środa, 11 kwietnia 2018

wiosna, ach, to ty! Ale bardziej lato chyba

No, przydreptała wreszcie. Złośliwie - zaraz po świętach, które paskudne były pogodowo nad wyraz. (Ale zawsze są jakieś plusy. Tym razem był taki, że gówniarzerii nie chciało się nosa wyściubiać na to dżdżysto-wiatrzyste-zimniaste zewnętrze, wobec czego huki świąteczne ograniczyły się do kilku tylko w czasie rezurekcji. A potem psy miały spokój - zaczem ja również.) Upał nagły kurtki-czapki z człeków zrzucił. Traktory wypełzły na pola. Sumsiady wyruszyły z akcjami gówniano-podorywkowymi, pod kartofelki głównie. A Walduś tak pilnie zajął się swoim rabarbarem, że już koleiny w drodze wyjeździł. Najpierw sypnął czymś białym w granulkach, potem wylał dwa mauzery wody gnojowej spod blondynek, potem opłużkował, a potem ręcznie wysypał 3 worki salmagu. Na jakieś 10 arów na moje oko. No to nie jemy rabarbaru, żeby nie wiem jak nas kusił ten rabarbar, gdy jeszcze niczego innego świeżego nie ma.
Mnie także to lato spod dachu wypędza, ale staram się nie szaleć, bom mimoza jakaś się zrobiła (mimoza: mimo, ze kce, a nie moze). No to na lajciku, tuninguje sobie ogródek co go mam za oknem mym. jak już całkiem mimoza będzie, to przynajmniej widok jakis przyjemny.
Najsamprzód zabrałam się za sklaniak. Z powodu iż:
 po1. - się rozrosło momentami bezczelnie. Zwłaszcza jeden rozchodnik jest ekspansywny taki, że zagłuszyłby wszystko inne, jakby mu pozwolić.
po 2 - ubiegłoroczny step odbił się czkawką w ten sposób, że trawka się wysiała sama z siebie (Dziecko mówi: a to dobrze chyba? Dobrze by było, gdyby się wysiała pod siebie, a ona złośliwie wysiała się na skalniaku i w na zielniku)
po 3. - nornice zaczęły swoje organizacje podziemne zakładać akurat na skalniaku właśnie. Ja je niby rozumiem - ziemia miększa, rycie łatwiejsze. Miałam zamiar utrudnić im trochę kładąc siatkę, ale w najbliższych marketach nikt o takiej nie słyszał, a internetem jakieś straszne ilości sprzedają, jak do zabezpieczenia łemblej prawie. No to będzie bez.
Z powodu iż nie lubię żywych roślin wyrzucać, musiałam ten skalniak troszkę poszerzyć. Wiązało się to z przesunięciem głazów prawie-narzutowych, które u jego podstawy leżą, ale dałam radę. Załatwiłam go na dwa podejścia w zasadzie. Trzecie podejście było wczoraj i polegało jedynie na dosadzeniu nabytych armerii, smagliczki i skalnicy, ponieważ moje dotychczasowe wyginęły jakoś i musiałam nabyć.

Skalniak po tuningu. Uładziłam ekspansywny rozchodnik. Ogarnęłam rojniki. I tak sobie myślę, że coś fioletowego jeszcze by się przydało.Ale siatki na nornice nie założyłam, bo w najbliższym markecie o takiej nie słyszeli, a internetem do nabycia jedynie jakieś olbrzymie ilości. To za rok będzie powtórka.
 
 
I funkiowy klombik. Jesienią został powiększony, bo funkie się rozrastają. Już zaczęły wybijać pędy. Z tyłu posadziłam liliowce. W cieniu między gruszą a mahoniami - nowonabyte funkie w liczbie 5 sztuk. A lukę pomiędzy bzem a forsycją zapełni parzydło leśne. Między ostatnia mahonią a bzem posadziłam jesienią jeszcze jeden krzak mahonii.W ten sposób sąsiadki "piwnica", na której jest składowisko śmiecia wszelakiego zostanie zasłonięta. O ile jej czymś nie podleje...

