba by było do tej pokrywki zabierać się od strony ściany, co jest niewykonalne) to należy go zrzucić.

Starszy został wczoraj wywieziony na wywczasy do Rzeszowskiej. Dziecko działa na dwa fronty i w pracy i w robocie. Jeszcze mnóstwo ha zostało do zaorania, więc sie umówiło na kooperację z K. od krowiej fermy, że od poniedziałku do środy swoim sprzętem pomoże mu orać na miejscu, a potem będzie na odwyrtkę. Tymczasem się trochę narobiło: rannym ranem Dziecko przywiozło kolegę Kubusia, coby te pługi poprowadził, a samo poleciało do firmy. Obiad dla robotników rolnych naszykowawszy, czekałam na ich powrót. Tymczasem gdzieś tak pomiędzy 16 a 17 zaczęło wyć na asfalcie - raz a zaraz potem dwa. Pomyślałam, że wypadek. Ale nie, bo wyłoby zaraz odwrotnie. Tymczasem za chwilę znów wyło w tym samym kierunku. Oczywiście, jak to nadopiekuńczej matce zaraz mi dziecko do głowy wlazło, co sobie wybić próbowałam - "dlaczego niby w tamtym kierunku, skoro Dziecko pojechało "na firmę". Za chwilę okazało się, że blisko byłam. Dziecko wpadło do domu, oczywiście z "tamtego" kierunku, bo przecież w "tamtym"kierunku jego traktor orał i prosto z pracy poleciało sprawdzić postępy. No i wyszło na to, że te wszystkie wyjce to była straż pożarna, która jechała do farmera K. gasić pożar w jego suszarni. Na szczęście K. wraz z Kubusiem-kolegą zjechali już byli z pola i poszli sprawdzić, co w tej suszarni się dzieje. Pożar wybuchł tam w zasadzie na ich oczach i sami, przy pomocy węży i maszyny rolniczej  wstępnie go ugasili. Co i tak niewiele dało, bo suszarnia - nowiutka i jeszcze niespłacona do kasacji, a 15 ton soji - do utylizacji. (Niewiele, jak niewiele, ale przynajmniej pożar nie rozprzestrzenił się na inne zabudowania, w tym obory z bydlątkami) Przyczyną pożaru był defekt podajnika, który nie przesuwał wysuszonego ziarna, gorąco cały czas dmuchało w te same ziarka, aż doprowadziło do ich zapalenia. I brak wyobraźni konstruktorów, którzy czujniki zainstalowali w nieodpowiednim miejscu.
Dziecko przebrało się blyskawicznie i poleciało ku pomocy. Dziś K. będzie usuwał szkody popożarowe, więc orki nie będzie.
A teraz wisienka! Przebojem chwili okazało się wystąpienie tatusia farmera K., który w pierwszej kolejności zainteresował się tym, czy strażacy i ratownicy nie zniszczyli jego łopat, w kolejnej kolejności wyraził niezadowolenie z powodu iż wozy strażackie jechały do akcji "jego" drogą", a następnie wygłosił homilię o treści: "ten pożar to kara boska za to, że 8.12, w święto, orałeś". Po pierwsze - nie ma to jak wsparcie ojca. Niestety, własne me doświadczenie życiowe pokazuje, że dla większości mężczyzn ich własne ego jest tak wielkie, że na bycie ojcem z prawdziwego zdarzenia nie mają szans. (I niestety, śmiem twierdzić, że ci tatusiowie, którzy wielkie akcje medialne podejmują z powodu ograniczenia im dostępu do progenitury, czynią to głównie stymulowani własnym, zranionym ego, rzadko dobrem ich pociech.)
A po drugie, chyba wypadałoby do porannej modlitwy dołączyć wezwanie: "Panie, chroń mnie od tzw. Wyznawców". Tych wyznawców, co to są zawsze bez zmazy wszelakiej, zawsze poprawni, co to wszyscy inni grzeszni, tylko oni nie.Tych, którzy są bardziej papiescy niż sam papież. Dla których 10-cioro przykazań kończy się na drugim, a w najlepszym wypadku na trzecim, zwłaszcza wtedy, gdy ojciec i matka dawno w grobie. (Bo zanim się tam znaleźli, to różnie bywało...)
Którzy w piątek nie tkną kapusty ugotowanej z mięsem ( nalegając na ugotowanie im czegoś innego, bez poszanowania dla "darów bożych" i czyjejś pracy), nawet jak to mięso powybierane, natomiast ochoczo wpierniczają ulubione śledziki, nie pojmując jakby zupełnie idei postu. Którzy świętują jak ortodoksi, nie ruszając palcem wokół siebie, a nie pomni tego, że są tzw. musy, które spadają zatem na innych. Którzy nie raczą dostrzegać jakby, że ich postawa zraża najbliższe otoczenie do identyfikowania się z tą społecznością i do praktyk, z których wszak nic nie wynika.
"Panie Boże, widzisz, a nie grzmisz?!" - mawiała w takich razach moja Mama.




sobota, 8 grudnia 2018

tupu-tupu

tu-tup-tup. Tak już od początku miesiąca tuptają nam te święta za plecami, Mikołajki jakoweś, Gwiazdki, ryby, grzyby, bakalie itp. I prawdę mówiąc prowadzi to do tego, że człek tymi świętami od początku miesiąca wymęczony: czując cały czas ich presję na garbie, ma ich już szczerze dość.
A w dodatku, jak sobie pomyśli, że wypadłoby chałupę ogarnąć, to już tak abstrahując od świąt - parę razy w roku trzeba się dogłębnie zagłębić. (Być może są porządne hałsłajfy, które ogarniają ciemne zakamary na bieżąco, w/g jakiś rozpisek, że tu i tu robimy co tyle i tyle, a tam i tam znowuż inaczej, ale u mnie aktualnie żadne harmonogramy nie działają, bo rządzą moje flaki. Zresztą nigdy nie byłam niewolnikiem harmonogramów, jak widzę pajęczynę, to biorę miotłę i ją ściągam. A ostatnio zdarza mi się skonstatować -"pająk też boskie stworzenie".)
Znalezienie na wsi "kobiety" do ogarnięcia domowych porządków graniczy z cudem. Nawet jak odsiadują sobie odciski na tyłku, zastanawiając się w międzyczasie co włożyć do gara, to sprzątanie w cudzej chałupie jest zajęciem zbyt uwłaczającym. No chyba, żeby się pojechało do dalszego miasta i tam świadczyło usługi, to co innego. Dziecko korporacyjne miało pomysła, żeby zaangażować swoją szkolną koleżankę, która jest bezrobotna i cienko przędzie na zagranicznej wypłacie ślubnego małżonka. Co jej wybiłam natychmiast z głowy, bo mogłoby się skończyć utratą koleżanki.
Zresztą, chyba najpierw trzeba by się samemu przestawić na jakieś inne tory, żeby skorzystać z usług osoby sprzątającej swoim systemem twoje własne śmiecie. I tak naprawdę, to chyba jednak nie mam ochoty na wyznaczanie zakresu prac, doglądanie wykonania i ewentualne wqrzanie się niedoróbkami.
Trochę inaczej jest w stosunku do "śmieci" zewnętrznych.Tyle, że te zewnętrzne ogarnia Wiesław, a z Wiesławem jest taka bajka, że ja go już znam. I wiem, że głupio, bo głupio, ale każda robotę ogarnie porządnie bardzo. Czasem nawet porządniej, niż by się to zrobiło samemu. Przedwczoraj, z własnej inicjatywy, zagrabił i wywiózł słomę, która się rozprószyła podczas zrzucania kostek, a której ja bym nie tknęła. Tak, że jak dostał zakres prac do wykonania, to nawet nie chodziłam odebrać. Zapłaciłam, pochwaliłam, żeby się poczuł doceniony (trzeźwy był, o dziwo, więc pewnie dotarły te pochwały), stwierdził, ze za dużo, no i dobrze. A ja poszłam leżeć, bo w związku ze zlikwidowaniem "zapłotka" nie było gdzie wydalić kóz na czas sprzątania i musiałam kibicować, ponieważ Wiesio ma do zwierząt podejście prymitywne i mógłby zrobić krzywdę.

Na razie snuję się po chałupie i tak szturcham to tu, to tam. Nic wielkiego i nic systematycznego. Jakieś zdechłe kwiatki, jakieś rzeczy, co zgubiły drogę na własne miejsce, jakiś bałagan na półkach. Żadnej grubszej gimnastyki, bo nie ma możliwości.
Najgorsze, że przy tej mojej domowej skamielinie kopalnej nie ma opcji przebicia się z czymkolwiek innym niż "mamusia robiła". I ciągle coś wymyśla, z czego wynika robota dla mnie. Ostatnio nabył matjasy. Chociaż ustalaliśmy, że żadnych śledzi się domowo robić nie będzie. Ale co tam, tanie były, to nabył (oraz "mamusia robiła". Pominąwszy fakt, że od 30 lat, robię JA). Tylko, że ja teraz muszę się z nimi pobawić. I dodatkowo diabli mnie biorą, bo na przyrządzanie śledzi jest jakby deko za wcześnie.Trochę mnie dziwi jego podejście do tematów garowych, bo przez kilkanaście lat (od śmierci matki), był mężczyzną niezależnym, czyli - oprócz wszelkich prac, jakie musiał wykonać w związku z prowadzeniem gospodarstwa, zmuszony był także do garowania. Pojęcie o gotowaniu ma, (nawet zasmażka jemu lepiej wychodzi niż mnie, ale to chyba kwestia praktyki, bo u mnie w kuchni  rzadko się stosowało zasmażkę) szkoda tylko, że ciągle mu się wydaje, że są to prace lekkie łatwe i przyjemne. No, może ma wciąż zakodowane w świadomości odniesienie do innych prac, które musiał wykonywać. A ja ogólnie nie znoszę wielogodzinnego stania przy garach dla 10 minut przyjemności jedzenia potem tego wystanego. (Gotowanie to jedna z prac zanikających, dodatkowo generująca wykonywanie innych prac zanikających w postaci zmywania garów w trakcie i po konsumpcji, sprzątanie tego co się niechcący nabrudziło itp)  Co innego, jak się tam samo warzy i tylko od czasu do czasu się bełtnie i sprawdzi stan. A co innego, jak trzeba aktywnie uczestniczyć przy takich np pierogach, czy gołąbkach. Tak, że na hasło "pieroga bym zjadł", jest odzew "jak se kupisz". (No, ale w poniedziałek jedzie do rzeszowskiej  a ta, kiepska bardzo po ostatniej chemii, padając na ryj, ulepi pierożki ukochanemu bratu, a on nawet nie będzie protestował.)
O, boczek surowy go w sklepie zaatakował. No to nabył. Z trudem wybiłam ze łba wędzenie, ale upiec i tak trzeba. Boczek jest cienki jakiś. No to wymyślił, że mięso SIĘ kupi, SIĘ zmiele i SIĘ nafaszeruje. Znowu tak samo SIĘ.... Ciekawe, co jeszcze wymyśli? Już lepiej, żeby nie, bo w końcu nie zdierżę i wrzasnę. Na razie mówię, ale jakoś kiepsko dociera.

