czwartek, 30 sierpnia 2018

jedzonko, jedzonko

Ponieważ zdecydowałam się stosować do diety FODMAP, musiałam wyeliminować wiele produktów. Niektóre wyeliminowały mi się same, np. na twaróg nawet nie patrzę. Robię, oczywiście i mrożę, z nadzieją, że kiedyś będę mogła i miała ochotę go zjeść. No, ostatecznie zrobię sernik, który zje reszta. Ogólnie odżywianie stało się bardziej uciążliwe i wymagające więcej zachodu, co stoi w konflikcie z moimi możliwościami fizycznymi. W dodatku wiele tych potraw, które mogę okazuje się niesmacznych. Ostatnia zupka cukiniówka przecierana wylądowała w zlewie, bo samo patrzenie na nią mi szkodziło.
No to szukam czegoś co byłoby jednocześnie jadalne i dozwolone. Takie się wydawały placuszki bananowe, jednak w praktyce okazały się niesmaczne. Podobnie zresztą, jak wcześniej zrobione ciasto bananowe, które leżało, aż nabrało mocy urzędowej do zutylizowania go.
Dzisiaj zrobiłam bliny wyłącznie na mące gryczanej. Żadna filozofia to nie jest, ale nigdy dotąd nie robiłam, ponieważ dawniej mąka gryczana była nieosiągalna. Podobnie zresztą, jak niepalona kasza gryczana, a tylko taka nadaje się do zmielenia na mąkę. Kaszka krakowska istniała w zamierzchłych czasach (i moja Mama robiła z niej taką kostkę do czystych zup - gotowało się na wodzie, wylewało na półmisek, potem kroiło w kosteczkę i dodawało do niektórych zup), potem zniknęła na długi czas, a ostatnio istnieje znowu.
Przy okazji przeszukiwania sieci pod kątem przepisu na bliny, natrafiłam na bloga z przepisami tradycyjnymi. No i zainteresowały mnie oczywiście. Ale bardzo szybko się zniechęciłam, bo stwierdziłam prawie gołym okiem (wszak matematyk jestem i proporcje potrafię nawet na oko oszacować), że autorka sobie z czytelnika jaja robi, ponieważ podany przepis ma zupełnie inne proporcje składników niż oryginalny. Poczułam się zlekceważona, bo wrzucanie takiej ściemy jest tanim chwytem marketingowym (który wydaje się jednak dobrze działać u tej młodej damy) i przejawem braku szacunku dla czytelnika. A zachowanie oryginalności starej receptury, przy wykorzystaniu definicji jednostek typu "kwarta", "kwaterka", "łut", kalkulatora kulinarnego i excela zajęło by mniej niż 15 minut (co przetestowałam). Męska część rodziny blinów się nie czepiła (choć poprzednie placuszki bananowe Starszy opędzlował do zera, ku mojej zagryzionej wściekłości, bo wolałam je jednak od styropianu). Z dwóch szklanek mąki wyszło ich całkiem sporo.
Zgodnie z przysłowiem, ze "głodnemu chleb na myśli" ciągle jakieś tematy jadła mnie stąd i z owąd atakują. Naprzykrzają mi się np. zapiekanki z dawnych czasów, kiedy jeszcze nie było natłoku tych budek oferujących długie buły z jakimś wsadem polane ohydnym keczupem i kiedy pasztetówka była tak pyszną wędliną, że obowiązkowo musiała się znajdować na świątecznym półmisku (Tak, tak, sanockie zakłady mięsne produkowały taką w swojej masarni. Choć innych pysznych wędlin nie brakowało, zawsze na święta musiała być obowiązkowo, pokrojona na półmisek w grube plastry). W tamtych zamierzchłych żywnościowo czasach robiło się zapiekanki (albo raczej "grzanki') z buły zwanej weką albo inaczej wrocławską pokrojonej w ukośne plastry. Na te plastry szła pasztetówa, kawałek serka  żółtego i coś "do smaku". Tym czymś do smaku mógł być koncentrat pomidorowy (o keczupie wróble jeszcze nie ćwierkały), jakiś ogóreczek -skurwiszonek, powidło śliwkowe albo śliweczka ze słodkiej marynaty. No i własnie te śliweczki ze słodkiej marynaty mi nagle strasznie nadepnęły na umysł, wzmocnione tym, że w sadzie wisiało na drzewie jeszcze około wiadra stanlejek.
