piątek, 29 czerwca 2018

na wariackich papierach wszystko biega

A my za tym wszystkim pełzamy na czworakach i z nosem przy ziemi. Bo nie wyrabiamy psycho - fizycznie.
Maj buchnął lipcowym upałem i sierpniową suszą. I trzymało tak przez kawałek czerwca jeszcze, nie pozwalając nosa wytknąć do późno-popołudniowych godzin. Nawet psy leżały jak skóra z diabła, porozrzucane popod nogami (szczęściem domownicy też dogorywali po kątach, więc bez kolizji raczej się obywało, z wyjątkiem jednej, gdy pańcia pomykała z praniem na balkon i zaliczyła glebę zahaczywszy o wyciągniętego cybucha Czarnej). O dziwo potrzeby większe i mniejsze jakoś nie istniały, a gdy ciupasem psy wyciągnęłam, sobie i im naprzeciwko, Księżniczka po paru metrach spaceru robiła w tył zwrot i zmykała do domu.

A potem nagle termometr oszalał, poleciał na łeb-na szyję, 20 stopni ponad w ciągu doby i raptem okazało się, że trzeba wygrzebać gacie-na-wacie, w których pomykam zimnom porom, a nawet kurtałkę (Szczęściem, albo lenistwem na strych jej nie wyniosłam, bo musiałabym czołgać się po tych schodach do nieba. Jak wiadomo, schody do nieba strome są i trudne do pokonania.) No i jak zdecydowało się ochłodzić, to zdecydowało się także popadać. I tak sobie popaduje - trochę padnie, trochę słońcem błyśnie - na dobrą sprawę ani deszczu, ani pogody. Parę razy mnie już tak pogoniło, że leciałam biegiem niedoschnięte pranie zbierać, po czym się rozmyśliło w momencie, gdy już z tym praniem wchodziłam do domu. Wobec czego wieszam teraz na suszarce i ustawiam ją pod daszkiem strychowego balkonu, gdzie mniej zdecydowany deszcz nie sięgnie. Wykorzystuję momenty słoneczka i wyciągam siebie i psy poza gumno. Co się często kończy tak, że po przejściu tych 200 metrów do sadu robimy nagły w tył zwrot i w strugach deszczu padających z niewiadomo-skąd-nadeszłej chmury pomykamy do domu. A że możliwości pomykania żwawego ma tylko jedna z nas trzech, tj. Czarna, zatem w domu pojawiamy się a la kura.

Deszcze parę tematów załatwiły.  Między innymi rozwiązały kwestię obfitości nadmiernej. Bowiem obfitość pojawiła się w owocu wszelakim sezonowym przedsezonowo występującym. Najpierw sąsiadów czereśnia uginała się pod owocem dorodnym. Który, o dziwo, nie stał się szpaczym łupem (zdaje się szpactwo zostało przetrzebione przez ten nagły nawrót zimy, który nastąpił tuż po tym, jak szpaki pojawiły się na kozim trawniczku). Sąsiadka zachęcała do korzystania, a ja czereśniom oprzeć się nie potrafię. Mierząc siły na zamiary zerwałam tylko w 5-litrowe wiaderko - wszak na zerwaniu nie koniec, trzeba jeszcze wydrylować a potem odstać swoje nad garem, potem pobujać się ze słoikami, zapasteryzować i poparzyć paluchy, wyciągając z gara. (Kolejny sezon przetworów się zaczął, a ja nadal nie nabyłam narządka do wyjmowania słoików z kipiatoku)
Naszło mnie na czeko-dżem z tych czereśni. Przekopałam zasoby sieci, ale znalazłam tylko śliwkowy oraz truskawkowe coś, co polegało na wymieszaniu gotowego dżemu z rozpuszczoną czekoladą. Wobec tego uskuteczniłam swobodą tfurczość. Jest jadalne. Zużyłam paczkę kakao oraz 3 i pół tabliczki czekolady gorzkiej i mlecznej (bo Dziecko wołało, żeby mleczną - niech mu będzie)
Resztę czereśni załatwiły błyskawicznie 2 dni deszczu. I problem z głowy...
Zaraz potem pojawiły się wiśnie w stanie dojrzałym. I były uprzejme występować tak nisko, że nawet za bardzo ręki nie musiałam podnosić, by narwać co trzeba.  Ustaliłam, że trzeba 2 wiadra. Jedno poszło w sokownik, bezobróbkowo i wiśnie przeistoczyły się w sok. Drugie wydrylowałam, paluszkami zresztą i zamieniłam na dżem i konfitury. W zasadzie dżem okazał się raczej  frużeliną - chciałam mniej sztywny niż poprzedni, dałam mniej pektyny, wyszło na to że za dużo mniej, ale nic to - zje się. Do tego, do czego się u mnie stosuje dżem wiśniowy taka frużelina będzie akurat nawet bardziej. Resztę wiśni załatwiły deszcze. Dodam tylko, że u mnie w sadzie jest 8 drzew wiśniowych, dużych, dorodnych, które w tym roku oblepione były owocami cudnie. I te dwa wiadra zerwane przeze mnie oraz jedno zerwane przez Rzeszowską to była zaledwie cząsteczka tej obfitości. Oraz, że w przyszłym roku na pewno owoców nie będzie. Ale trudno, uhaha. Zauważyłam też, że wśród sąsiadów jakiś maniaków przetworowych nie ma, poza tym jedni maja własne, inni nie maja, ale nie potrzebują, jeszcze inni mają ale też nie potrzebują.
Jeszcze rzutem na taśmę, tuż przed deszczami udało mi się pozyskać porzeczki z moich dwóch i pół krzaczków, w ilości 5 litrów zamienionych na sok. Oraz, w konkurencji z pszczołami uszczknąć nieco kwiatu z lipy, z którego powstał lipny syropek. A lipa była tak kwieciem oblepiona tego roku (mocno przedwcześnie zresztą), że jak lunęło, patrzyliśmy na nią z obawą, czy uniesie ciężar tych kwiatów obciążonych wodą, bo gałęzie gięły się mocno. Nie kwitła zbyt długo, ale przez jakiś tydzień lipne granie i lipne wonie dominowały na gumnie.


