niedziela, 28 stycznia 2018

wspominki takie tam i refleksje zjadacza

Pewnego razu Dziecko zadzwoniło: "Czy coś trzeba kupić do lodówki, bo w oszą jestem?" Ponieważ mnie wzięło z zaskoczenia (listy braków lodówkowych nie noszę pod berecikiem, a musiała być odpowiedź na już, bo Dziecko się spieszy ciągle), więc zapodałam, że chleb na pewno. "A coś słodkiego?" -"No to kup coś słodkiego, co uznasz za stosowne"
No i Dziecko przywiozło kilogramowa paczkę markizów potrójnych od Dr. Gerarda (które są wg mnie jednym z najgorszych wyrobów tej firmy, ale Dziecko uwielbia wszystko co chemiczne - im bardziej chemiczne tym lepiej)
Ale oprócz tego przywiozło śliwki nałęczowskie. I te śliwki właśnie mnie tak cofnęły w czasie. Bo one są od lat sześćdziesiątych ub. wieku wciąż takie same (dokładnie: prawie takie same, ale bardzo prawie). Nawet mają taki sam papierek. No, może dawniej miały pod nim jeszcze sreberko.
To teraz wspominkowo, a potem jeszcze wrócę do śliwek:
"Dawno, dawno temu, gdy obecna tu geriatria była jeszcze piękna i młoda (bo dziś już tylko piękna) w pięknym miasteczku nad Sanem (które w owym czasie było prężne, z perspektywami i dumą nas napawało) był na rogu dawnej 6 Marca i  placu Pokoju kioseczek ze słodyczami. Nie całkiem typowy kioseczek, bo nie była to lużno stojąca budka, jak ówczesne "Ruchy" albo aktualne hotdogownie np. Kioseczkiem był z tego powodu, iż się do niego nie wchodziło, a zakupów dokonywało przez okienko. W zasadzie -  okno dość duże.


Kioseczek zaznaczony strzałką. Istnieje nadal, choć już nie jest kioseczkiem, tylko regularnym sklepem, sprzedającym zdaje się buty. Zdjęcie nie moje, a pokazuje, że miasteczko zdaje się być zapomniane przez świat i ludzi, bo nawet zdjęcia ze Street View w P. sa bardziej aktualne. A to pochodzi sprzed jakiś 5 lat, gdy na placu Św. Michała odbywały się wykopki