Czasem się wyzłośliwia i mówi: "tobie byłoby najlepiej, jak byś była sama". I to jest w zasadzie świnta racja. Tyle, że nie do zrealizowania. Bo zmiana miejsca postoju i najbliższego otoczenia nie odcina od wszystkiego...

No, ale nic. Tupu -tupu - idom świenta. I tę oczywistą oczywistość trzeba znowu wziąć na klatę i starać się zmierzyć siły na zamiary, a zamiar podług siły...
(A podobno niewolnictwo zostało zniesione.)


poniedziałek, 26 listopada 2018

nieuniknione

Jedno jest pewne: wszystko, co ma cie spotkać złego i dobrego, to cię spotka na pewno (Jak się urodziłeś pod dobrą gwiazdą, to tego dobrego może być więcej niż złego. A jak gwiazda była taka se, no to wtedy różnie...). Przed niczym się nie wywiniesz i wszystko musisz wziąć na klatę. I sobie z tym poradzić, bo nie masz innego wyjścia. Czasem się zdarza, że ktoś ci jakoś pomoże, ale wszelkie trudne decyzje i tak należą do ciebie.

Jak masz zwierzaki, to musisz liczyć się z tym, że kiedyś nadejdzie ten moment, w którym pojawisz się ze zwierzakiem w zaprzyjaźnionej lecznicy i powiesz panu doktorowi, że przychodzicie ostatni raz. (No, chyba, że zdarzy się takie nieszczęście, że ten zwierzak ci zaginie, co jest chyba jeszcze gorszą opcją. Wtedy, przez bardzo długi czas, gdy tylko zamkniesz oczy, będziesz sobie wyobrażać wszelkie czarne scenariusze dotyczące jego losów.)

Księżniczka była ostatnio w coraz gorszej formie. Jakoś tak, strzygąc ją niedawno, miałam przeczucie, że to ostatnie strzyżenie. Nawet maszynka zaczynała mocno szwankować i wtedy pomyślałam sobie, że więcej nie będzie i tak potrzebna. Choć nic w zasadzie nie wskazywało - była po prostu stara.
Potem przyjechała Kasia i też nic nie wskazywało, ale Kasia także pomyślała, że widzi się z Księżniczka ostatni raz.
A potem Księżniczka zaczęła niedomagać. W czwartek nie jadła, w piętek nie jadła. W piątek wieczorem dziwnie zwymiotowała, co jej się nigdy nie zdarzało. I w sobotę rano pojechaliśmy do zaprzyjaźnionej lecznicy. Zrobiono jej komplet badań, RTG. Niestety, wyniki były kiepskie, zwłaszcza obraz RTG pokazywał nieodwracalne zmiany. Ale panowie podjęli leczenie. Dostała kroplówki i umówiliśmy się na następne w niedzielę i poniedziałek. Po tych kroplówka była jakby trochę lepsza, ale to niestety trwało krótko. Z wieczornego spaceru już na schody nie wyszła, a wyniesiona w niedzielę - przewracała się. Tak, że w niedzielę pojechaliśmy z tym, że to będzie nasza ostatnia wizyta. Sama ja zaniosłam do gabinetu, choć to dla mnie wysiłek straszny, ale nie chciałam tym obarczać Dziecka (pozostałyby mu przykre wrażenia, bo Księżniczka bardzo brzydko pachniała). Dziecko pożegnało się z piesełem i zostało wysłane po fajki i flaszkę. Nie wiedziałam, jak to będzie wyglądało, a wciąż miałam przed oczami dziwne akcje podczas podawania Księżniczce narkozy przez doktor Beatkę Ch-M. Ale ja to musiałam wziąć na klatę i zostać przy psie. Na szczęście miała wkłuty wenflon, więc dodatkowe akcje ją ominęły. I to takie dziwne uczucie, jak głaszczesz piesełka, a on jakby spał. A potem bierzesz go na ręce w tym kocyku, a on dalej wygląda jakby spał, bo jest jeszcze cieplutki i spokojniutki. A ty wiesz tylko, że już go nic nie boli i tak na prawdę, to jest po drugiej stronie tęczy.
A potem trzeba było jeszcze wykopać odpowiedni dołek. I tak sobie wyobrażałam, że będę ją miała w zasięgu wzroku z okna, pod forsycją. Tylko, że niestety, nie wolno i niestety, mam tu taka wredna sąsiadkę jedną. (Danusię z "krzywa mordką" - i taka wredna, bo taka krzywa, czy taka krzywa za to, ze taka wredna?) I jak na złość Danusia latała, jak popieprzona i pasła kury na drodze. Więc musieliśmy wybrać miejsce w sadzie. I znowu pech, bo to, które sobie upatrzyliśmy, pod brzozami, nie nadawało się - mnóstwo korzeni, a po wykopaniu na głębokość jednej łopaty ukazała się sucha kompletnie i zbita "podeszwa", która mógłby ewentualnie pokonać tylko kilof. Wobec czego zmieniliśmy palny i wybraliśmy inne miejsce. W którym też Dziecko się solidnie namęczyło. Potem zabezpieczyliśmy jeszcze gałęziami i pieńkiem.
Starszy nie powiedział słowa po powrocie z kościółka, ale oczywiście natychmiast zadzwonił do Najważniejszej. Po czym Najważniejsza zaczęła wydzwaniać do mnie i przeżywać. Niektórzy niestety tak mają, że brak im deka wyczucia i taktu. Przecież, do cholery, nie wszystkim odczuciami i myślami trzeba się koniecznie dzielić z innymi. No, niestety, ona już tak ma i nie potrafiła się powstrzymać w kilku najistotniejszych i najtrudniejszych dla mnie momentach. Ostatecznie zadzwoniła jeszcze wieczorem. I zaczęła dywagować nad miejscem pochówku. No, skutek był taki, że jak w środku nocy otworzyłam oczy, a potem je na chwilę zamknęłam, to widziałam ten szary kocyk wywleczony między gałęziami, a teraz mnie już nosi, żeby pójść i zobaczyć.

Czarna zachowuje się jakby się nic nie wydarzyło. jakby w ogóle nie zwróciła uwagi na to, że wyszliśmy z Niunią, a wróciliśmy bez niej. Jedyny taki moment był wieczorem, gdy postawiłam jej miskę w tym miejscu, gdzie zawsze jadła Księżniczka i przez chwilę zastanawiała się, czy ma do tej miski podejść. Ale Czarna jest jak dziecko z sierocińca - domaga się uwagi i okazywania jej uczucia, ale sama ma wszystkich w dupie. No fakt, kocha Dziecko szalenie, choć się go okrutnie boi, ale to na tyle....

Takim śmiesznym, niewiele większym pyrteczkiem przywieźliśmy ją z Krakowa 14 lat temu

Księżniczka była psem wystawowym. Zbierała złote medale i byłyśmy o krok od czempionatu, gdy pańcia się palnęła w łeb, doszedłszy do wniosku, że jest  dużo za dużo psów, na to by je jeszcze rozmnażać. Po czym skończyły się wycieczki po halach wystawowych i odbyła się sterylka.

To jest jedno z moich ulubionych zdjęć Księżniczki. Uwielbiała aportować i dopóki była sprawna to latała za wszystkim co jej się rzuciło. Często było to jabłuszko, które potem przynosiła w pysiu uślinione i niechętnie oddawała. Aportowanie jabłuszek często kończyło się tak właśnie - piesek brał jabłuszko w łapki i sobie pożerał.

Okupacja pańci łóżka. Która skończyła się chwilę temu, gdy już nie była sama w stanie zejść, bo łóżko wysokie.

 A to jest zdjęcie ostatnie. Zrobione po ostatnim strzyżeniu 7.11.2018. I więcej już nie będzie.
Mam nadzieję, że tak jej jest po drugiej stronie tęczy ...

sobota, 17 listopada 2018

no to po. I przed...

Tia, dwa święta mamy już za sobą. Jeden szał tradycjonalistyczny, z chryzantemami, zniczami i kupą latania, głownie pt. "para w gwizdek", czyli kupa zachodu na pokaz. (Byłyśmy jeszcze w Zaduszki  z Manią, która poprzedniego dnia obstawiała cmentarz miejscowy, jako że tu ma rodziców. I "podziwiałyśmy" te zagony chryzantem i miliony zniczy, które za parę dni wylądują w śmietnikach. A następnie zasilą wysypiska, bo przecież nikt tego nie sortuje, żeby szkło osobno, doniczkę z chryzantemy osobno, a zdechniętą chryzantemę jeszcze osobno.) No, ale cóż, to "zastaw się a postaw się" ciągle dominuje wiele zachowań w narodku.
No a potem było święto numer dwa w tym miesiącu. Które w zasadzie powinno być świętem numer jeden. Z którego też się zrobiła parodia. Parodia w bardo szerokim zakresie. Uczczono głównie  dwóch wodzów, w tym jednego jedynie na wodza kreowanego, stawiając mu kolejny pomnik, na widok którego zapewne parę razy w grobie się obrócił. Po raz kolejny się okazało, że tu wystarczy dać się zabić ( w dowolny sposób), żeby zostać bohaterem narodowym. A urabiając sobie ręce po łokcie, dla tzw. dobra ogólnego skazuje się na zapomnienie. Bo jakoś nic słychać nie było o Grabskim, Kwiatkowskim, Mościckim, Paderewskim czy paru innych, którzy toto rozwalone na 3 części do kupy kleili od zewnątrz i od wewnątrz i starali się odbudowywać, rozbudowywać i rozwijać wykazując przy tym myśl szeroką.
Mowy były różne w międzyczasie, powitania ( gdzie się zaściankowość  i prywata okazały). Jakoś prezydentów byłych kochana tiwi nie pokazała, z czego domniemywam, że ich nie było lub olali z powodu durnych ruchów z zaproszeniami ( a zaproszenia powinni dostać w pierwszym możliwym terminie, bo to nie PAD ich wybierał, tylko Naród i PAD w swoim imieniu nie prosi, tylko Narodu, który reprezentuje. No, a niestety reprezentuje cały, choć wybrał go tylko jakiś nieznaczny procent)
Potem był marsz stulecia, na którym PMM dał się zdjąć na tle faszystowskich flag. Oczywiście, jak zwykle, gra pozorów: marsz był jeden, a w zasadzie były dwa. Tyle dobrze, że tym razem bardzo się nie lali. Tylko dlaczego tym dupkom w pomarańczowych kamizelkach pozwolono iść z zasłoniętymi gębami. No i czemu oni tak poszli -wstydzą się? Boją się?
Wcześniej był koncert. Miałam wielką ochotę posłuchać transmisji, ale padłam. Pooglądałam sobie na nast. dzień na youtubie. No i dobrze się stało, bo tam jest taki maleńki suwaczek, którym sobie mogę regulować. Bo bardzo mocno - szału nie było. Kiepskie głosiki, jakieś marne na nowo aranżacje, durnie dobrani wykonawcy. Mocna była jedynie Maryśka, jak zwykle oraz Prońko (chociaż w jej wykonaniu lepsza byłaby "Kolejka" niż "Mury") no i Pietrzak w swoim niegdysiejszym "hymnie" odśpiewanym już bardzo bez ognia.
A potem było święto na bis, którego ogłoszenie też było parodią. I to cholera totalną parodią!! Tak to wyglądało jakby posły spały głęboko, rok temu nie mieli dostępu do kalendarzy i nagle, na dwa tygodnie przed, spostrzegli, że to stuletnie święto wypada w niedzielę, więc trzeba narodkowi zafundować dodatkowy dzień wolny - niech se ludziska wyleczą kaca, w tym moralnego. Bo tak naprawdę, oprócz niepójścia do pracy etatowej nikt w tym dniu nie świętował.
(Dziecko np. poświęciło ten dzień na wycinkę dwóch orzechów - samosiejek, które w durny sposób przeorganizowały użytkowanie pola ornego. Poinformowana o tym Rzeszowska płakać niemal zaczęła, że "szkoda, jaka szkoda, a takie dobre orzechy miały" Jakoś nie zajarzyła faktu, że w tym roku już zupełnie nie miał kto tych orzechów zbierać. Więc na cholerę?! I szkoda to już była tylko taka, że gałęzie obrywały halogeny przy traktorze...)
Przy takich okazjach zawsze z zazdrością niejaką patrzę jak inne narody obchodzą swoje święta narodowe. Tacy Amerykanie np. Dla nich ich święto niepodległości jest faktycznie świętem, które się obchodzi nie tylko oficjalnie, ale głównie w gronie rodziny i przyjaciół. Swiętem, którym oni potrafią się cieszyć, cieszyć ze swoich osiągnięć a nie tylko w rytmie żałobnych werbli składać wieńce na grobach. Gdy oglądałam ten filmik z koncertu na youtubie, włączony był czat na żywo. Naprawdę, przykro było czytać, co ludzie tam wypisywali.
Szkoda, wielka, że tak to wyglądało wszystko....