Robiłam takie śliweczki od zarania dziejów moich jako samodzielna hałsłajf. Jeszcze w tej starej chałupie, gdzie zamieszkiwałam przez lat wiele stały słoiki ze śliweczkami w sieni z zaimprowizowaną spiżarką we wnęce drzwiowej prowadzącej donikąd. Ale jak to jest w historii zaranie dziejów ginie następnie w ich pomroce i taka pomroka właśnie nakryła posiadany i wielokrotnie sprawdzony, a potem wieloletnio nie wykorzystywany przepis. Zaczęłam więc przeszukiwać zawzięcie zasoby, mając nadzieję, że ktoś coś podobnego wrzucił. Pamiętałam tylko, że ta octowa zalewa to był w zasadzie taki ulepek - sama słodycz złamana octem. Cos podobnego znalazłam tylko u OlgiSmile. Potem się okazało, że niestety tylko podobne, bo octu było za dużo, a cukru jednak za mało. Zrobiłam, ze swoimi poprawkami opartymi na reminiscencjach. Po trzech dniach przebywania w zalewie, wzmocnionej dodatkową ilością cukru i codziennie zagotowywanej, po uprzednim odcedzeniu śliweczek wyszedł prawie sukces. Śliweczki okazały się takie jak oczekiwała moja pamięć smakowa. Jedyny mankament to ten, że jednak powinny to być węgierki -skórka stanlejek zrobiła się jakby pancerna i trochę psuje doznania smakowo - estetyczne.  Dopiero później palnęłam się w durny łeb, skutkiem czego wysypało się z niego, że: skoro były to czasy mocno przedinternetowe, skoro ja tego przepisu nie miałam zapisanego, to musiał on pochodzić z którejś z moich książek z przetworami, które na regale występują nader licznie i wielokrotnie były z sukcesem wykorzystywane. Było już mocno po ptokach. Ale przepis znalazłam. Pochodzi on z książki "Kompoty, marynaty, dżemy", która swego czasu była moim jakby elementarzem domowego przetwórstwa owocowo-warzywnego. I jakby tak ktoś nie miał pomysłu co zrobić z nadmiarem węgierek (bo ileż wiader powidła można wyprodukować na użytek domowy) to cytuję:
Śliwki marynowane:
1kg śliwek węgierek
40 dag cukru
1/5 szklanki octu
1 szklanka wody
kilka goździków (ew też odrobina laski cynamonu)
Wykonanie:
Śliwki ponakłuwać wykałaczką. W rondlu zagotować wodę z cukrem , octem i przyprawami. Wrzucić śliwki do wrzącej zalewy, doprowadzić ponownie do wrzenia, zdjąć z ognia, zostawić do jutra. Nazajutrz odcedzić śliwki, zalewę ponownie zagotować, wrzucić śliwki. I da capo tak jeszcze raz kolejnego dnia. Po czym gorące toto poskładać do słoików, zalać zalewą i pasteryzować 15-20 min w 90 stopniach.
Uwagi i komentarze:
1.Na zrobienie tych śliwek jest już na prawdę ostatni moment ponieważ w tym roku wszystko biega na wariackich papierach i węgierki miejscami są już gotowe na powidła. Natomiast do tego przetworu musza być użyte węgierki mało dojrzałe, takie twarde i jędrne.
2. Ja zawsze preferuję wypestkowanie śliwek do przetworów. Po pierwsze konieczność plucia pestkami odbiera przyjemność jedzenia, a po drugie te pestki z czasem wydaja z siebie kwas pruski, który jest tam w nich zgromadzony, czego świadomość także odbiera przyjemność jedzenia.
3. Tych śliwek nie można w tej zalewie gotować bez opamiętania, żeby sobie nie zrobić przypadkiem słodko-kwaśnej dziabdzianki. Jedynie do powtórnego zawrzenia i finito, potem samą zalewę można chwilę pogotować mieszając, żeby trochę odparowało.
4. Nie przesadzać z ilością goździków i cynamonu, wiadomo bowiem, że co za dużo - to niezdrowo. Po wielokrotnym zagotowaniu te goździki będą nam się mocno narzucać smakowo, a ma to smakować śliwkami, nie goździkami.
5. Na ogół nie robię marynat na occie, bo nie znoszę jego zapachu. Tam gdzie można zastępuję ocet kwaskiem cytrynowym w proporcji 1 łyżeczka kwasku na 100 ml wody zastępuje 100 ml octu 10%. Nie polecam zastępowania w przetworach octu spirytusowego octem jabłkowym czy winnym ponieważ każdy z nich ma pewien swoisty smak i zapach, który może zepsuć smak przetworu. Te śliwki robię jednak na zwykłym occie. Odór octowy jest tylko pierwszego dnia powalający. Potem ginie i wszystko to się ładnie przegryza.
6. Nadmiar zalewy można zlać do osobnych słoiczków lub buteleczek i stosować zamiast octu balsamicznego ew do wykonania śledzików ze śliwkami ( co cytuję za OlgąSmile, ale czego sama nie ćwiczyłam, ona podobno tak)