A to lipa własnie. Dokładnie cała była tak oblepiona kwiatami. 
Pierwsze lipy zakwitły w tym roku, gdy jeszcze włóczyłam się po lecznicach, czyli końcem maja - miałam tam za oknem taką jedną, ale nie kwitła tak obficie, jak nasza staruszka.

Plantacje są prowadzone w tym roku na dziko mniej więcej. Przedarłam się przez zarośla powstałe w czasie mojego szlajania się po lecznicach i , choć pańskie oko konia tuczy,  zaglądam tam rzadko. Bo jak już zaglądnę, to się nie powstrzymam od skubnięcia trawki tu, trawki tam. Co się wiąże z gimnastyką pt. skłon-wyprost, która mi mocno szkodzi, mimo, że pan v-ce ordynator takiej choroby nie zna. Pomidory tylko zaopiekowałam bardziej. Skończyło się na tym, że kołki musiałam sama powbijać. Nie wiem, skąd siły na to wzięłam, ale powbijałam. 15, ostatnie 5 załatwił Starszy.
Jak opędziłam co ważniejsze zadania sezonowe to poza tym głownie siedzę. Siedzę, ponieważ jestem zbyt ąkła, żeby działać, a ponieważ siedzę, więc jestem zbyt ąkła, żeby działać. Bo wiadomo jak bezruch działa na człowieka - szkodzi.

Akcje mnie nie omijają, chociaż może mniej absorbujące fizycznie: skonstatowałam pewnego dnia, po tych moich domowych nieobecnościach, że koty mi leją równo, w różnych miejscach, głownie do lania nieprzeznaczonych. W męskie kapcie, kocyki na ławce itp. W zasadzie jeden kot - łaciata. Przeciwdziałać należało zdecydowanie i stanowczo. Zasada pierwsza: kot nie naleje w kapcie, jak nie będzie  kapci. Zrobiłam porządek z butami walającymi się pod kuchenną ławką, wyprałam i wypierniczyłam kocyki z tej ławki, popsikałam gdzie się dało nieznośnymi kotu zapachami. No i kota dostała obróżkę feromonową, bo po kątach  leje kot w stresie. Przy okazji zakupu obróżki nabyłam dla Areczka  Kalm Aid, który Areczek już wcześniej dostawał i dobrze mu się działo. Tak, że jednym rzutem dwa wariaty zostały spacyfikowane.


Kotecka w obróżce kitfasi się na łazienkowym oknie pomiędzy doniczkami z aloesami i domaga się głasków. Jakoś te feromony na nią działają, bo się bardziej głaskliwa i przytulasta zrobiła, przychodzi nawet na kolana a bywa, że i na łózko się wepchnie. Co się niestety skończyło tym, że Czarna, rozwalona jak na swoim, pokazała jej zęby z powarkiem, gdy usiłowała wejść w sam raz przed jej nosem.
 No i nie leje. Nie wiem, czy dlatego, że obróżka, czy dlatego, że nie ma w co.