 W oknie tym królował, w białym kitlu, jak mistrz kuchni u Wierzynka, pan Popko. Zawartość jego sklepiku zapewne tak na niego oddziaływała, że oblicze pana Popka zawsze jaśniało uśmiechem, nawet "gupie gadki" pomiędzy "starszym" panem a licealną gówniarzerią uchodziły. (Ach, dodam jeszcze, że pan Popko był szczupły, zapewne potrafił zachować właściwy dystans do otaczających go słodkości) W sklepiku pana Popka istniały wszelkie słodycze, jakie można było sobie wyobrazić (może wyobraźnia marna była?), ale począwszy od zwykłego bloku na wagę, poprzez chałwę, po rózne czekoladki i czekolady. W okresie okołoświątecznym pan Popko w prawej bocznej witrynie (sklepik miał 3 witryny, środkowa służyła za okienko sprzedażowe) ustawiał diabła. Był to diabeł, który miał wszystkie diabły pod sobą - nie jakiś straszno-śmieszny pokurcz, lecz diabeł majestatyczny, wyprostowany, dumnie dzierżący w dłoni trójzębne widły. Miał minimum pół metra wzrostu, wykonany był z czegoś czarnego (zakładam,że mogło to nawet być pomalowane drewno). Miał kozie nóżki z rapetkami, pociągłą twarz z kozią bródką i niewielkie rogi. Ubrany był w ogniście czerwoną pelerynę z materiału. I świecił czerwonymi ślepskami. Autentycznie świecił, miał tam zamontowane, za czerwoną źrenicą, jakieś żarówki.(Przekopałam zasoby sieci wszerz i wzdłuż i żadnej, podobnej choćby, figurki diabeła nie znalazłam, co dodatkowo świadczy, że był on jedyny w swoim rodzaju) Lataliśmy zaglądać (sklepik pana Popka był tylko o małą przecznicę od naszej szkoły), czy pan Popko już diabła postawił, czy jeszcze nie. Pewnego razu, z moi m wiernym kolegą Bułą wpadliśmy na pomysł kupienia diabła na deka. Na pytanie: "Ile za 10dag diabła?", pan Popko nie wyciągnął rózgi by nas pogonić, lecz odrzekł spokojnie, że diabeł będzie w sprzedaży dopiero po świętach.
W którejś klasie liceum, (najdalej w drugiej, bo potem polonista się zmienił) nasz wspaniały dyro zarządził, że w ramach pracy domowej mamy przeprowadzić wywiad z jakąś, znaną szerzej osobą. Należało się dobrać w pary, wymyślić interlokutora, następnie  zaatakować go gradem (mądrych) pytań, a potem plon przynieść do klasy. Przypadła mi do pary Eliza (nie wiem czemu nie "Zocha," z która całe liceum siedziałam w ławce) i wymyśliłyśmy, że zaatakujemy pana Popka. Umówiłyśmy się wstępnie "od okienka", a potem zostałyśmy wprowadzane na zaplecze (aż dziw, że jakieś tam zaplecze istniało, bo drzwi do tego przybytku nigdy nie były oczywiste i niektórzy zapewne przekonani byli, że pan Popko to tym okienkiem wchodzi do środka) I nagle, ach! znalazłyśmy się prawie, że w jaskini Ali Baby, pełnej słodkich skarbów. Pamiętam, że półmrok tam panował, jak w prawdziwej jaskini, na czymś tam zostałyśmy usadzone, zadałyśmy wszystkie nasze mądre pytania. A potem! Pan Popko poczęstował nas właśnie śliwka nałęczowska!  Zostawiłyśmy te śliwki oczywiście na potem, żeby nie mamlać z ustami pełnymi słodkości. Nie pamiętam, jak ten nasz wywiad został przyjęty. Nieważne. Ważne, że byłyśmy w samym "Sezamie", gdzie chyba niewielu przed nami i niewielu po nas dostąpiło wejścia.
Pan Popko ciągle czymś zaskakiwał. Później już, w studenckich czasach, gdy to i owo nie było w oczywisty sposób dostępne, natrafiłyśmy z Gochą na chałwę "ruską", albo nawet turecką, w puszkach, u pana Popki. Pan zapytał : "Zapakować" - "Nie poturlamy sobie". I turlałyśmy tę puszkę aż do Okopiska. Później musiała zostać przejęta, bo po pochyłości mogłaby wymsknąć się spod kontroli.


W tamtych czasach nie byliśmy tak wielkimi przyjaciółmi wuja Sama, albo ewentualnie wuj Sam nie był naszym. Nie mógł więc nas uszczęśliwiać tym wszystkim, czego ma w nadmiernym nadmiarze, lub  mu się poniewiera po kątach w charakterze złomu, ( Między innymi cudownym, wspaniałym syropem m@nsanto, czy zdezelowanymi myśliwcami) a co my radośnie, z otwartymi rąsiami przyjmujemy (za ciężkie, oczywiście nasze, pieniądze). Wciąż z tym samym zachłystem "zachodem", jak byśmy wciąż byli siódmym dzieckiem stróża pijaka. I nie mieli nic własnego i fajnego, z czego moglibyśmy być dumni. A mamy. No w zasadzie mieliśmy jeszcze chwilę temu. Bo w wielu branżach, w szczególności tej słodyczowej, wszystko co było fajne, zostało "przejęte". Tylko marka pozostała podstępnie zachowana, a firma produkująca zawartość wciąż takiego samego papierka jest już nie wiadomo jaka - globalna zapewne. I zapewne powiązana z gigantem m@nsanto. Papierki zostawili, bo klient, przywiązany do marki, kupi po papierku i zapewne nawet nie będzie czytał, co na tym papierku napisane. I tak jak śliwka ma wciąż ten sam papierek, tak samo papierek został np. na czekoladce " Danusia", na czekoladzie "Jedyna", na cukierkach mieszanki wedlowskiej. Danusi i Jedynej nie testowałam od dawna, ale mieszanka wedlowska, która kiedyś była słodyczą ekskluzywną, zjadaną z zachwytem, teraz jest ohydnym świństwem, którego zjedzenie wymaga wielkiej desperacji. Ze śliwką nałęczowską stało się trochę podobnie - papierek wciąż ten sam, ale w środku obowiązkowo syrop m@nsanto i to zapewne w dwóch rolach -jako składnik nadzienia i jako środek do kandyzowania śliwki. Tak więc  mamy śliwkę kukurydzianą....