Smacznego i powodzenia. No i nie dajcie się zwariować temu bieżącemu nadmiarowi owoców. Chociaż należałoby wziąć pod uwagę ilość przetworów dwuletnią, bo w przyszłym roku owoców na pewno nie będzie.

Do takich wniosków doszła też zapewne rzeszowska, która ostatnio została przemianowana na rezydentkę. Albowiem pojawia się jak kometa Halleya (chociaż, nie bo jednak pojawienie się komety jest bardziej przewidywalne) i okupuje rezydencję, twierdząc, że jej to "dobrze robi", zaprowadzając swoje, jedynie przez nią wytłumaczalne porządki oraz doprowadzając mnie do białości miałkoleniem "a tego nie ma, a tamtego nie ma, a to żeście wyrzucili, a gdzie jest tamto". Co się może kończyć tym, że wreszcie przestanę być uprzejma i odezwę się równoważnikiem: "A ch.j ci do tego!"
Podczas ostatniego rezydowania, zakończonego wczoraj, zapragła zasłoikować sobie jabłka. Wzięła z sadu półtora wiadra antonówek, ode mnie słoiki bo nie chciało jej się myć tych, które w olbrzymiej ilości znajdują się w piwnicy rezydencji. Następnie udała się do sklepu po cukier i pokrywki, które zapomniała nabyć, bo zaabsorbował ją temat dalszych losów naukowych syna sąsiadki-ekspedientki. Skutkiem czego na następny dzień Starszy udał się by podwieźć ją do sklepu po te pokrywki. Po czym zabrała się za przetwarzanie jabłek. Skutek jest taki, że pozostał po jej akcjach przypalony rondel (czemu mnie to nie dziwi? Przez te wszystkie lata tutaj sobie przetwarzała dowolnie i zawsze pozostał jakiś przypalony rondel, albo nieumyty garnek, albo spaćkana sokiem półka w spiżarce), a czym mnie poinformowała z komentarzem, że "nawet nie było czym pomieszać, bo wszystko powyrzucane". (No, sory, ale opcja rezydowania połączonego z przetwarzaniem tudzież czynieniem wypieków nie była brana pod uwagę)
Wczoraj Dziecko, gdy zwróciłam mu uwagę na stan deski po skorzystaniu, było uprzejme warknąć, że rezydencja stoi pusta i się tam chyba przeprowadzi.(Oczywiście w następnym ułamku sekundy udało się do łazienki by stan ów zmienić.)  Na co odrzekłam, że nie widzę przeszkód....

niedziela, 12 sierpnia 2018

na luzie

Staram się podchodzić do wszelkich zadań do wykonania. Niestety, nader często to co mi najlepiej wychodzi to leżenie. Poza tym wiele czynności wydaje się wymagać zbyt wiele wysiłku, by mogły być wykonalne. Oczywiście, bywają dni, kiedy wygląda jakby nigdy-nic i wtedy "czepiam się roboty". Bo wciąż takie leżenie i nicnierobienie jest dla mnie deprymujące jakby. No, a jak już leżę to na prawdę nic nie robię - nawet nie czytam.