A pańcia, jak się zbierze w kupę, żeby się dowlec do końca ogródka może sobie podziwiać, co jej tam urosło i zakwitło.


Fragment mojej rabatki, która teraz jest funkiowo - liliowcowa. Niestety funkie zostały przetrzebione przez nornice. W końcu wstawiłam pipki, ale dla niektórych było już za późno.


Jesienią, a potem jeszcze i wiosną poszukiwałam liliowców w takim kolorze. Ostatecznie do zakupu jakoś nie doszło. Po czym się okazało, że dobrze, bo mam. Te, posadzone poprzedniej jesieni, w ubiegłym sezonie nie kwitły i teraz mnie zaskoczyły  cudnie czerwonym kwiatem.


Ten także nie kwitł ubiegłego lata. Czaruje różowością z odrobiną żółtego i bordo (czy jakiś plastyk by się odważył tak zestawić kolory?) Przy nim ten czerwony to jest prościuch  zwykły.



A to tegoroczny nabytek, od dalszej sąsiadki wysępiony. Wykopała, jak leci, nie pamiętając, gdzie co jak kwitnie. Ale zakwitło pięknym kwiatkiem i obficie. Niestety, tylko ten posadzony na rabatce, bo  pod gruszą są marne strasznie


I taki -  pełny, Tych jest pół rzędu przed domem, druga połowa to te czerwone.Ładnie wyglądają, maja niezbyt długie pędy kwiatostanowe, które są dość sztywne i zachowują pion. Te czerwone, niestety, długaśne bardzo i niektóre wymagają wsparcia


No i jeszcze funkia tak się pięknie postarała. Ale wczoraj już te kwiatki  zmarnowane wyglądały z daleka. Myślałam, że z powodu deszczu. A dzisiaj, przy bliskim rzuceniu okiem, okazało się, że mszyce je dopadły.