I tak mi sporo tych rozchodników i rojników zostało i muszę je jakoś zagospodarować. Na razie nie mam pomysła, ale niebawem go znajdę. Najciekawsze, że cudny dziwaczny plasterek, który mi Dziecko odcięło z jabłoni, celem zastosowania do dekoracji, a który jeszcze przed chwilą palętał mi się pod nogami - nagle zniknął. Po prostu zmył się, wyparował, amba zjadła. I to tuż po tym, jak Starszy się zerwał do palenia w piecu. Oczywiście nie widział, nie słyszał i nie wie, o czym ja w ogóle do niego rozmawiam. Z tym, że Starszy prędzej język sobie odgryzie, niż powie prawdę. Nie rozumiem tylko, czemu się musiał akurat tego plasterka czepić, jak miał przyjemniejsze materiały do rozpalania. Zwłaszcza, że leżał zupełnie nie tam, gdzie drewno do palenia. No, cóż, logika Starszego chadza coraz bardziej odległymi ścieżkami od mojej. Najgorsze, że po prostu nie robi nic, nic nie robi, nic go nie obchodzi, aż nagle się zrywa do działania w środku jakiegoś tematu, bez pytania, bez konsultacji i robi lekką oborę.

czwartek, 5 kwietnia 2018

powielkanocnie

Przedwielkanocnie nie było, bo nie wyszło. Szału przedświątecznego nie było, ale mimo wszystko czwartek i piątek przeszły na wysokich obrotach.
Pozimowe ogarnianie chałupy uskuteczniałam porcjami i z doskoku. Największym wyzwaniem były okna, które MUSIAŁY zostać umyte. Nie wiem, czy znowu mi się coś-tam między uszami  ulęgło, czy faktycznie starożytni Chińczycy mają rację z tymi oknami, ale po prostu, źle mi działa na psychikę brudna szyba, przez którą bezczelnie zagląda do wnętrza ostre, marcowe słońce.  Problem z oknami polega na tym, że mam 3 okna od zachodu i jedno od południa. I one muszą być umyte przed południem, bo ściganie się ze słońcem (pt.  prędzej słońce wysuszy płyn, czy ja prędzej wytrę do błysku szybę) jest z góry skazane na porażkę. No a w marcu przedpołudnia są zimne... Ale jakoś ostatecznie wyszłam z tarczą z tej nierównej walki...
Mówiłam, że nie lubię świat? Nie lubię. Zwłaszcza, że tu świętowanie to pomieszanie formalności z hipokryzją sprowadzone do kwestii kulinarnych. Ostatecznie jestem skłonna głosować za wyższością świąt Wielkanocnych nad świętami BN, że względu, głównie,  na mniejszy wkład pracy koniecznej do przygotowania tych pierwszych. Nie znoszę tego całego ślepo-tradycyjnego gotowania, ale nie mam wyjścia, bo Starszy nie uznaje żadnego gotowego-kupnego, czym można by opędzić, choć raz w roku, to najbardziej praco-czaso-chłonne. Ale co mu tam, przecież on nic nie robi, tylko pilnuje tradycji. I jakoś nie dociera, że tradycja, to nie jest coś danego  od zarania dziejów, co nie ulega żadnej ewolucji.
 Więc, coby tradycji stało się zadość została poświęcona palma.

Palma koniecznie musi być taka j.w. Żadna inna, nabyta w sklepie, markecie itp, nie ma racji bytu. 