Tak dla przypomnienia...

Ja się już  nacięłam na przywiązaniu do marki i teraz czytam za każdym razem, kupując nawet ten sam, od dawna znany produkt. (Taki gupi chrzan np. Ostatecznie mogłabym ukopać i zemleć. Ale jakoś masochizm mi się aż do tego stopnia nie rozwinął, więc kupuję gotowy. Nauczyłam się, że polonez jest najbardziej OK, bo  ma największą zawartość chrzanu w chrzanie i brak wynalazków, w postaci np. gumy jakiejśtam, która ponoć szkodliwa nie jest, ale ja chcę chrzan, po co mi guma! No i się zdziwiłam, gdy przypadkiem przeczytałam etykietę kolejnego zakupionego słoika. I rozpoczęłam poszukiwania od nowa. Wszystko wskazuje na to, że jednak będę kopać. Podobno zamrożony miele się bezboleśnie)

Młódź się podśmiechuje z geriatrii, że ta jojczy, bo "dawniej to wszystko było lepsze". I  geriatrii się tak tylko wydaje: wszystko co z dzieciństwem, młodością związane, wydaje się lepsze, bo sama ta młodość była lepsza niż geriatria.A guzik prawda, moi młodzi. W tamtych czasach, czasach młodości geriatrii, kiełbasa była wyłącznie z mięsa, różnej jakości, ale wciąż z mięsa. Parówki były fuj, bo podobno wymiona do nich wkręcali, ale wymię to wciąż jeszcze krowa, a nie hydrolizat białka i kolagen (z paznokci?) Dżem miał na etykietce na pierwszym miejscu owoce, a woda w składzie nie występowała wcale, zresztą etykieta była krótka -owoce, cukier. Nawet taka marmolada buraczana ("Tylko nie kupuj mi marmolady buraczanej", mówiła Mama wysyłając mnie po zakupy, gdy już wszystkie gary domowych marmolad zostały opróżnione.) składała się jedynie z naturalnych produktów, a jej jedynym felerem było to, że oprócz owoców zawierała też buraki, które nadawały jej pięknego koloru. Teraz wszystkie słodycze, nawet już niektóre czekolady, o ciasteczkach nie mówiąc, zawierają syrop m@nsanto. Także wszystkie napoje, których etykieta nie zawiera słowa "sok"oraz większość dżemów, a także innych przetworów, po których byśmy się tego nie spodziewali. Poza tym są mało jadalne: dostałam od Córusi pudełko ciasteczek na Święta. Kupione raczej, jak sama powiedziała, dla pudełka niż dla zawartości. I ono sobie stoi to pudełko, zawartości niewiele ubyło. Któregoś wieczora napadła na mnie potrzeba zjedzenia czegoś słodkiego. Ponieważ istniały tylko te Dzieckowe markizy, których nie tknęłabym nawet gdyby mi spadek poziomu cukru groził śpiączką, sięgnęłam po ciasteczko z owego pudełka. I natychmiast tego pożałowałam. Tak więc ciasteczka służą do zaspokajania psiego sępactwa, gdy jem coś, czym się podzielić z nimi nie sposób - i to jednorazowo jedno ciasteczko tylko, żeby psom nie zaszkodziło.
Wobec powyższego idę upiec jakieś ciasto, zanim zacznę przeszukiwać zakamarki za bardziej jadalną słodkością.