czwartek, 7 czerwca 2018

szlachetne zdrowie

nikt się nie dowie
jako smakujesz
aż się zepsujesz

No i się zepsuło. Nosił wilk razy kilka - ponieśli i wilka. Akurat przemiła pani Małgosia na izbie przyjęć była i tako rzekła właśnie: "A co to pani Iwono, zawsze pani męża przywoziła, a dziś widzę odwrotnie." No bo w końcu przyszła pora i na wilka....
Tak mi podroby zaczęły życie uprzykrzać, że podjęły za mnie męską decyzję, by znaleźć przyczynę tego uprzykrzania i zacząć przeciwdziałać, bo tak dalej się nie da. Ponieważ zaczęłam się bać jeść w ogóle, przeszłam na dietę prawie ścisłą - jakieś sucharki, kaszki i inne tego typu specyjały. Co moich dolegliwości wcale nie zniwelowało. Jedyny efekt był taki, że spodnie, których już od jakiegoś czasu nie nosiłam, bo musiałam się kolanem dopychać, żeby zapiąć -  nagle stały się luźnawe. Inne natomiast mogłam zdjąć w zasadzie bez rozpinania. Jednym słowem - zaczynałam się zbliżać do wzorca "śmierć angielska na choręgwi". Przejście z psami do sadu wymagało wysiłku jak zdobycie Nanga Parbat. Po zmywaniu garów byłam wyczerpana jak po walce 10-rundowej. Mop był jakiś ołowiany, odkurzacz nie chciał się suwać, a o pójściu na grządki nawet nie próbowałam myśleć.
Moja pani doktór rodzinna podpowiedziała, żeby pójść prywatnie do ordynatora , to się bez problemów na oddział przyjmę i wybadają, co trzeba. No to zakopałam głęboko moje poglądy na funkcjonowanie systemu i poszłam. Ordynator nie wołał jakiś strasznych pieniędzy a szybki był i skuteczny. Bo jak mu się moje wnętrzności nie wykazały podczas wykonanych badań, to załatwił w trybie ekstra klinikę w najbliższej metropolii (która ponoć, mimo warunków lokalowych z peerelu, słynie z leczenia na europejskim poziomie: dziewczyna z KRK ze mną się tam wczasowała, co wywołało u mnie zdziwienie straszne, bo wiadomo: Kraków, łał, kliniki - łał, profesory - łał, itepe i tede. A właśnie, się okazuje, że przereklamowane to łał. O czym miałam możliwość przekonać się sama niewiele czasu temu.) Pobyłam sobie dni kilka. Bombardowali mnie promieniami X i polem elektromagnetycznym. Różne inne podglądactwo uskuteczniali. Trzymali mnie głównie o suchym pysku, więc przynajmniej na wyżywieniu moim zaoszczędzili, akonto tych drogich badań. Okazało się przy tym, że w obliczu wyższej konieczności nawet prywatna palma PT klaustrofobia idzie precz na chwilę. Żeby śmieszniej było, badania wykazały, że w zasadzie jestem zdrowa jak byk.
Szkoda tylko, że  po powrocie do domu zdarzyło mi się już kilka razy leżeć bykiem, nie do końca obojętnym. I jak powiedziałam panu vice-ordynatorowi w tej klinice - nie widzę związku pomiędzy moimi dolegliwościami a tym co jem (bo w końcu się wściekłam i stwierdziłam, że nie jem  a sensacje są, więc zacznę jeść), natomiast wyraźnie schylanie się mi nie służy. Na co pan doktór stwierdził, że nie zna takiej choroby.
Z czego wynika, że albo choroba ma jest nieznana, albo symulant jestem jakiś szwejkowaty, albo ostatecznie całokształt życiorysu na podrobach mi się odłożył w sposób nieuchwytny szkiełkiem, okiem i polem elektromagnetycznym. Wirtualnie mi się odłożył jakby, ten całokształt.
A to się raczej u psychiatry leczy...
Nadmienić muszę, że panowie moi stanęli na wysokości zadania i  ogarniali, dzieląc się obowiązkami. Starszy sobie dawne czasy starokawalerskiej młodości przypomniał i zajął się garowaniem, zbierając pochwały za smakowitość. Dziecko domowe nawet kfiatki w skrzynkach i donicach na zewnątrz podlewało pilnie co wieczór, bo prażyło lipcowo przez te dni. Dojenie kóz ogarniali we dwóch, bo szajbniętej Wandzi jeden nie dałby rady - ona jest  przyzwyczajona wyłącznie do mojej obsługi i nie ma opcji, żeby dała się komukolwiek wydoić, bez zastosowani trybu awaryjnego w postaci rękoczynu.(Pewnego razu Dziecko miastowe chciało się wykazać i zawołało, że dziś ona wydoi. Na co Wandziunia powiedziała "a właśnie, że wała!" po czym wzięła i usiadła na cyckach w psim stylu.) Rękoczyn sprowadzał się do trzymania kozie tylnej nogi w górze. Sukcesu to w zasadzie nie gwarantowało, bo przy obcinaniu rapetek szajba, trzymana za tylną nogę, potrafiła też drugą tylną podnieść i stać na przednich. Na szczęście tym razem chyba w zbyt dużym szoku była i zapomniała o ekwilibrystyce. Jednym słowem wszyscy przeżyli i wyszli z tych ćwiczeń bez szwanku. Psy tudzież i nawet koty się nie rozpierzchły po okolicy. Oczywiście, nie obyło się bez potknięć, jak to z facetami - kawę na ławę wykładać trzeba w słowach prostych i zdaniach niezłożonych. A ja wciąż zapominam, że to jednak są prototypy. Tym razem też: wydałam instrukcje odnośnie obsługi Wandala, nie mówiąc nic na temat obsługi Białej, bo ta jest prosta w obsłudze. No i wieczorem odbieram sprawozdanie. Starszy mówi o Wandalu, o Wandalu, a potem, że wszedł wieczorem do Andzi, a ona tak jak do dojenia się ustawiała.
-To ty jej nie doiłeś rano?
- A, bo nic nie mówiłaś, to myślałem, że jej się nie doi ...
I w tym momencie rozmowa została przerwana poleceniem, żeby łapał wiaderko i pomykał czym prędzej.