Powinna jeszcze być w niej kłokoczka, z której się potem robiło krzyżyki, ale kłokoczkę trudno spotkać aktualnie (u nas rosła koło domu, ale zmarniała, gdy kopali wodociągi).  Z palmą szło się w pierwszy dzień świąt w pole. Święciło się je święconą wodą, używając palmy jako kropidła i wbijając na początku pola krzyżyk z kłokoczki. Na pszeniczna oziminę rzucało się rozgniecione święcone jako, żeby rosła złocista, jak żółtko. Na ostatnim kawałku roli wbijało się palmę.
Mówię o tym wszystkim w czasie przeszłym, bo tak się robiło u nas rokrocznie. Chodziliśmy z dzieciakami, jeszcze małymi, potem już dużymi całkiem. I to był taki fajny przerywnik w świątecznym obżarstwie.  Przy czym zwykle było tak, że aura jakoś bardzo nie utrudniała. W ub. roku pojechaliśmy ze Starszym we dwójkę autkiem i uskutecznili proceder na poletku, gdzie miał zostać posiany owies. W tym roku tradycja padła, ponieważ wszystkie pola czekają dopiero na wiosenne zasiewy i jeszcze nie wiadomo, gdzie owies zostanie posiany. Poza tym w Niedzielę
pogoda była makabryczna - nie dość, że lało cięgiem, to do tego potwornie wiało. Nawet psy wychodziły niechętnie i tylko na tyle, ile niezbędne.


Święconka, jak święconka. Oczywiście nie jest to cała zawartość koszyka, ponieważ reszta poszła do konsumpcji

W czwartek się okazało,że ubiegłoroczny baranek zaginął w akcji. Był,  cukrowy taki. Już nie te czasy, żeby zjadać cukrowego baranka (jak to czyniliśmy, dzieciakami będąc), musiał zatem ulec jakiemuś tragicznemu wypadkowi. Miałam zamiar w piątek, rzutem na taśmę, nabyć takiego cukrowego w którymś markecie (mimo, że okropne były), ale uświadomiono mi, że o szybkich zakupach w piątek raczej należy zapomnieć. Wobec czego, ponieważ i tak były w planie drożdżowe wypieki, została wydobyta z czeluści spiżarnianej szafki foremka na baranka. Ta foremka była przez dziesięciolecia unikatem, pół wsi ją wypożyczało przed świętami - teraz  sklepy pełne są foremek na baranki różnych rozmiarów i kształtów.  Baran został upieczony, polukrowany i otrzymał pieprzowe oczka.  Chrzan do święconki nabyłam, bo nie odczuwałam woli bożej iścia z amerykanami w pole,żeby ukopać.  A najśmieszniejsze jest to, że owiesek też nabyłam (mając ponad tonę owsa na strychu!) Jakoś wstępnie koty się nim bardzo nie interesowały. W poniedziałek po południu przestał już pełnić swoja funkcje dekoracyjną i został zapodany kotom. Nawet się początkowo nim zajęły, na skutek czego doniczka wylądowała na środku dywanu, wytrzepawszy z siebie część podłoża. A dziś już żadnego kotowatego nie interesuje.

Mazurek popełniłam w tym roku. Dokładnie dwie sztuki, takie małe, jednakowe.