Na dowód, że idiotyzm jest niezniszczalny, oraz, że historia kołem się toczy, takie zdjęcie, które wpadło mi w oko przy robieniu porządków:



Nihil novi sub sole? Czyż nie? Tu sanoccy podhalańczycy defilują przed swastyką w 1936 roku. Wprawdzie wtedy jeszcze nie do końca było wiadomo, co ta swastyka na świat sprowadzi, choć można było się domyślać. No, ale dziś wiadomo .... (Zdjęcie nie jest moje, nie pamiętam skąd pochodzi, więc nie podaję źródła.)


No a przed nami święta kolejne. Czasu jeszcze trochę ale, jak zwykle, tuż po zniczach i chryzantemach w sklepach zaczynają dominować bombki, światełka, renifery i mikołaje. Co nas oczywiście podgania do planowania a także skłania, niektórych przynajmniej, do prania się po łapach przed sięganiem do kieszeni w celu dokonania kolejnych, takich samych jak w ubiegłym roku i tak samo zbędnych zakupów. Tym bardziej, że choinkowe świecidełka straszą chińską bylejakością i ceną nieadekwatną a "czekoladowe" mikołaje w zasadzie mogłyby być wewnątrz "sreberka" styropianem wypełnione - jest równie niejadalny, jak znajdująca się tam "czekolada".
No i tzw. tradycja ciągle nas zniewala, niektórych przynajmniej, do których nie dociera, że tradycja to nie jest coś statycznego, danego raz na zawsze, ale coś co  przynajmniej ewoluuje. Większość tych "tradycyjnych" obyczajów ma historię nader krótką w stosunku do historyczności samego święta (no, choćby choinka)

U mniej już się zaczynają boje, połączone z fochem Starszego, do którego łba ciężko dociera otaczająca rzeczywistość. (Wczoraj byłam na zakupach. Stałam jak krowa na butelką żurku i zastanawiałam się potem, analogicznie, nad pięknie uwędzoną kiełbaską. Czasami mam takie jakieś wewnętrzne przebłyski, które udaje mi się skutecznie zlekceważyć. Po powrocie okazało się, że już jestem dętka i stać mnie było z trudem jedynie na nastawienie rosołu. No, ale trzeba było coś panom zaserwować na obiad. I tu ten żurek byłby idealny, bo prawie bez roboty. Zasugerowałam więc Starszemu, żeby skoczył do lokalnego marketu i nabył żurek i kawałek kiełbachy. Na co on się zgodził ochoczo, po czym zaczął wynajdywać różne "przeciw". I skończyło się na tym, że zaproponował, żebym zrobiła "ziemniaczki z konserwom w panierce, a la kotlet". Nawet poszedł do spiżarki po te ziemniaczki i konserwę. Konserwy oczywiście nie znalazł, do czego wygłosił kolejna gebelsowską teorię na temat zawartości i konfiguracji półek. Po czym i tak musiałam do tej spiżarki po ową nieistniejąca konserwę niemowę pójść i owe ziemniaczki obrać do ugotowania w dwóch rzutach. Po czym się okazało, że do dupy, bo tego dnia Dziecko miało przerwę w zaplanowanych spotkaniach i obiad zjadło. /Zapytałam z ciekawości co jadło. Okazało się, że flaczki, przy czym szczęka mi haratnęła o pawiment, albowiem nie zdarzyło się, żeby Dziecko kiedykolwiek skosztowało flaczków w domu. Widać publiczne flaczki górują nad domowymi./
No tak, ale w tym całym durnym wywodzie chodziło o wyczucie Starszego co do jego zachcianek w stosunku do moich możliwości. O tak zwaną empatię jakby.)

Zapewne z coraz mniejsza ochotą czytacie te moje wynurzenia, bo mam wrażenie, że coraz większym kwasem od nich ciągnie.  No cóż, rzeczywistość skrzeczy coraz bardziej, a w dodatku moje flaki zaczynają mi chyba na mózg oddziaływać ewidentnie. Nic dziwnego. W sumie mogłoby być znacznie gorzej. Jak twierdzą znawcy od człeczych konstrukcji i mechanizmów - flaki to drugi mózg. I podobno z całej informacji przepływającej pomiędzy tymi dwoma ustrojstwami tylko 10% mózg wysyła do flaków a resztę - odwrotnie. Zatem, jeżeli mój mózg dostaje ciągle takie ch..we wieści, no to co mu się dziwić?  W dodatku światełka w tunelu zero, zanosi się na dożywocie no i jest biblijnie, czyli "nie znacie dnia ani godziny".

Znowu, niespodziewanie, mamy sobotę. Pobudka, jak zwykle, przed piątą. Spojrzałam najpierw za okno, bo jeżeli latarnie świecą, tzn, że już piąta. Ale nie świeciły. Za to niebo było wygwieżdżone przecudnie i mam nadzieję, że piękny dzień będzie. Kasia przyjeżdża dzisiaj i mam zamiar wykorzystać ją do rewolucyjnych celów. Ona ma lepsze umiejętności "perswazji" (no, w końcu jest menedżerem) i myślę, że wspólnie nam się uda jakieś zmiany w "tradycjach" przeforsować.

Sniło mi się (co jest ewenementem, bo albo mi się nie śni, albo nie pamiętam snów), że lipa padła. Padła jakoś tak, łamiąc się na kawałki, że nie poleciała na prądy i nie doszło do katastrofy. Ciekawe ogólnie. Ta ponad stuletnia lipa jest nietykalna, przynajmniej dopóki Starszy żyje, ale tak faktycznie stwarza zagrożenie. Właśnie z powodu, że gdyby faktycznie padła, to poleci na druty, czego nie chciałabym zobaczyć....


czwartek, 8 listopada 2018

spychotechnika

"Zrób dziś, co jutro zrobić masz,
a wyda czyn owoce.
Rumieńcem twa nie spłonie twarz,
gdy zrobisz dziś,
co jutro masz"

Przez całe życie starałam się trzymać tej zasady. No, może nie dokładnie przez całe -prawdopodobnie gdzieś kiedyś nastąpił ten moment, że "rumieńcem spłonęła twarz", co dało nauczkę, raz na zawsze. I od wtedy już się stosowałam. Nie powiem, żeby nigdy nie dotyczył mnie "syndrom czystych okien w akademiku", ale zawsze starałam się, żeby terminowego tematu nie zostawiać na ostatnią noc przed. Bo złośliwość przedmiotów martwych jest i np. drukarkę szlag trafi, albo się co inksze okaże, co murem na drodze stanie. Więc wyłączałam prokrastynację na 3 dni przed.
Ostatnimi czasy się nieco jednak odmieniło. Po pierwsze już mniej muszę, a po drugie - coraz mniej mogę. Wobec czego zapanowała spychotechnika - potem, jutro, kiedyś. Bywa, że spychotechnika wychodzi bokiem, bo nigdy nie wiadomo co będzie, w kwestii moich możliwości fizycznych "potem" lub "jutro". A niestety, wciąż są tematy, które nie mogą zostać pominięte: nie mogę zostawić "na jutro" ugotowania psom jedzenia, czy "na potem" przyniesienia siana kozom. O ile sprawę psiego jedzenia mogę załatwić jakąś puszkową rezerwą na wszelki wypadek, o tyle kozy moga jarzynek nie dostać, ale siano muszą. Bywa też tak, że zostawienie czegoś "na potem" skutkuje podwójnym wysiłkiem. Ot, gupie kartofle wykipiały. Jak nie zetrę kuchenki od razu, to potem Starszy postawi sobie radośnie czajnik nad tym kartoflanym glutem, przypiecze go na złociście i szorowanie murowane z odmaczaniem uprzednim. Poza tym dochodzi dyskomfort psychiczny, bo ten zostawiony na potem temat ciągle wisi nad łbem jak ten miecz Damoklesa. Wciąż mi takich mieczy parę jeszcze wisi i nie wiem, kiedy wreszcie je znad głowy zdejmę. Niektórych mimo wszystko nie tykam, bo brak mocy przerobowych. Więc wiszą. Tyle, że taki miecz gdzieś w końcu spadnie.
Ostatnio spadł mi Księżniczką. Księżniczka starutka jest bardzo. I jakieś takie odnoszę wrażenie, że z wiekiem szybciej mi "obrasta" i mocniej jej rosną pazury. Ostatnio już zarośnięta była tragicznie, wyglądała gorzej niż te bidne psy ze schronu (Dziecko stwierdziło, że jak taki menel - "daj piataka") Jak wiadomo, wszelkie zabiegi kosmetyczno-higieniczne przy niej wymagają odporności fizycznej i psychicznej, których deficyt ostatnio występuje. Co na nią spojrzałam, to było "Boszsz, jak ten pies wygląda. Muszę ją wreszcie ostrzyc." Po czym - "No, dobra, jutro". Kilka dni temu, nie wiadomo skąd i dlaczego dostałą biegunkę. Leczyłam domowymi środkami - smecta i marchwianka ryżowa. Ale pewnego dnia o poranku musiałam jak ta Rózia -wytrzeć, tyle, że nie kurze, ale psu. No i weź tu wytrzyj z tych kłaków. No, jakoś się udało, ale pies poszedł do salonu. Tzn. u mnie na blacie została położona poducha psia, na niej pies na boczku, maszynka w przedłużacz i strzyżemy. Na szczęście nikt nie padł, choć maszynka zdradzała skłonności. Zwykle strzygę na raty - jednego dnia maszynka, na drugi dzień nożyczkami łapy, a kąpiel jeszcze innym razem. Tym razem nie odpuściłam, bo wiedziałam, że jak nie dokończę, to znowu będzie jakieś "jutro", a kołtuny na łapach się mnożą. Wymęczyłam psa krańcowo, bo po strzyżeniu (w zasadzie kolejność powinna być odwrotna, ale trzeba by czekać na wyschnięcie) była wanna, a potem jeszcze powycinałam filc spomiędzy puszek łap i obcięłam pazury. Cud się stał pewnego razu, bo mi reki przy tym nie odgryzła, ale pewnie już siły nie miała. Coś tam niby usiłowała protestować, ale jakoś niemrawo i nawet porządnie zębskami nie kłapnęła. I tym sposobem pies jest jak nowy. Patrzymy na niego z przyjemnością, Dziecko myzia ochoczo i bez odrazy, gdy go po powrocie obskoczą z piskiem. I co ciekawe, pies się zachowuje, jakby mu z kalendarza trochę ubyło.