Dziecko domowe ściągnęło esemesami Dziecko miastowe: "No, bo ona debilem chyba jakimś jest" -  skwitowało. Mając na myśli to, że matka w szpitalu, a ona sama nie wymyśli, żeby przyjechać. I nawet nie o garowanie i kozo - zoo - obsługę mu chodziło. To zostało oczywiście bezet, bo Dziecko miastowe takie znowu wyrywne do odbierania komuś możliwości wykazania się nie jest. Zajęło się raczej robieniem "swoich" porządków, dzięki czemu kilka dni po powrocie zeszło mi na poszukiwaniach tego co TU stało a nie stoi i zgadywaniu, gdzie też może stać teraz.
Nawet udało się dzieckom nie pozabijać, głównie chyba dzięki temu, że Dziecko domowe opanowało wreszcie sztukę dyplomacji w obliczu wyższej konieczności. Nawet Starszy nie wychodził z podziwu, po pewnej akcji z babom gupiom i wrednom, stwierdziwszy "A ja myślałem, że on jest wariat większy ode mnie. Ja bym babę już sprzezywał, a on spoookooojnie: baba mówi, że drogę zagrodzi, a on mówi, że przyjdzie z policją i rozgrodzi. Baba mówi, że droga jej, bo ona płaci podatek, a on mówi, że też płaci podatek i jeszcze 6 osób tu płaci podatek i droga jest współwłasnością tych ośmiu osób, więc każda z nich ma prawo współużytkowania. Baba mówi, że pójdzie do sądu, a on mówi, że proszę bardzo, doświadczenie już ma, bo poszedłszy do sądu rozbudowę szkoły wstrzymała na parę lat, po czym sprawę przegrała. Po którym to dictum baba wzięła dupę w troki i znikła. A rozeszło się o to, że chłopaki siali kornflejksy wielkim traktorem i baba zapodała, że ich z powrotem tym traktorem tą drogą nie puści. Baba sobie wymyśliła, że droga ma 2 metry szerokości i po tych dwóch metrach powbijała kołki wzdłuż swoich "ekologicznych" porzeczek. Które to kołki traktor wielki nieco dyslokował. Czym babie naruszył jej mniemanie o maniu.
Akcja baby przypomniała mi inną akcje innej baby o cudnym imieniu Helena. Akcja również dotyczyła drogi i kwestii przejazdu traktora a miała miejsce kilkadziesiąt lat wstecz. Traktor również był zagramaniczny, mianowicie poniemiecki Lanz-bulldog, a jechał nim mój osobisty ojciec. Droga również była publiczna, nawet bardziej, bo nikt za nią podatków nie płacił, tyle,że zwyczajowo jedni  jeździli tą, a inni  jeździli drugą - równoległą.Ojciec należał do tych innych, ale wtedy mu tak jakoś było po drodze właśnie tą. No i ta piękna Helena powiedziała, że po jej trupie. I najpierw zaczęła tego lanca wrzątkiem polewać (on był na to, jak na lato, wigoru mu nawet dodawało, bo lanc palił na gruszkę żarową - lut-lampą się toto podgrzewało i kręciło kołem zamachowym). A potem legła w poprzek drogi. Ale długo nie poleżała, bo jak usłyszała, że ojciec daje w gary, to zebrała kiece i poleciała z własnej woli. Mając owe obrazy w pamięci obawiałam się, czy też tej babie nie przyjdzie do głowy legnąć w poprzek rejtanem. Ale ta pewnie na historii pilna była, albowiem historia uczyła, że Rejtanu z legania nic nie wyszło, bo wzięli i okrakiem przeszli i co zamierzali, to uczynili, a chłopisko tylko na odzieży szwanku doznał. Tu szwank na odzieży byłby większy, bo wszak droga polna, nie sejmowe sale. I w dodatku babsko świeżo gipsy z obu górnych kończynek zdjęło, więc z leganiem i wstawaniem problem niejaki mieć by mogło. (A swoją drogą, musiała sobie kobiecina nazbierać punkcików na górze, że jej tak obie górne łapki na raz w gips wpakowało....)
Zatem, uważajta, co czynita bliźniemu swemu, co by wam dwie łapki na raz w gips nie wpadły...
Ja, przynajmniej na razie łapki mam sprawne obie, choć niewiele brakowało, ale jeszcze pewnie punktów mam za mało. Otóż, zaraz po powrocie pies mi podstawił nogę: upały nadal były straszne, Czarna je źle znosi i szuka w domu chłodniejszych miejsc. Tam się wykłada, jak to Czarna, na boczku, a patyczane patyki mocno wyprostowane. Takim dobrym miejscem jest długi korytarzyk, gdzie słońce nie dochodzi. I ja sobie tym korytarzykiem pomykałam z naręczem poszpitalnego prania celem rozwieszenia na balkonie. Pod nogi nie patrzyłam, bo po co. Aż tu na coś nadepłam i zaliczyłam parkiet. Po czym się pozbierałam, zaświeciłam światło i zobaczyłam Czarną z łapką w górze "boli, oj boli". Łapka została wymacana i wygłaskana razem z głową, po czym przeszło. A ja mam obdarty łokieć .... Tylko...