Dotąd zrobiłam mazurek może jeden raz w życiu, jeszcze smarkaczem będąc. Wtedy, pamiętam, był to mazurek kajmakowy. Teraz wykonałam na zamówienie krakowskiego Dziecka. Kajmakowy nie mógł być brany pod uwagę, bo kajmak występuje w "piszingerze", bez którego nie ma żadnych świat dla Starszego. No to była taka swobodna tfórczość artystyczna czekoladowo-pomarańczowa, z wykorzystaniem kandyzowanej pomarańczy do dekoracji. (Oj, tam znowu -kandyzowanej! Po prostu usmażonej w syropie) W sumie wyszło OK, bo bez masiastych kremów. Ogólnie fanką mazurków nie jestem, bo to "placek" żaden. No i nie wiem, skąd córusie naszło, skoro nigdy nie robiłam. Może z powodu tego trąbienia wszędy, że na Wielkanoc obowiązkowo pascha,  sernik i mazurek. Bez sensu oczywiście bo pascha to w końcu też jakby sernik...
Ogólnie wyjątkowo - dziś poniewiera się jeszcze jedna babka łaciata (bo z normalnej porcji ciasta na keksówkę babki wyszły dwie) oraz kawałek piszingera.  No i kawałek sernika na zimno, na ciasteczkowym spodzie z wierzchem z musu truskawkowego. Który to sernik będzie zalegał lodówkę dopotąd dopokąd panom moim szanownym nie pokroję i na talerzykach nie zapodam. A Starszy słodyczowo niedowartościowany, bo podczas dzisiejszej wycieczki do sklepu celem nabycia pieczywa zażądał chałwy. Która opchnął natychmiast. W końcu to łatwiej, niż z nożem i talerzykiem startować do sernika w lodówce. Oczywiście chapnął jedną sztukę i mocno się dziwił, po co biorę drugą (Przez 30 lat nie zajarzył, że chałwa to jest to, co tygrysy lubią najbardziej ze wszelkich słodkości. No, cóż, spoglądanie ustawiczne na czubek własnego nosa ogranicza pole widzenia.)
Dziecko krakowskie wyczaiło pociąg powrotny jedyny jeszcze dostępny o 16.52. Zostało odwiezione na dworzec do mieściny przez Dziecko domowe. A ono, jak to ono - w ceremonie i wersale się nie wdaje, siostrę z auta wygruziło, dało po garach i było zaraz z powrotem. I w momencie wnijścia do domu otrzymało telefon, że pociąg jest godzinę opóźniony. Zaproponowało  z powrotem, ale Kasia stwierdziła, że posiedzi. Fajna sprawa z tym pociągiem. Zważywszy, że rozpoczyna bieg w Przemyślu, skąd jedzie pewnie krócej niż godzinę, istnieje domniemanie, że o godzinie odjazdu z Przeworska nie wyjechał jeszcze z Przemyśla. Czyżby tam, bliżej Syberii, pociągi do szyn poprzymarzały?  Wiadomo, że jak pociąg raz opóźnienie złapie, większe takie, to potem się już żółwi, bo w pierwszej kolejności puszczają te, które jadą planowo. Tak, że o 20.42 stała jeszcze w Płaszowie. Pociąg uzyskał rekordowy czas przejazdu jak na IC i na obecne czasy!  Nic, tylko podróżować koleją w świąteczny czas w III (IV ??) Rz-plitej.

Właśnie przed chwilą DHL przywiózł zakupione internetem butki. I znów mi się udało (Ogólnie mam szczęście do internetowych zakupów. Często kupuję różne rzeczy w ten sposób, który uważam za bardzo-super OK w sytuacji mieszkania na wsi w sąsiedztwie małego miasteczka i ograniczonych możliwościach dokonywania oblotów po sklepach celem nabycia. W dodatku internetem są jakby lepsze warunki do kupowania, szersza informacja o produkcie, no i w ogóle - fizycznie mniej absorbujące. No i wyobraźcie sobie, że w zwykłym sklepie oglądacie na raz pięć - sześć par butów, przymierzacie, rozkminiacie - które, a pani sprzedawczyni robi się coraz bardziej purpurowa pod grubym makijażem. Jeżeli ostatecznie nie weźmiecie żadnych, to właściwie więcej się w tym sklepie nie macie po co pojawiać. Co w małej mieścinie jest dość trudne, bo sklepów niewiele. W dodatku takie sobie po prostu zwrócenie, bośmy się rozmyślili, albo się okazało, że do wystroju pasować nie będą należy sobie wybić z głowy.
 A jak jeszcze dostawa jest za friko, to już przewaga absolutna. I to, że ciężkie paki znajdują się pod drzwiami same, bez mojego fizycznego udziału /np. kocia wyżerka i wyściółka na cały miesiąc a nawet dłużej/. Szkoda, że nie bardzo jest opcja dokonywania tym sposobem miesięcznych zakupów spożywczych)
Butki są bardzo akurat i nie będzie zawracania głowy z odsyłaniem.