Na dzisiejszym porannym spacerku po ogródku

To co sznupaki lubią najbardziej - sznupanie po mokrej trawce. Potem wracamy do domu i "płuczemy" brodę w misce z wodą. Po czym pańcia łapie miskę, wylewa, myje i daje świeżą, bo dotychczasowa woda wygląda jak z kałuży.

Bywa, że nagle pojawiają się jakieś moce przerobowe. Wtedy usiłuję nadrabiać to co zostało pospychane.(Co na ogół kończy się padnięciem)) Któregoś dnia był dość pokaźny zasób mocy, który został wykorzystany m.innymi na sporządzenie kiszonek. O! Zakisiłam kimczi, bo konsumowane już w początkach moich przypadłości jakoś się przyjmowało. Przy czym nie robię kimczi z ogniem piekielnym, bo nie lubię. Oraz robię bardziej na podobieństwo kiszonej kapustki, czyli szatkuje pekinkę a resztę ścieram na grubej tarce. Pekinka zdechnięta jest łykowata i trudno się od niej odgryźć (Raz zrobiłam gołąbki w pekince - owszem, były gotowe błyskawicznie, ale trzeba było wysiłku, żeby się nie udławić tą kapustą.Wobec czego eksperymentu już więcej nie powtarzałam.) Oprócz tego zakisiłam, po raz pierwszy w życiu czerwoną kapustkę. Czerwoną akurat mogę, w niewielkich ilościach w przeciwieństwie do białej. Zresztą moja biała ma raczej tylko walory smakowe, ponieważ jest pasteryzowana.


Po trzech dniach w temperaturze kuchennej kimczi było już gotowe i poszło do lodówki, a kapustka wywędrowała do spiżarki, gdzie jest chłodniej. Oczywiście przełożyłam ją z tego słoja do innego naczynia, docisnęłam talerzykiem, tak żeby kwas był ponad, a słój napełniony wodą pełni rolę "kamienia"

No i to tak jakby tyle w temacie. Na dziś się też jakby wyczyny zakończyły. Idę przyjąć pozycję horyzontalną. Przynajmniej chwilowo, bo garnki na gazie. Mam nadzieje, że uda mi się nie nawęglić i rodzina będzie miała co jeść

piątek, 26 października 2018

uroki jesieni

Tia, w zasadzie nie ma o czym gadać. O urokach jesieni mogą sobie poopowiadać ci, którzy mają pola, lasy i łąki dostępne z buta. Dla mnie te uroki są źródłem dodatkowych sensacji dusznych, bo krew nagła mnie zalewa, że za oknem tak cudnie wiąż, a ja się kiszę jak ten ogóras.
Wreszcie wczoraj dałam sobie w pysk i wirtualnego kopa, wzięłam psy i poszłam w pola. Dojdę dokąd dojdę, potem zawsze jakoś wrócę.Prędzej lub później. Ostatecznie wezwę podwody jakby co. Dałam radę. Miałam nawet ochotę zagłębić się w kornflejksowy tunel (W zasadzie nie wiem po co, bo tam nic ciekawego. W dodatku spacerowanie wśród kornfleksów niezbyt przyjemne jest, bo liście tak dziwnie szeleputają, bez wiatru nawet, że wciąż ma się wrażenie ukrytego towarzystwa. Nie jestem zbyt strachliwa, ale to nigdy nie wiadomo, co by się ewentualnie z tego łanu mogło wyłonić. Sarna? Mogłaby zgupieć z wrażenia i zachować się nieprzewidywalnie. Amator zielonego listka? Też niepożądany. No a najmniej pożądany jakiś pies, których całe sfory ostatnio włóczą mi się tu luzem. Chociaż, jakby co, to Czarna by sygnalizowała obecność towarzystwa w kornflejksie...) W każdym razie nic z tego nie wyszło, bo Księżniczka podreptała do sadu i trzeba było pójść za nią. Sznupanie w trawie dość ją zaabsorbowało, tak, że mogłam zboczyć na pozostałości moich plantacji i narwać nagietków, które tam kwitną jeszcze cudnie oraz kopru, który rozsiał się wszędzie. Potem już trzeba było tuptać za Księżniczką, bo ona ostatnio jak idzie, to już idzie. (Któregoś dnia Starszy je wyprowadził, a po chwili podniósł mnie do pionu, bo Księżniczka zwiała na trotuar, a on za nią nie pójdzie. Rzuciłam paroma wyrazami, bo do dupy z taką pomocą - jak się idzie z psami, to się pilnuje psów, a nie stoi przy płocie i plecie na temat, co tam w polityce albo w lokalnej badylance. W każdym razie musiałam włączyć przyspieszenie i lecieć, bo nie wiadomo było, jak dawno ona mu zwiała i dokąd zdążyła dojść. No, ciekawe, że jak ja je wyprowadzam, to mi się po trotuarach nie szlajają). Jakieś odblaski by im trzeba naszykować, bo przy wieczornym wyprowadzaniu zupełnie niewidoczne są, nawet mimo latarni świecącej kawałek za płotem. Pomysła już mam, zobaczymy jak wyjdzie realizacja (jak wyjdzie, to doniosę uprzejmie)
Zbliża się jeden z kilku terminów powodujących wzrost szaleństwa w narodzie - 1.11. Trzeba zatem coś wymyślić i jakoś, w miarę bezboleśnie ogarnąć, a aktualnie są do ogarnięcia 3 grobowce.
Rzeszowska, po drugiej działce chemii, z trzeciej już tury, jest kiepska jakoś, ja się także do gimnastyki ze skłonami połączonymi z wykonywaniem ruchów posuwisto-zwrotnych nie bardzo nadaję. Uruchomiłam wujka, ale wujek nie znalazł w najbliższej mieścinie żadnej firmy oferującej pożądane usługi. W końcu po wykonaniu kilku telefonów dostałam namiar. Firma była nie do znalezienia, bo w zasadzie zajmuje się czyszczeniem tapicerki samochodowe i dywanów, ale okazjonalnie czyści również grobowce. Więc zadzwoniłam, umówiłam się na cmentarzu, pokazałam co i gdzie. No i pan wyczyści, albo i nie. Zależy od pogody, bo ma jeszcze 20 sztuk. Kazał dzwonić w następną środę. Do soboty nie lało, więc może podgonił i raz mi się uda.