Natomiast głaskam Kotę. Bo jak tylko zalegnę, to natychmiast przyłazi i się domaga. W sposób bezczelny wręcz, bo mi sama wkłada pyszczek pod dłoń, a jak przestaję, to mnie łapką-łapką i głaskać kota.


Wreszcie udało mi się odwiedzić mojego doktora (doktor przyjmuje tylko raz w tygodniu, wyłącznie prywatnie, a ostatnimi czasy akurat w dzień jego urzędowania ciągle coś wypadało, albo ja nie byłam w stanie). Taka wizyta u doktora wymaga na prawdę dobrego zdrowia. Te prawie trzy godziny siedzenia pod gabinetem oczywiście odchorowałam. A wystarczyłoby pacjentom rozdać numerki, nawet na karteluszku z pieczątką i datą (bo inne mogą pogubić może) i nie trzeba by było wysiadywać w poczekalni. Pan doktor wydaje się nadal nie mieć dobrego pomysłu na mnie.
Wobec czego próbuje sama kombinować trochę. Znalazłam taką dietę -FODMAP, którą próbuję stosować. Dieta polega na eliminacji niektórych produktów. Najtrudniejsze w jej stosowaniu jest to, że eliminuje chleb wszelaki, przez co wymaga trochę wysiłku, żeby się jakoś najeść. Bo wiadomo,że najprościej i najszybciej zrobić na śniadanie kanapkę z czymś. Natrafiłam na "styropian" jaglany. Przyjmuje się, owszem, ale jak to bywa z jaglanymi produktami - jest gorzkawy, więc niesmaczny. Smaczniejszy jest styropian ryżowy, ale niestety, wygląda na to, że się nie przyjmuje. Reszta wymaga garownia, a na to  nie zawsze mam siłę, zważywszy w dodatku, że czasem garowanie u mnie obejmuje trzy różne obiady bo Starszy nie je tego co Dziecko chętnie by zjadło, a Dziecko z kolei nie tknie tego, co smakuje Starszemu. W dodatku Dziecko pojawia się na pokładzie o bardzo różnych porach i muszę kombinować dla niego coś, co da się odgrzać (I tu od razu ziemniaczki odpadają, bo ileż można jeść ziemniaczki odsmażane.Poza tym, nawet ziemniaczki udało się zmutować tak, że  są po prostu niesmaczne po odsmażeniu. Och, gdzież te kartofelki, które tak smakowały wieczorem odsmażone na masełku, gdy zostało trochę z obiadu?!)