Na blogu pani Coca Cola ElDżej wyczytałam, że należy wystrzegać się oleju rzepakowego, bo zawiera ślady m@nsanto i w to w dwóch postaciach - jako GMO i jako glifosat. I tu byłabym skłonna się z nią częściowo zgodzić, o tyle, że rzepak pochodzący z rodzimych upraw nie może być GMO (Natomiast ten zakupiony od wuja Sama owszem i wyłącznie.), ale coraz częściej jest desykowany przed zbiorem. Nie zgodzę się natomiast, co do tego, że należy zastępować go oliwą, ponieważ handel oliwą jest ostatnimi czasy źródłem potężnych i bezpieczniejszych niż narkotyki dochodów mafii. No, chyba, że mamy dostęp do oliwy prosto z Prowansji np. Zachwalany mocno na wszystko olej kokosowy tak się ostatnimi czasy rozpanoszył na półkach sklepowych, że to się podejrzane wydaje - taki olbrzymi wzrost uprawy palmy kokosowej?
No to chyba najbezpieczniej jednak smalczyk (choć też nie do końca, ale zawsze)

wtorek, 23 stycznia 2018

jestem-jestem

Wybaczcie, ale tak jakoś się w sobie zebrać nie mogę, żeby coś tu naskrobać. Lenistwo umysłowe, niechciejstwo, syndrom "czystych okien w akademiku", albo coś tam jeszcze.
Ogólnie - czarna dziura. Która mnie wessała ostatnio jakby głębiej, gdy się okazało, że mój wewnętrzny granacik jest troszkę bardziej odbezpieczony. W związku z czym może zrobić bum w każdej chwili i będzie pozamiatane. No, nic. Na razie, dzięki temu, że ostatnią maupą nie byłam i nie za bardzo się nad dziećmi znęcałam, udało mi się zapisać do doktorów już na luty br, a nie za rok. Co jest optymistyczne. A ciąg dalszy wyjdzie w praniu. Przy czym nie bardzo liczę na jakiś sensowny bieg przy udziale nfz, więc pewnie będę musiała poszukać innej ścieżki.

A skoro nie piszę, to coś innego zapewne robię z czasem. No, robię. Ponieważ żadna twórczość mnie nie napada, więc czytam, co mogę, a czasem oglądam, co mogę. Z tego czytania różności wynikają ponieważ ludziska, nawet w wydawanych pięknie dziełach, bzdury wypisują -  czasem się robi takie super "WOW" z czegoś, co dla mnie jest zwykłe i oczywiste. Ostatnio takie "ciekawostki historyczne" poczytywałam, z czego wyszły ciekawostki praktyczne. Mianowicie przypomniał mi się "plastik", którego dawno nie robiłam, bo moje podroby jakoś się buntowały na takie jadło. Ale wczoraj zaczęłam się ślinić, na samo wspomnienie, więc kazałam Starszemu zaprzęgać i odwiedziliśmy miejscowy smarket, między innymi celem nabycia "mięsa ze słonia" (z konia jest konina, z wołu - wołowina, to znaczy, że słonina jest ze słonia). Część została przeznaczona dla sikorek, a reszta poszła w gar na smalczyk. (Topiąc słoninę na smalczyk należy koniecznie dać najpierw na spód garnka odrobinę wody. W przeciwnym wypadku cały czas się lepi do dna i trzeba uważać, żeby się nie przysmażyło za mocno. Nawet na najmniejszym ogniu niestety tak ma.) Potem do tego smalczyku wrzącego wrzucamy pokrojoną cebulkę, jak się zeszkli dorzucamy starte jabłko, a na koniec sól, pieprz i sporo majeranku, który naszym podrobom pomoże przetrwać  ekscesy kulinarne.
Następnie napadł na mnie  chleb ziemniaczany. Ponieważ prosty jakiś był bardzo, a mi się poniewierało dość dużo ziemniaków, pozostałych z obiadu, więc postanowiłam zrobić. (A co tam, ziemniaki i tak by trzeba wyrzucić, choć ostatecznie kozy by je zjadły). No to zrobiłam:

"Swojskie jadło" się zrobiło, bo i smalczyk self made i kozowy twarożek

Już nawet spróbowałam. Upiekł się dobrze, choć obawy miałam w stronę zakalca, ponieważ dałam więcej wody do ciasta, niż przewidywał przepis. I jest bardziej jadalny, niż to co w moim smarkecie oferują. Jakby ktoś chciał spróbować, to  przepis wzięłam  STĄD
Ogólnie rzecz biorąc, mimo piekarni w każdej dziurze większej i mniejszej, chleb to jest w tej chwili porażka. Nawet nie wiem, czy ludzie, którzy go pieką są faktycznie piekarzami, czy to ludzie z łapanki, którzy żadną pracą się nie hańbią, o żadnej nie maja bladego pojęcia i każdą potrafią tak samo spieprzyć. Ostatnio, po takim jednym, z piekarni dość zaufanej, rozbolał mnie żołądek.  Zatem w trosce o własne podroby muszę przestać się lenić i powrócić do pieczenia chleba. Zwłaszcza, że warunki powróciły.
Tymczasem, w trosce o te podroby zrobiłam kimczi. Zabierałam się do niego, jak pies do jeża, bo nigdy wcześniej nie próbowałam i "a nuż to będzie świństwo i szkoda roboty". Tymczasem kozy kończyły zjadać pekińską kapustę, którą Dziecko mi przywiozło kiedyś w hurtowych ilościach od kolegi i wypadało się wreszcie zdecydować. Zatem odjęłam im od pysków ostatnią główkę i zrobiłam. Dlaczego akurat kimczi, skoro kiszona narodowa kapusta jest powszechnie dostępna, a nawet w spiżarce się znajduje?
Po pierwsze ta ze sklepu nie wiadomo, czy kiszona, czy kwaszona, a to robi ogromna różnicę. A moja własna jest pyszna oczywiście, ale niestety - tylko pyszna. Albowiem jest w tych słoikach pasteryzowana, więc większość jej walorów zdrowotnych uleciała wraz z temperaturą. Natomiast kimczi robione na bieżąco zawiera witaminy i bakterie kwasu mlekowego, które nie tylko podnoszą odporność, ale bardzo służą naszym podrobom. Postawione w ciepłym miejscu kiśnie błyskawicznie i już po dwóch dniach jest jadalne. Po czym trzeba je przełożyć do zamykanego słoja i wstawić do lodówki. Dlaczego do zamykanego? Z powodu iż zapach kiszonki opanowałby całą zawartość lodówki. Osobiście mogę zjeść twaróg w towarzystwie kimczi, ale sam twaróg o zapachu kimczi chyba by mi  nie odpowiadał. Mąkę ryżową, która jest potrzebna do jego wykonania można dostać nawet w moim wiejskim smarkecie, więc ną problem. Nie gustuję w  tłuczonych żarówkach i kruszonych żyletkach, zatem z podanej w przepisie ostrej papryki rezygnuję a czili dodaję tylko odrobinę, ze względu na zdrowotne walory.
Wykonałam tak jak TU. Pierwszy raz dokładnie prawie (ograniczając ostrość). Po czym się okazało, że kapusta pekińska pokrojona w podłużne słupki robi się łykowata (na co już się raz nadziałam, robiąc z niej gołąbki), natomiast marchewka pokrojona ręcznie w julienne, po ukiszeniu jest jak bambus. Zatem drugim razem kapustę pokroiłam normalnie, jak kapustę, a marchew starłam na tarce o dużych oczkach. Było dużo lepiej.  Właśnie przed chwilą wyjadłam widelcem ze słoika resztkę, wobec czego jutro nabędę kolejną kapuchę i nastawię.
Z kulinarnych ekscesów zaistniało jeszcze ciasto drożdżowe z orzechami. Motywacja była wieloraka, zdrowotna również: a) takim ciastem można zastąpić niejadalny chleb śniadaniowy, b) geriatria powinna spożywać orzechy, które niestety w stanie naturalnym są ciężko jadalne c) można przy okazji opędzić zapotrzebowanie na odrobinę szkodliwych kalorii (bynajmniej nie pustych) Poza tym mnie to ciasto drożdżowe zaabsorbowało, bo robi się je trochę inaczej, niż zwykle. Znalazłam je na blogu niebonatalerzu i zrobiłam. Zniknęło błyskawicznie, wobec czego w poniedziałek była powtórka. Wyszło jeszcze lepsze. Tym razem podzieliłam na dwie mniejsze keksówki. No i nie robiłam kruszonki, bo ostatnio wychodziła mi jakaś pancerna.