Przez kilka nocy temperatura spadała w pobliże zera, więc liść zaczął spadać nachalnie i z szelestem. Pod orzechami porobiły się brązowe placki. Pod naszą podwórkową lipą - złocisty. Normalnie naród tego nie zdzierży - liść spadły musi zostać natychmiast zgrabiony i spalony. Zatem zdarzało się, że dymy snuły się tak gęsto, że nie było czym oddychać. Krew mnie nagła zalewa na ten debilizm. No, rozumiem, że mus jest zgrabić. Ale przecież można skompostować, a ostatecznie zapakować w worki i wystawić śmieciarzom. Na razie biorą co wystawione i do worków nie zaglądają, choć też istnieje opcja zaopatrzenia się w worki brązowe, na tego typu odpady.
Starszy też wpadł w amok, no bo jak to? wszyscy grabią, a u nas leży. Zaczął zbierać te liście i nosić koszem do kotłowni. (Wiedziałam z góry, czym się to skończy. Sajgonem totalnym na schodach) Uchetał się bidny tak, że nie miał siły jeść nawet. Po czym stwierdził, że tam by schody trzeba zamieść, bo parę listków leży, ale on już nie ma siły. Nawet mi się nie chce mówić, co zobaczyłam. W każdym razie, sezon grzewczy w naszych warunkach to zmora trudna do wyrażenia.
Zanim się zdążyłam z tym tekstem uporać, zrobiła się totalna załamka pogodowa - dujawica, zimnica i żabami chlasta po szybach. W dodatku - niezwykle - od zachodu. Psa by nie wypędził. Zresztą moje hrabinie takie z morskiej pianki bardziej som. Któregoś dnia jakąś kaszą zmarzłą po szybach rzucało, a te mi zaczęły tuptać na wycieraczce. No, dobra, chceta to idźta. Otworzyłam drzwi, nawet o własny wystrój nie dbając, bo wiedziałam z grubsza jak się skończy: Czarny pies pospolity wystawił siebie pół za próg, po czym zraczył szybciej niż wychynął. Hrabinia zlazła na trawniczek, zrobiła kółko wokół ogona, otrzepała się i dała z powrotem. Oczywiście musiała koniecznie to kółko wykręcić na rozdydźganych kretówkach, zatem ulepić się błotem i zostawić czarne placki na schodach. Coby się pańci w głowie nie poprzewracało i nie zapomniała przypadkiem do czego mop służy.
Tymczasem internety gadają o żarówkach. Pojechał był przedstawiciel narodu do Andżeli i ze spiczem wystąpił. Wyszło z tego, że jak nas może ta podła unija tak ograniczać, żeby nam zakazywać wkręcania sobie setek w pięcioramienne żyrandole. Bo w ogóle, kto bogatemu zabroni (wszak narodem bogatym jesteśmy. No, jak już nie materialnie, to przynajmniej w tradycje martyrologiczne), bo w ogóle wolnoć Tomku w swoim domku (kalosza se w kocioł wrzucę, albo starą oponę, niech mi się po gumnie nie wala). świadomość w narodzie nie idzie w parze z ogólnym wykształceniem. No to może czasem trzeba coś nakazać, albo zakazać. Na zasadzie, że jak argument słowny nie trafia, to "raz w mordę" dotrze błyskawicznie. (Mój ojciec często opowiadał taką historyjkę, obrazująca skuteczność argumentów: "W czasie okupacji była remontowana nawierzchnia drogi w S. na tzw. Okopisku. Ordnung muss sein, więc furmanki pełne kostki brukowej jechały ciurkiem jedną stroną drogi, drugą stroną ciurkiem zjeżdżały puste. Ale się trafił jakiś szlachcic na zagrodzie, któremu poruszanie się w tym ciurku uwłaczało i jechał sobie dowolnie. Nadzorujące szwaby rozstawione co kawałek słownie gościa kierowały w ciurek, ale nie trafiało. W końcu, któryś kolejny nie zdzierżył, podskoczył i strzelił chłopa w pysk. Natychmiast się w tym ciurku ulokował".) Bębnienie po telewizorniach internetach, gazetach o tym co się dzieje, jak się pali gumiakiem, albo spala spadłe, mokre liście nie dociera. Więc może do niektórych 500 zł mandatu za takie liściane ognisko podziała, na zasadzie, że "raz po kieszeni" bywa równie skuteczne, co "raz w pysk". Podobnie z tymi żarówkami. Co tu gadać, kto mądry to wie, o co chodzi, bo nie tylko o to, że gówno to kogo obchodzi ile ja za ten prąd płacę. U mnie żarówki energooszczędne pojawiły się na długo zanim unia zakazała. I to było fajne rozwiązanie, bo setki w żyrandolu moja matematyczna wyobraźnia nie dopuszczała, a wkręcając kilkanaście watów miałam jaśniej i bezboleśniej niż przy setce. W tej chwili wszystkie żarówki częściej używane są wymienione na ledy lub świetlówki (ledy są tam gdzie się klika często, świetlówki zostały w miejscach, gdzie się klika rzadko i świeci długo, bo ta inercja) Wymiana następowała w czasie, Kosztów wielkich nie wymagała. Kupowałam wtedy, gdy trafiały się jakieś promocje. Zresztą, biorąc pod uwagę fakt, że zwykła żarówka bywa już po pięć zł, a taka leda po 9, oraz fakt, że leda świeci i świeci, a zwykłej bańce zdarza się nie zaświecić ani razu albo błysnąć i prysnąć ( a potem kombinuj, jak toto z oprawki wykręcić) - rachunek jest prosty. Ja mam jeszcze kilka zwykłych żarówek w piwnicach, gdzie się świeci raz na miesiąc przez chwileczkę. Pewnego razu wzięła się i spaliła, nic w zapasie akurat nie było, więc poszłam do wiejskiego marketu i nabyłam. Sprawdziłam wzrokiem, bo w wiejskich marketach nikt żarówek nie sprawdza. Z dwóch nabytych zaświeciła jedna, czyli wyszła mi około dychy. Te zwykłe żarówki już dawno nie są tungsram czy osram tylko czajna, a nawet jak osram, to też czajna. No to jest, jak z tą całą czajną: duuużo, baardzo duuużo, niekoniecznie bardzo tanio i kiepsko gatunkowo, bo ruch w interesie musi być. Ale ja mam taki ewenement, tylko że jest to żarówka ze starego podłego peerelu: świeci już pięćdziesiąt lat. I całe szczęście, bo jak weźmie i pryśnie to ciemności nastaną wiekuiste. Jest to żarówka w stodole. umieszczona przez jakiegoś kompletnie skretyniałego idiotę na takiej wysokości i w takim miejscu, że do wymiany trzeba by zatrudnić  akrobatę linoskoczka z uprawnieniami alpinistycznymi, bo nawet spawacz wysokościowy by się tam nie wskrobał. Widać wzięła na siebie odpowiedzialność za skretynienie majstra. (Jeżeli to był ten sam mistrzunio elektryk, co instalację w chałupie na trzech fazach zrobił tak, że wszystko prawie jest na jednej fazie i jednoczesne włączenie piekarnika i żelazka wymusza wymianę bezpiecznika, to niech mu ta ziemia lekką będzie.Ale, jeżeli braki intelektu nadrabiał pobożnością i poszedł do nieba, to ja tam nie chcę. Bo a nuż bym duchowi jego dała w pysk, co zresztą i tak by już niczego nie naprawiło)