W sadzie jest mnogość wielka darów bożych na drzewach i aż żal, by się zmarnowały. Zaczynają dojrzewać stanlejki, które, o dziwo, nie są w tym roku robaczywe, ani sparchlaciałe. Jest ich tyle, że rwie się garścią - wiadro w kwadrans. Ponieważ większość poprzednio zrobionych słoików z połówkami śliwek, tych wcześniejszych, się spsuła (co pierwszy raz się wydarzyło w mojej praktyce hausłajfa na taką skalę) postanowiłam uzupełnić stanlejkami. Rezydentkę, która się zadomowiła na schedzie wykorzystałam do drylowania tych śliwek, oraz , rzutem na taśmę - do obierania antonówek. A co?
Część połówek śliwkowych poszła w słoiki, a część w brytfannę i w piekarnik. Wyczytałam gdzieś w zasobach o powidłach z piekarnika. Z doświadczenia wiem, że nie wszystkie pomysły z zasobów są godne naśladowania, ale spróbować zawsze można. Początkowo widziałam te powidła tak jakoś, po pierwszych godzinach podpiekania, ale na drugi dzień był pełen sukces. Powidła wyszły gęste, ciemne, bez żadnego prawie zaangażowania z mojej strony - zaledwie parę razy zamieszałam a na ostatnią godzinę w piekarniku dosypałam odrobinę cukru (Wiem, wiem, powidła mają być bez cukru. Tyle, że robi się je z węgierek, w fazie dojrzałości takiej, że zaczynają zasychać przy ogonku. Węgierek nie posiadam, a na stanlejki w fazie pełnej dojrzałości mogłabym się nie doczekać, bo co bardziej dojrzałe spadają) Zatem z całą odpowiedzialnością mogę polecić powidła śliwkowe z piekarnika: po prostu wrzucamy wypestkowane śliwki do brytfanny (ja mam taką na indyka - wchodzi do niej jakieś 7l śliwek po usunięciu pestek). Brytfannę przykrywamy, włączamy piekarnik na 150 stopni góra-dół i zapominamy o śliwkach na jakieś 2 godziny. Po tym czasie zdejmujemy pokrywę. jak bardzo musimy - możemy raz zamieszać. I zostawiamy w piekarniku na kolejne 2 godz. Po czym piekarnik wyłączamy i zostawiamy do następnego dnia. Ja to robiłam tak,że wyłączenie piekarnika nastąpiło ok 21. Rano piekarnik był jeszcze ciepły i ociekał wodą. Powycierałam i włączyłam na kolejne 4 godziny. W tym czasie, dla świętego spokoju zamieszałam raz, a potem drugi raz po wsypaniu cukru, na godzinę przed końcem. Potem wyjęłam brytfannę z bulgocącą zawartością, przełożyłam do słoiczków, zakręciłam i wstawiłam do nagrzanego piekarnika, już wyłączonego, gdzie zostały do wystygnięcia. Z tych ok 7l śliwek wyszło 7 słoiczków o poj 300 ml. W porównaniu z metodą dotychczas stosowaną, gdzie smażenie powideł połączone było z ustawicznym mieszaniem, narażaniem się na ochlapanie przez bulgocącą zawartość, martwieniem o to, żeby się nie przypaliły (co na gazie jest prawie nie osiągalne) ten sposób jest super. W dodatku akurat w sam raz dla mnie w moim aktualnym stanie ąkłości.
Antonówki się przerabia na "wsad do szarlotty", czyli po obraniu plasterkuję na szatkowniczce i w słoiki z niewielką ilością cukru. Z 10l wiaderka wyszło mi takich słojów, tych dużych, 6 (złośliwie 6, bo do gara służącego do pasteryzacji wchodzi 5).
No i oczywiście trochę przecieru pomidorowego.


Moje tegoroczne pomidory. Najlepiej wyszły Red Pears (ten po prawej u góry). Oprócz tego było coś podobnego do bawolego, co miało być smaczniejsze, ale nie jest. Coś podobnego do limy, co jednak limą też nie jest, ale nadaje się na przeciery nawet bardzo, bo ma dużo suchej masy. No i moje ulubione żółte, których miały być trzy krzaki, ale panu od sadzonek się pomieszało najwidoczniej i jest tylko jeden. No i w zasadzie, w tej chwili, mogę już powiedzieć, że "pomidory były" - mimo 3 krotnego oprysku eko  oraz dwóch chemią choroba je pokonała. Te deszcze, na przemian z upałami - czyli ciepło i wilgotno - zrobiły swoje.


A to mój piątkowy "urobek", który czeka grzecznie na sprawdzenie zamknięcia i zniesienie do spiżarki