Tym razem wygląda bardziej sztruclowato. Poprzednia była raczej jak "łaciata babka"

Jedną drożdżówkę  zjedliśmy błyskawicznie, jeszcze lekko ciepłą (niestety, tego ciasta nie wolno kroić na gorąco - pozostaje stać nad nim z wywieszonym ozorem i czekać aż trochę przestygnie). Druga, ledwie napoczęta leżała sobie w szafce obok chlebka. Nosz, żebym ją chociaż była ściereczką zawinęła! Bo z nagła Starszego naszło pilnie na wyjazd do miasteczka. No i jak to z nim zawsze bywa -  oznajmuje mi, że jedziemy, będąc już gotowym do drogi. Po czym stoi z ręką na klamce, a ja się w pośpiechu ubieram, zbieram torby zakupowe, telefony, karty, zapalniczki etc. W międzyczasie on już wychodzi i odpala, bo  się robi pośpiech jak do pożaru. Trudno w tych warunkach pamiętać o wszystkich beneluxsach, np o tym, że bułka w szafce,a sępy tylko czyhają. No i pojechaliśmy żwawo, załatwili, co było do załatwienia i dość szybko wrócili. Psy nas w drzwiach przywitały, po czym oddaliły się natychmiast, a mnie rzuciła się w oczy otwarta szafka, a w niej na półce jakoś pustawo. Czarna wyczuła temat natychmiast, zanim zdążyłam się cokolwiek odezwać i profilaktycznie wbiła się pod stół. Natomiast główna winowajczyni, Księżniczka,  spierniczyła do pokoju, na swoje posłanie i zajęła pozycję z głową wbitą w kąt "nie ma mnie, nie ma, ja nic nie zrobiłam". A na dywanie, w stałym jej punkcie obserwacyjnym, poniewierały się smętne resztki sztrucli w morzu okruchów. Krew mnie zalała nagła. Nie tyle z powodu żalu po ciasteczku, ale raczej z powodu "Oj, co teraz będzie". Księżniczka, ze swoją powiększoną wątrobą i tak chodzi, jak  jednostronnie wybrzuszona piłka. Po spożyciu tego ciasta jej się wyrównało - wyglądała jakby tę piłkę połknęła i miała zaraz pęknąć. A ja robiłam szybki przegląd: do której weterynarz i co to ja tu mam pod ręką w razie "W". Oczywiście nie miałam nic, oprócz nospy, bo suplementy wątrobowe wyszły Zadysponowałam dietę ścisłą do rana, z wyjątkiem odrobiny, o objętości łyżeczki może, dla połknięcia wieczornej tabletki. Która to tabletka została wbita w jeden kawałeczek mięsa. Po chwili mięsko znikło a tabletka leżała sobie samotnie w pustej misce. No i musiałam wepchnąć w gardziołko.
Niech nikt sobie nie myśli, że pies przejedzony do wypęku miał jadłowstręt! Może jakiś inny pies by miał, ale nie Księżniczka. Najpierw stała nad tą pustą miską z wielkim poczuciem krzywdy, że Czarna dostała, a ona nie. A potem przytuptała ochoczo, gdy ja zasiadłam w swoim fotelu z wieczorną przegryzką i sępiła, tuptając z łapki na łapkę. Normalne stworzenia mają jakieś receptory wypełnienia żołądka, ten natomiast stwór monachijski chyba felerny jest w tym względzie. Myślałam sobie kiedyś: gdyby ją tak zostawić sam na sam z garnkiem zawierającym trzydniowe jedzenie dla obydwóch - jak długo by jadła i ile by zjadła. Ponieważ istnieje domniemanie, że wszystko - wolałam nie eksperymentować.
A najlepsze w tym wszystkim było zachowanie Czarnej - jej poczucie winy (choć ona zapewne tego ciasta nie tknęła nawet, bo nie wyobrażam sobie wspólnego obżerania jednego kawałka, w sytuacji, gdy potrafią się pożreć do krwi na okoliczność  marnego okrucha, który nie zdecydował się, pod czyim pyskiem ma wylądować).  Z trudem  udało mi się ją przekonać, żeby "posprzątała" z dywanu pozostawione tam okruchy   (a jest w tym dobra - wszelkie okruszki z podłogi pozbiera do ostatniego). Zaprowadziłam na miejsce, powiedziałam "Posprzataj", a ona  stała nad nimi chwilę i zastanawiała się, czy faktycznie ma to zrobić.

PS:
Dziękuję Wam wszystkim, którzy tu zaglądacie, mimo, że ja sama rzadko zaglądam.Dzięki także za mejle na PW na które niekulturalnie nie odpowiedziałam. Podtrzymujecie bardzo mojego ąkłego ducha! Dzięki Wam za to.