piątek, 12 października 2018

hodowla domowa

Dziecko jest w ciągłym locie. Rozjazdy służbowe, problemy i problemiki klientów, którymi atakują go, ledwie oczy otworzy (tak, że nawet do łazienki idzie z telefonem i rozwiązuje tematy tronując), do tego kornflejksowe żniwa, których przebieg jest uzależniony od mocy przerobowych kombajnisty. Lata więc na pełnej bombie i wszystko go drażni. Bywa, że znienacka stwierdza, że "tych zwierząt u nas w domu jest zdecydowanie za dużo".
Czy ja wiem? Być może mogło by być mniej, ale ze względu na areały parkietowe zbytniego zagęszczenia nie czynią. Zagęszczenie pojawia się zwykle około godziny 17, gdy wszystkie zjawiają się w kuchni, w oczekiwaniu na przedwieczorną michę. Koty wtedy zasiadają kręgiem na podłodze i faktycznie trzeba uważać, żeby się nie potknąć, albo nie rozdeptać. Zbyt długie oczekiwanie na reakcję ze strony karmicielki powoduje nachalność: Czarna zaczyna krążyć i tuptać, natomiast wiecznie głodny, najgrubszy kot na świecie, lata wierzchem z wrzaskiem "daj-daaaj". O tej porze Dziecka jednak zwykle nie ma i te sceny są mu obce.
Niestety moje zwierzęta są wiecznie głodne. czasami zastanawiam się: gdyby tak postawić przed psem którymkolwiek pełny gar ugotowanego na 3 dni jadła, w którym momencie by odstąpiły od niego? Czy dopiero wtedy gdy gar byłby wylizany do czysta? W każdym razie potrafią na pewno, tuż po pochłonięciu zawartości własnej, słusznie napełnionej michy, obstąpić z dwóch stron (jednego się nauczyły, po kilku walkach o okruszek spadnięty, zakończonych krwawo, tudzież laniem, że nie mogą być po tej samej stronie) posilającego się człeka i sępić. Czarna, która jest psem pospolitym, z rowu podjętym, sępi godnie: siedzi i czeka wpatrując się usilnie w potencjalne źródło przysmaków, ostatecznie się kładzie i sobie leży. Natomiast Księżniczka, jakby nie było, reprezentująca klasę wyższą wśród psów, legitymująca się szlacheckim rodowodem, sępi nachalnie, uciążliwie i upierdliwie: po chwili oczekiwania zaczyna na siedząco przebierać przednimi łapkami, tupiąc przy tym, co już jest wqurzające. Jeżeli nagabywany w ten sposób zjadacz niczym się nie podzieli -  zaczyna piszczeć, co na ogół przynosi oczekiwany przez nią skutek. Niestety, nie zawsze, bo często zjadacz bezczelnie goni psa w jasną cholerę. Na szczęście wrzask pt "wyp..dalać" działa bardzo skutecznie i psy posłusznie wyp..dalają na salony, gdzie pogrążają się w czarnej rozpaczy. (Swoją drogą, ciekawe, że psy tak dobrze reagują na obce wyrazy. I na pewno nie chodzi tu o decybele towarzyszące tym wyrazom, lecz o treść: mogę dowolnie długo i na dowolnej oktawie wrzeszczeć do Czarnej "wróć" albo "do domu" i ma to gdzieś, ale jak tym samym tonem, a nawet przez zęby syknę "qwa, wracasz" to jest przy mnie natychmiast, z podkulona resztka ogona).
Jeżeli chodzi o sępactwo, to koty również je opanowały. Oczywiście, bure, bo łaciata jest w ogóle jakaś inna inaczej (i tak prawdę mówiąc pewnie lepiej by jej było gdzie indziej): nie jada niczego innego oprócz chrupek, na ogół ucieka, gdy się idzie do niej z głaskiem, teraz zaczyna przychodzić na łóżko - zapewne dlatego, że jest w domu dość chłodno, a ona jest kotem wybitnie ciepłolubnym. Najsympatyczniej sępi Areczek, gdy zajmuję się obróbką jakiegoś mięsiwa: wskakuje na stojące w kątku krzesło, kładzie końce łapek na blacie kuchennym i tak sobie siedzi z wielkimi oczami i czeka. Klemozaur w tym czasie lata jak oszalały glebą i wierzchem z wrzaskiem "daaaj-daaaaj". Ścierka działa na to bardzo skutecznie, przez chwilę jest spokój, można dokończyć czynności i rozdrobnić resztki dla kotów (dwóch oczywiście). Kotowe sępactwo odbywa się też przy jedzeniu. Z tym, że koty są  inteligentne oraz własna duma nie pozwoliłaby im usłyszeć pod swoim adresem owego "wyp...dalać". Bure przychodzą na sępy tylko wtedy, gdy ja posilam się w swoim pokoju (zwykle śniadanie i kolacje tam zjadam, lampiąc przy tym w kompiuterek). Klementyna jest przy tym bezczelna do tego stopnia, że próbuje podgryzać z drugiej strony kromkę, którą jedną strona trzymam w zębach. Działam niewychowawczo, bo, prawdę mówiąc, ta jej zuchwałość mnie strasznie śmieszy, a wiem, że do nikogo innego ona z tym pycholem nie polezie. Areczek czeka spokojnie. I tu ciekawostka: Areczek sępi andrucik. Taki domowy andrucik, zrobiony z suchych wafli posmarowanych kajmakiem. I bardzo mu ten andrucik smakuje. Zwykle dostaje odrobinę, odpowiednio rozdrobnionego. Malutką odrobinę, bo nie wiem, jak kocie flaki reagują na cukier. Z ciekawych obiektów sępienia: Księżniczka sępi jabłuszko. W ogóle do niedawna to ona była antypsem ogrodnika, potrafiła malinki opierniczać prosto z krzaczka. Na spacerze w sadzie wybierała sobie jabłuszko spod jabłoni i obżerała trzymając w łapkach, jak przyzwoity pies kość. Trochę jej się odmieniło, ale jabłuszko w kawałkach odpowiednich, gruszeczka, bananek, kawałek pieczonej dyniuchy, cukini z patelni, brokułka czy kalafiorka - wciągane są nader chętnie.
O psich włamach i kradzieżach pisałam już wcześniej. Ze względu na ograniczenia ruchowe Księżniczki one na ogół ustały. W sensie, że już po krzesełku stojącym w kątku nie wlezie na ladę kuchenną i nie wciągnie pół paczki pryncypałków, nieopatrznie tam zostawionych czy 3/4 tabliczki czekolady. Zdarzają się je w dalszym ciągu włamy do szafek kuchennych dolnych. Po tym jak doprowadziła mnie do rozstroju nerwowego gdy wyżarła mąkę z pojemnika (boszsze, pies jakąś pianą wymiotował!Weterynarza natychmiast!), pochłonęła 3/4 bułeczki drożdżowej, takiej z keksowej foremki czy wyżarła ze śmieci kurzęce kości nożne, wprowadziłam do tych dwóch newralgicznych szafek zabezpieczenia antypsowe, które zdarza mi się zapinać.
Księżniczka jest poza tym flejtuch, nie dbający o swój wygląd absolutnie. Na widok w moich rękach wacika do przemycia oczu pomyka w najdalszy i najciemniejszy kąt. Analogicznie, gdy w ręce pojawia się szczotka. Zupełnie odwrotnie niż Czarna: gdy tylko zaczynam szczotkować Księżniczkę ta wpycha się pod szczotę i wpada w ekstazę.
Koty też różnie reagują na szczotę: łaciatą można nawet furminatorem ogarniać, podobnie Klemozaura (byle nie po brzuszku!), natomiast Areczek jest ogólnie niedotykalski i szczotkuje się go z doskoku - szczotą raz i zmyk. Co jest niekorzystne, bo Areczek ma tendencje do zakłaczania się, żadne chrupki antykłaczkowe nie działają, siemię lniane mielone zmieszane z karmą też nie. pasty nie zeżre, a po próbach umazania mu łap tą pastą, mam umazane całe mieszkanie.
W tym wszystkim najbardziej uciążliwy jest kłak, który ściele się gęsto (Śmiech mnie ogarnia teraz na myśl, że 13 lat temu, rozmyślając na kupieniem psa do domu, rozglądałam się za rasa, która nie gubi kłaków. No i 3,5 roku było OK, bo potem zdjęłam z rowu przydrożnego Czarną, która zaczęła zakłaczać za dwie) Kłak w zasadzie jest wszędzie, najgorszy ten koci, bo one wierzchem latają i lubią się usadowić np. na elegancko uprasowanych dzieckowych tiszertach, które lenistwo nie pozwoliło mi odnieść na miejsce. Tudzież na desce do prasowania np, albo w szafie, gdzie dzieckowe spodnie, zawieszone na spodniowym wieszaku sięgają dna szafy i już są właśnie intensywnie okudłane w okolicach paska (szafa jest bieszczadzka jeszcze i w zasadzie nigdy się nie zamykała na klucz, co nikomu nie przeszkadzało, gdy w domu nie było kotów. Koty każde drzwi niezamknięte kluczem otwierają dowolnie, nawet w nadstawkach - od góry, mimo, że są tam takie zatrzaski plastikowe) Tak więc dywany poszły weg, na krzesłach są pokrowce, kanapa nie jest nakryta narzutą, tylko łatwopiernym płótnem żaglowym, które jest zastępowane narzutą tylko na specjalne okazje.
Przed wyjściem do ludzi, zwłaszcza w ciemnym odzieniu trzeba się dokładnie wyrolkować. Dziecko to czyni każdokrotnie, każdokrotnie z sykiem "wszędzie kłaki".
Ale i tak, najbardziej uciążliwymi zwierzętami domowymi  są dwunożne zwierzęta pci męskiej.
Do tej konkluzji (oraz powyższych wynurzeń) sprowokował mnie ostatecznie stan łazienki, jaki zastałam nawiedziwszy ją dziś o 5 rano. Zawsze w takich sytuacjach ciśnie mi się na gały łazienka brata : lśniący klop, popodnim dywanik biały, drugi takiż pod umywalką, na  której nie zostały żadne ślady po smarach zmytych z rak przed chwilą. Oraz jego latanie na miotle po kuchni, żeby po śniadaniu, uprzątnąwszy okruchy z obrusa, wygarnąć te, które ośmieliły się spaść na posadzkę. (A u mnie: spadło? No to niech sobie poleży..) Mój brat nie jest lalusiem o białych rączakch. Ciężko pracuje: wstając środkiem nocy zaprzęga i jedzie w las, ładuje kloce lub metry latając z dźwigu na przyczepę lub marznąc na nim dowolnie, gdy ma pomocnika, potem, wydudrawszy się z leśnego błota wiezie ten ładunek co najmniej dziesiątki kilometrów, potem znów lata po dźwigu, a potem wiezie powietrze z powrotem. W dodatku mój dom rodzinny był tradycyjny, w sensie tym, że panował w nim patriarchat i od wykonywania czynności zanikających były kobiety. Tyle, że poza wychowaniem istnieje chyba jeszcze coś takiego, jak wrodzona kultura osobista, która nakazuje: "naświnisz-sprzatnij za sobą". Prawdopodobnie podobny efekt można uzyskać za pomocą pały, zimnej wody i wąskich drzwi. Dla mnie jednak pewne  rzeczy wydawały się tak oczywiste, że nie próbowałam nigdy wymienionych środków stosować na progeniturze (na Starszego żadne środki nie działają) Śmieszna kwestia wycieraczek: Ja na wycieraczkę reaguję jak pies Pawłowa: leży, znaczy wszedłszy należy nogami poszurać. Czasem obserwator przydrożny może ubaw mieć, bo szuram także na wyjściu z budynku. Tymczasem u mnie w domu, na trasie z kotłowni do mieszkania leży wycieraczek pięć, co wcale nie przeszkadza Starszemu przynieść całego popiołu, który udało mu się wywalić na posadzkę i zebrać na kapcie, do łazienki, gdzie następnie, nalawszy wokół umywalki zostawia go na płytkach w postaci czarnych odcisków. Mop parzy w łapy oczywiście, więc delikwent lezie sobie precz, jak ten prosiak co zza płota wniósł na szosę szaflik błota. Tzw darcie ryja nie skutkuje,  wywołuje tylko debilne komentarze, które sa bardziej szkodliwe dla mego żołądka niż użycie mopa.
Młody na komentarze reaguje, bywa, hasłem "chyba się wyprowadzę". Na co odpowiadam: "Proszę bardzo, nie mam nic naprzeciwko, klucze do rezydencji wiszą na kołku. Tylko jak już, to weź ze sobą swoją pralkę  i ją tam zainstaluj. Żelazko masz, najwyżej deskę nabędziesz, zresztą prasować można na stole." Wychodzi na to, że samodzielność i samorządność są bardzo OK, ale widmo samoobsługi jest elementem silnie zniechęcającym.

I to by było prawie na tyle w kwestii hodowli stworów dwu i czworonożnych.


środa, 10 października 2018

pod znakiem kornflejksów

upłynął miniony tydzień.
Najpierw była jakaś akcja medialna z biciem rekordu plonów w gospodarstwie dzieckowej klientki, gdzie podstawili kombajn pokazowy. Niestety, akcja została zakłócona odkryciem ponadplanowej uprawy ukrytej głęboko w łanie. Nie wiem, jak gdzie indziej, ale w okolicach P. takie dodatkowe uprawy są nagminne. Kukurydza stanowi świetne towarzystwo dla ziela: jest dostatecznie wysoka, by zasłonić, jest dostatecznie dobrze nawożona, by tego nawozu starczyło dla zioła posadzonego w miejsce wyciętych roślin. Zasugerowałam Dziecku, żeby może tak trochę w kieszenie, ale stwierdziło, że może lepiej nie bo organa mają przyjechać utylizować i byłaby wtopa, gdyby tak chcieli przeszukiwać zgromadzonych na polu.Chłopcy przyjechali, powyrywali, zabrali, nikogo nie przeszukiwali, no i tyle dobra się zmarnowało.


"Chwasty" w kukurydzy.

Potem była następna akcja medialna, również z udziałem tiwi, u kolejnego dzieckowego klienta, który ma krowią fermę i produkuje pyszne sery zagrodowe. Gospodyni się medialnie udzielała, a gospodarz wykorzystywał Dziecko i firmowy kombajn do zbiorów kornflejksowych. Wykosili 15 ha. Fragmenty kukurydzy Dziecko miało wszędzie, mimo iż kabina szczelna niczym konserwa. No a sera mi oczywiście nie przywiozło!

A w sobotę, znienacka, Dziecko przystąpiło do zbiorów własnych kornflejksów. Co się wydało dopiero nocą, niechcący zresztą, gdy wróciło już po zwózce urobku na suszarnię i dzieliło się wrażeniami, jak traktor radził sobie z 20 tonowym ładunkiem na dwóch przyczepach. Wpadło w międzyczasie, chwyciło postną bułkę i 2 banany i popędziło, bo się coś skićkało i nie ma czasu absolutnie.
W niedzielę był ciąg dalszy, ale nie koniec jeszcze. Kaprysić sobie można jak się ma własny kombajn, w przeciwnym razie należy się dostosować do istniejących mocy przerobowych. I jak na złość, w momencie zwiększonego zapotrzebowania paliwo podrożało. Przy takich przepałach jak ma kombajn, czy traktor te 5 groszy na litrze robi kolosalną różnicę. Wieść gminna niesie, że ma się pojawić niższa cena w charakterze kiełbasy, Dziecko liczy na uzupełnienie zapasów wtedy.

Bydlątko zaprzęgnięte w porannej mgle. Na tych dwóch przyczepach pociągnie 20 ton (o ile chłopcy nie nasypią do wyprostowania resorów). Razem to będzie ważyło ok 30 ton.
Biorąc pod uwagę ograniczenia w tonażu pojazdów na drogach lokalnych, wszyscy rolnicy są przestępcami drogowymi, bo po niektórych z nich nawet 60-tka z 3,5tonówką jeździć nie powinna - jedynie samochód osobowy i furmanka.

Kolejny temat tygodnia to dynie.


Moje tegoroczne dynie to kompletna zagadka. Zupełnie nie są takie, jak powinny być. Piżmowe wyglądają jak niewiadomoco(te dwie jasne , na górze), a pozostałe są w ogóle niewiadomoczym. Znalazła się tam nawet jedna sztuka Hokkaido -niewiadomoskąd, bo zrażona ich ubiegłorocznym plonem, w tym roku nie siałam. (może jakieś ubiegłoroczne nasionko się w ziemi obudziło)

Z apetytem zjadają je kozy. Tyle, że mnie kosztuje to trochę nakładu pracy, ponieważ muszę im kroić na plasterki, ze względu na twarda skórkę i miąższ. Pozazdrościłam kozom tych dyni i postanowiłam trochę uszczknąć dla siebie. Wczoraj dobrałam się do tej samotnej hokkaido. Część wstawiłam do pieczenia, a trochę starłam na tarce i zrobiłam "pasztet z dyni". Trochę taki jak TEN. Był to jedyny przepis, w którym użyto dyni surowej, nie pieczonej. W moim wydaniu pominęłam cebulę, czosnek i pieprz ziołowy (fuj!). W charakterze przypraw była odrobina czerwonej papryki słodkiej i kurkumy oraz sól i pieprz. Zamiast kaszy manny (pszenica) dodałam ugotowaną jaglankę, oraz łyżkę maki kartoflanej i łyżkę maki kukurydzianej. Dynia hokkaido jest sucha, nie puszcza soku, jak inne dynie, więc wstępne zasalanie jej jest zbędne. Nieprawdą jest też, że nie trzeba jej obierać, że skórka jest jadalna. Niestety, skórka jest paskudnie twarda, obierane surowej jest nieprzyjemne (lepiej to robić pokrajawszy na plastry, ułożyć na desce i skrawać nożem po kawałku do deski, żeby się nie pokaleczyć), natomiast z upieczonej schodzi bardzo łatwo w postaci cienkiego i sztywnego pergaminu.


 Po upieczeniu wygląda to tak.

Próba była chyba jednorazowa, bo: 1.w trakcie pieczenia przylepił się okropnie do papieru w foremce, mimo dokładnego nasmarowania go tłuszczem (może silikon by się tu sprawdził)
2. dla mnie zdecydowanie nie jest to coś, co może zastąpić pasztet normalny i zostać zjedzone na zimno, na kromce chleba. Raczej danie obiadowe, jedzone wyłącznie na ciepło. W tej wersji się sprawdziło, nawet Starszy, który unika "wynalazków" zjadł bez marudzenia wszystko co dostał na talerz.
Pozostała jeszcze upieczona dynia do zblendowania i wykorzystania na zupę oraz na potem (może do ciasta, jak w końcu znowu zacznę piec drożdżówki - drożdżowo-dyniowe ślimaczki, "przytulone", z cynamonem, są pyszne).
A poza tym, kozy mogą być spokojne o swoje zapasy.

Wielokrotnie się zarzekałam ostatnio, że koniec już z przetworami w tym sezonie. Słoki wyszły, miejsce w spiżarce wyszło. Ale na razie jakoś nie dane mi zakończyć przetwórstwa. W ub. tygodniu sasiądka uszczęśliwiła mnie pigwą, z której powstał soko-syrop, a z odcedzonych owoców marmoladka z jabłkami (która mnie do szału doprowadzała, przy odparowywaniu).  Teraz znów, ta sama sąsiadka, która przepatrzyć nie może, że się dobro zmarnuje namówiła mnie na częściowe ogołocenie jej winorośli. Zwiałam z niepełnym wiaderkiem. Było tego na dwa wsady do sokowarki, łącznie 4,5 litra soku wyszło. Udało mi się przy tym sokowarkę lekko nawęglić, bo po gimnastyce przy pozyskiwaniu gron byłam nieco ąkła i musiałam zalegnąć chwilowo. Ta chwila wystarczyła, by się woda z sokowarki wygotowała a na dno skapnęło trochę soku i  woń  niespodziewana mnie wyrzuciła z wyra natychmiast. Chciałam jeszcze odrobine pigwy, bo dziecka interpelowały w kwestii nalewki. Dostałam reklamówę - ze 4 kilo na ręczna wagę. No, jak na nalewkę to deko dużo za dużo.  Na szczęście pigwa może poczekać na moje moce przerobowe....

poniedziałek, 1 października 2018

jabkowanie

Jesień nas dopadła w bardzo niemiły sposób, bo od razu, na wstępie zaatakowała listopadem. Co prawda pod koniec "lata" jakieś babie latka się snuły po gumnie, ale krótko tego było. Szok oczywiście, termiczny zwłaszcza, bo z palącego upału trzeba było nagle wskoczyć w kurtałkę i czapunię nawet. Duło przy tym ostro, więc nazrzucało tego i owego popod drzewa. Co gorliwsi i pracowitsi usiłowali się pozbyć odłogów, więc zbierali i rozdawali.
Tym sposobem zostałam uszczęśliwiona przez sąsiada wiadrem fajnych gruszek, które zostały błyskawicznie przerobione na gruszki w syropie. Chodzą mi jeszcze po głowie gruszki w słodkim occie, ale nie jestem pewna czy pod tym drzewem da się jeszcze coś uzbierać.
Wiatrzysko położyło kolejną jabłoń w sadzie, nie całą - odłupała się jedna trzecia korony wraz z taką samą częścią pnia. Legła skróś drogi tarasując dostęp do sadu oraz do pól dalej położonych.
Zatem na sobotę zapowiadała się teksańska masakra. Masakra oczywiście w wykonaniu Dziecka, ale potrzebny był ktoś do towarzystwa i pomocy. A ja się ostatnio nawet do tzw. "zagadywania zębów" nie nadaję. (Zagadywanie zębów to określenie mojego ojca używane  w sytuacjach, gdy jedna osoba pracuje, a druga stoi/siedzi obok i zabawia ją rozmową. Moje Dziecko uwielbia, gdy pracuje, mieć kogoś do zagadywania zębów. Oczywiście wtedy, gdy efekty akustyczne pozwalają. Przy masakrze raczej zagadywacz zbędny.)
Na szczęście udało mi się upolować Wiesława. Wiesław jest dziwnym reliktem pośród miłośników browara. Żaden z nich bowiem, z wyjątkiem właśnie Wiesława, żadną pracą, oprócz podnoszenia i przenoszenia szkła, się nie hańbi. Ostatnio zrobiła im się fajna miejscówka tuż obok sklepu, w opustoszałym domu, do którego wprowadził się syn wymarłych właścicieli, również miłośnik. Miejscówka jest korzystna bardzo, bo z ławeczki pod ścianą mają jakieś 5 m do drzwi sklepu, a nikt im nic nie może bo chleją na prywatnej posesji, a nie w miejscu publicznym. Nie wiem od której się zbierają ale tak około dziesiątej towarzystwo jest już bardzo liczne i w stanie wskazującym. Wiesław tam przesiaduje rzadko, więc upolować go trudno, ale przy odrobinie samozawzięcia się udaje. Z tym, że umówiony - przyjdzie, albo nie. Najczęściej oczywiście gdy jednego dnia robił i zarobił, na następny dzień mowy nie ma, żeby się zjawił.
W sobotę rankiem udało mi się upolować go jeszcze w domu i zamówić na południe. Dziecko pomknęło bladym ranem uruchamiać kombajn do kukurydzy u klienta, więc liczyłam, że około południa zakończy, pod warunkiem, że nic dziwnego nie wyniknie.
Dziecko pojawiło się na gumnie równo prawie z Wiesławem i wpadło z ryjem, żeśmy sprowadzili Wiesia takiego naj...nego. No cóż, rano był całkiem żywy. Okazało się, że w międzyczasie podłapał jakąś robótkę u innej geriatrii i zdążył się naj..ać. Przyszedł zresztą z napoczętą litrową flaszką ukraińskiego browara. Po stanie zawartości flaszki i stanie naj..ania Wiesia, należało się domyślać, że to druga tego dnia. Stan Wiesia raczej normalny, ponieważ on spożywa tylko pokarmy płynne. O ile jeszcze kilka lat temu zjadał chętnie obiad, a czasem nawet i kolację, albo kazał sobie zapakować kanapki na potem, tak teraz o żadnym jedzeniu nie ma mowy. Zaskakujące przy tym, że mimo sposobu odżywiania i stanu naj..ania Wiesio robotę wykonuje i to porządnie. Nie trzeba go kontrolować, naganiać, palcem pokazywać. Wykonane jest czysto, posprzątane, narzędzia wyczyszczone i odstawione na miejsce. W sytuacji zaistniałej, gdy ja byłam zgonem totalnym, Dziecko nie miało innego wyjścia niż zagryźć wqurwik i przyjąć pomocnika, jaki był. Podczas porządkowania sadu Wiesio dopił tę swoją litrówkę, potem jeszcze opróżnił dwa rodzime tyskie. Pocięte drewno zostało sumiennie wyzbierane na przyczepę, a pozostałe gałęzie poskładane porządnie na dwa idealne stosy.
Co stwierdziłam własnym okiem dopiero w poniedziałek, zawlekłszy Starszego ciupasem do sadu.
Zawlekłam go faktycznie ciupasem, a w zasadzie kolanem za drzwi wypchnęłam i nadałam kierunek - garaż. Polazł, oczywiście sam z sobą, bo mu w główce nie powstało, że te jabłka, po które się właśnie udajemy, należy w coś zebrać. Tego "coś" było dość sporo i w dwie rąsie na raz się wziąć nie dało, bowiem za ostatnim pobytem w stonce przygarnęłam trochę przyjemnych kartonów po pomidorkach jakowyś, z hasłem, że na jabłka będą. Starszy oczywiście miaukolił, że czemu takie małe, jak by nie było oczywiste, że te kartony po napełnieniu jabłkami trzeba będzie,  przetransportować na własnej piersi. No, to obleciałam 2 razy....
Mus taki i przymus na te jabłka się zrobił nagły, bo po przecudnym, cieplutkim łykendzie zaczął deszcz w powietrzu wisieć.
Przez łykend byłam zgonem totalnym, zajmowałam głównie pozycję horyzontalną z nospą i pyralginą w zasięgu ręki. Jedynie na moment powstałam, żeby ocenić front robót masakrycznych w sadzie i wybić Dziecku z głowy zapędy w totalnym kładzeniu resztki jabłoni, ze względu na to, że dzień już się podkasuje wcześnie, a po nocy masakrować się nie da.
Dokonana przy tym lustracja pokazała, że na renecie  jabłek ubywa, natomiast przybywa pod. Renety w tym roku, jak zresztą wszystko inne, dojrzały bezczelnie wcześnie (pamiętam lata, gdy bywszy w Sanoku na Zaduszki, robiłyśmy z Pumą renety w słoiki, pozyskując je z drzewa) i czasu na pozyskanie ich na przyszłość robiło się, coraz mniej. Na szczęście w poniedziałek nie było przeszkód prawie, oprócz niechęci Starszego, którą udało mi się kolanem pokonać. Zresztą i tak wiele nie robił , oprócz siąścia za kółkiem, zawiezienia nas do sadu, a potem dreptania i krytykowania np. mojego leku wysokości, który ogranicza chęci wspinania się po drabinie celem zerwania. Tylko po jakiego łazić po drabinie, jak jabłek w zasięgu ręki było na tyle. Chyba dla poprawy wyników w nakładzie pracy włożonym celem pozyskania.
Dość szybko nam poszło, bo przyjemne jabłuszka znajdowały się na wysokości nie wymagającej zbytniego wyciągania się z portek. Jak zwykle część spadła z wrażenia i te zostały osobno pozbierane - powstał całkiem spory karton upadłych jabłuszek czekających na przetworzenie.
Nasze domowe piwnice nie nadają się do przechowywania warzyw (w czasach mężowskiego gospodarzenia pełne były po strop buraków i ziemniaków dla zwierzątek i wtedy jarzynki się jakoś uchowały - teraz w ciągu miesiąca mam suszki), jabłek też. Wymyśliłam, że spiżarka w rezydencji się nada i tam je zawieźliśmy, pozostawiając jeden karton w domu na bieżące spożycie.
W międzyczasie nastąpiła przerwa technologiczna - musieliśmy przeczekać, żeby nie wciąć się w kondukt pogrzebowy.
Przerwę technologiczna postanowiłam wykorzystać na nakarmienie siebie i Starszego. Ze Starszym nie było problema, bo obiad dla menów gotowy był z wczoraj - tylko zagrzać. A sobie postanowiłam zrobić coś PYSZNEGO.
Evunia, która mnie dzielnie wspiera w moich zmaganiach z przeciwnościami podrobowymi, co i raz podsyła mi linki z przepisami na jadło wykonane z przyswajalnych przeze mnie substratów. Tym razem był między innymi "Pyszny gulasz selerowy". (Jak widzę w nagłówku takie przymiotniki to się zaraz natychmiast mój osioł prywatny odzywa: Nie to pyszne co pyszne, ale co komu... Dla jednych pyszna jest pieczona szarańcza, dla innych baranie jaja, a dla innych jeszcze szczur w panierce.) Ale, co miałam do stracenia? Najwyżej trochę substratów i odrobinę własnego wysiłku, a że dawno już nic pysznego nie jadłam, więc postanowiłam zaryzykować. Zwłaszcza, że seler zdrowotny jest, no i pomidory przy tym. Jak zwykle, przepis potraktowałam jako inspirację, selera pokroiłam w słupki, nie w kostkę, napatoczyły się dwie maluśkie żółte cukinie i też poszły na patelnię. Pomidorów żywych, ani puszkowanych w całości nie miałam, natomiast posiadam jeszcze kilka małych słoiczków jakiejś ubiegłorocznej pasty pomidorowej, która poszła na tę patelnię z odrobiną koncentratu z paputka (jakie robią ostatnio dawtona i pudliszki). Zrezygnowałam z orientalnych przypraw i podsypałam to odrobiną czerwonej czubrycy. Faktycznie było PYSZNE! Wykonałam z połowy dużego selera (bo tylko takie są w sprzedaży) i wyszła ilość na dwa dni do porządnego przejedzenia się.



czwartek, 20 września 2018

krynice wiedzy

Telewizja kłamie. Internet też.
Dziennikarstwo leży i kwiczy, Kapuściński przewraca się w grobie. Co raz trudniej o fakty, natomiast mamy komentarze do faktów. Na co moja rogata dusza wierzga i wyje, bo nie znosi, jak mi ktoś narzuca pogląd na dany temat. Sory, ale prawo do mania poglądów to jedna z niewielu wolności, które nam pozostały. Niekoniecznie musimy je głosić, bo to kwestia tzw. cywilnej odwagi, ale mamy przynajmniej prawo je mieć. Na własny choćby użytek.
Osobiście telewizornie olewam. W przeciwieństwie do Starszego, który całe dnie spędza na oglądaniu dwóch, jedynie słusznych. Wczoraj się zachwycał sukcesem ostatniej wizyty PAD.
Ale przy okazji znalazł jakieś info o programie "Czyste powietrze". Więc, żeby nie było, że mam w nosie polazłam w onety poszukać. Program okazuje się być taki se, znowu raczej dla bogatych, bo przyjęte kryteria dochodowe są absurdalne.
Przy okazji poszukiwań oczywiście narzuciły mnie się na oczy fotki PAD podpisującego owe wspaniałe umowy. No, sory, ale nawet jak podpisujesz umowę kredytową na parę złotych w podrzędnym banku prowincjonalnym to każą ci siadać, a nie podkładają świstka na rogu biurka. Oraz obyczaje - gospodarz siedzi, gość stoi. No, chyba, że ten gość to kurier, który właśnie nam przesyłkę doniósł. Oraz achy i ochy nad wystrojem zewnętrznym Lejdi PAD, która niestety, jest ubrana zupełnie niestosownie, bo spodnie nie należą do wystroju formalnego damskiego na takim szczeblu. Jak zaczęłam grzebać, to się wydało, że na przyjemność posiadania kolejnych obcych wojsk na naszej ziemi wydamy 2 mld dol (a podobno PAD obiecał więcej) Już się cieszę. Zachwyt mój nie zna granic. Cóż to są te 2 mld zielonych w porównaniu z tym, że bezpieczeństwo jest bezcenne. Za to bezpieczeństwo oddamy im kawałek ziemi z infrastrukturą, który przestanie być nasz, stanie się fragmentem terytorium wuja Sama.
Cholera, a tak się pilnowałam, żeby nie było o polityce. A tu ze mnie wylazło. Po tym jaki entuzjazm zaprezentował mój Starszy śmiem sądzić, że wielu wielbicieli jedynie słusznych mediów jest w zachwycie. Może by prawo jazdy i prawo do głosowania ograniczyć nie tylko od dołu ale też od góry?

W czasach gdy jeszcze pracowałam zdarzało się, że polecałam uczniom wyszukać informacje na jakiś temat w internecie. I często byłam w szoku, jakie bzdury mi przynosili. Dziś sama trafiłam na takiego bzdeta: Architektura zawsze była moim hobby. Kiedyś bardziej niż teraz, bo wybierałam się studiować architekturę, z czego oczywiście nic nie wyszło.Ulubionym przeze mnie, do zachwytu niebiańskiego,  stylem jest gotyk. Potem dłuuugo dłuugo nic, a potem secesja, ale raczej zdobniczo, niż architektonicznie. Jak gdzieś trafiam na coś o starych budowlach, to oczywiście oglądam i czytam. Dziś trafiłam na artykuł o drogich willach w ruinie. Jedna z nich znajdowała się w Szkocji. Dowiedziałam się, że jest to jedyna zachowana budowla w stylu gotyckim powstała w 17 wieku a przebudowana w 19. W jednym krótkim zdaniu 2 nieprawdy: Obiektów gotyckich świetnie zachowanych Szkocja ma zatrzęsienie. Budowle powstałe w 17 nie są gotyckie. O czym przeciętnie uważny uczeń podstawówki wie.
I tu powstaje problem etyczny. To nie jest problem niedouctwa, niskiego poziomu wykształcenia tzw dziennikarzy, to jest problem etyczny. Wynika z czegoś bardzo szerokiego, co jest podstawą wszelkich kontaktów międzyludzkich, zarówno tych w realu, wirtualu, w mowie, geście, czy na piśmie. Ta podstawa jest szacunek do samego siebie. Nie zachwyt nad własnym ego, bo jest on tego zaprzeczeniem, lecz właśnie szacunek. Ten szacunek dla samego siebie nie pozwala robić z siebie błazna. Każe m.in. każdą przekazywaną informację kilkakrotnie sprawdzić, zanim się ją przekaże publicznie. W kontaktach z uczniami posługiwałam się nie tylko wiedzą merytoryczna z mojego przedmiotu. Często, przy okazji, schodziło się na tematy poboczne. Pod ziemię bym się zapadła, gdyby jakiś uczeń udowodnił mi, że opowiadam bzdury (a zdarzali się, zdarzali, co bardzo cieszyło, uczniowie dociekliwi)
Szacunek do samego siebie generuje szacunek do bliźniego: czytelnika, interlokutora, gościa. Zdarzało mi się spotykać tzw. "prostych" ludzi, którzy emanowali wrodzona kulturą. Sądzę, że jej podstawą był ten właśnie szacunek.
Kiedyś grzebałam z głupa po fb. Natrafiłam na profil pewnego dzieciaka, znanego mi z rodziców, wujków i dziadków. Dzieciak(jakieś 11-12 lat) miał wypisane motto " Miej wyj..bane, a będzie ci dane". Szczęka mi haratła o podglebie. Oraz zrobiło mi się jakoś przykro i smutno. Tym bardziej, że ci rodzice, a wcześniej dziadkowie to ludzie ciężko pracujący i dążący do rozwoju własnej działalności (np. działalność farmy mlecznej wzbogacili o produkcję wspaniałych serów zagrodowych, podpuszczkowych i dojrzewających, a nie jest takim hop siup przez nogę, aby te sery się udawały)
Niestety, to motto zdaje się cieszyć popularnością. Ciągle mamy do czynienia z tym, że robi się byle jak, po łebkach, na odpieprz się, byle zbyć. Efekty przeróżne i w różnych miejscach widoczne.
Wczoraj musieliśmy się udać do miasteczka. Komunikacja z miasteczkiem jest nieco utrudniona, bo budują łącznik autostradowy i w ciągu dawnej E4 powstaje rondo więc jedna jezdnia jest wyłączona. Wracając napotkaliśmy jakieś zakorkowanie na tej zwężonej jezdni. Zakorkowanie generowała kolumna pojazdów z kosiarkami na wysięgnikach do koszenia poboczy i rowów. KOLUMNA! Było ich conajmniej 6, jadących jeden za drugim. Spotkałam się z tym, że kosiarki wyjeżdżają w pole "tyralierą", ale żeby rzędem? To co? Jedna kosi, druga dokasza, trzecia bierze rów, czwarta po niej ten rów dokasza, a pozostałe to straż przednia i tylna? Czy też może firma "Bia..wąs" nie wyjeździła swoim sprzętem do koszenia tylu godzin, ile miała w umowie z dyrekcją dróg i wypuściła go stadem pod koniec sezonu na koszenie hołdując hasłu "miej wy..bane..."

Tyle, że cały wszechświat funkcjonuje na zasadzie naczyń połączonych. I makro i mokro. Jak komuś przybędzie to komuś ubędzie. I fakt, że ktoś ma wy..bane  zawsze w kogoś innego wceluje.

A poza tym jest cudnie. No, prawie. Przynajmniej w atmosferze atmosferycznej, bo niebo niebiańskie i słoneczko operuje i dogrzewa. Jabłka spadają z drzew gradem, orzechy tudzież. Rezydentka poleguje na onko w oczekiwaniu na kolejną dawkę chemii i te orzechy lecące gradem sen jej z oczu spędzają. Już się wczoraj dopytywała o stan zbiorów, na co Starszy jej zaproponował, że ją pod to drzewo przywiezie w celu dokonania. Dziwna obsesja i mus, że co spadło, to musi być podniesione koniecznie, nawet jakby potem z tego korzyści żadnej być nie miało. Mi skłony i wyprosty bardzo nie służą, więc nie wiem, jak to będzie ze zbiorami pod orzechem. Nie widzę sensu wiekszego, gdyż potrzeby własne są niewielkie, a wobec obfitości ceny skupu wydłubanych ziarenek będą żałosne.