A poza tym: rezydentka uparcie rezyduje na schedzie i obawiam sie, że trzeba będzie kolejne odgruzowywanie po tym rezydowaniu przeprowadzać. Poza tym, oczywiście ma uwagi i dezyderaty przekraczające kompetencje. 
Dziecka w rozjazdach. Dziecko Nr1 poleciało do Wenecji, włóczy się tam i zasypuje mnie zdjęciami i filmikami. W przeciwieństwie jakby zupełnym do Dziecka Nr2, które piątkową nocą wybrało się na wycieczkę rolniczo-handlową, w celu nabycia pojazdu rolniczego, na hektarach niezbędnego. Dziecko uwielbiają przygody i dziwne wydarzenia. Przygoda pierwsza miała miejsce w domu, gdy Dziecko zabrało sie za nadanie sobie bardziej cywilizowanego wyglądu i zabrało się za regulację brody. W zasadzie wszystko przeze mnie "bo gdzieś polazłam i nie odbierałam telefonu" więc musiało samo delikatna obróbkę wykonać, co skończyło się tym, że broda przestała istnieć.Na ten widok wyszło ze mnie "OJeżu", co Dziecko dobiło całkowicie. Dziecko z brodą istnieje od jakiś co najmniej 8 lat i wszyscy jego aktualni znajomi znają tylko ten  jego image. Pocieszyłam go, że odrośnie i pojechał. W sobotę rano Starszy zaczął smędzić "A zadzwoń, a zadzwoń", w końcu, na mój opór (Czułam?) zadzwonił sam i przekazał info, że w blaszance poszła tylna szyba. Poszła sama z siebie po prostu, oczywiście w mak. Dziecko pozyskało folię streczową, ostreczowąło tę dziurę i z takim wystrojem objechało więcej niż pół kraju (ponad 600km w jedną stronę) W sytuacji zaistniałej już czekałam na niego, jak u Mickiewicza na tatkę, zwłaszcza, że też "pełno zbójców na drodze" rabujących  z umocowaniem prawa. Dziecko przybyło dopiero niedzielnym rankiem, poinformowało, że kimnąć się po drodze musieli (oczywiście, że lepiej kimnąć gdzieś na boku niż potem za kierownicą). Szkoda tylko, że nie poinformowało przed rozpoczęciem kimania. Ale, ponieważ jest w przekonaniu, że  udzielanie informacji ogranicza jego wolność osobistą, już chyba nie uda mi się nic zdziałać w temacie .


Któregoś dnia, w przypływie mocy, ostrzygłam Księżniczkę. Wyglądała już jak bezpański pies - jednym słowem obraz nędzy i rozpaczy wzmocniony tym, że ona jest na prawdę starutka. 

Tu jeszcze łapki wymagały cięcia, ale w międzyczasie zostało zrobione i to. Księżniczka jest ostatnimi czasy strzyżona na leżąco: kładę na stole jej poduchę, układam Księżniczkę na boczku i strzyżemy. A potem tylko zmieniamy boczki. Gorzej z cięciem łapek, bo jednak czasem pozycja stojąca byłaby wskazana. No, ale jak nie to nie, działamy tak jak się da, zatem efekty nie mogą być wystawowe - ważne żeby było w miarę estetycznie i wygodnie. Maszynka już zaczyna odmawiać współpracy, a ja  się zastanawiam, czy kupować nową, czy może to było w ogóle ostatnie strzyżenie Księżniczki.

piątek, 3 sierpnia 2018

za spokojnie

być nie może.
         Bo jak by tak w ogóle nie miało człeka co wqrzać, to zawsze pozostają smsy premium. Nie wiem jak Wy , ale ja się stałam ostatnio ulubionym obiektem różnych jasnowidzów, wróżów-maciejów, cyganek itp. Ślą te smsy do mnie namiętnie, koniecznie chcą mnie przed kimś/czymś ostrzegać, wciskać sposoby na miliony itp. Problem w tym, że tych numerów nie mogę blokować z poziomu telefonu - muszę zadzwonić do operatora i mu wszystkie wymienić. Do czego zabieram się , jak pies do jeża, bo jest ich chyba z 10. Niektóre są bardzo aktywne. I żeby było ciekawiej to nie są smsy wysyłane do losowo wybranego numeru, jak telefony z call-center, oferujące "całkiem za darmo" tablet, pod warunkiem, że przyjdę na jakiś pokaz (i zapewne koniecznie coś kupię oraz oczywiście zabiorę z sobą drugą połowę). Właściciele tych numerów premium mają moje pełne dane -imię, nazwisko, data urodzenia. Wygląda na to, że ktoś, tuż przed wejściem RODO postanowił zarobić trochę, sprzedając bazę danych - bo wczesniej jakoś nikt mi zupełnie wróżyć nie chciał. Oczywiście, korzystam ze sklepów internetowych, gdzie podaję się swoje dane adresowe, ale nie pamiętam, żeby wymagano też daty urodzenia.
Poza tym, niby jesteśmy racjonalistami i bzdetami się nie przejmujemy, ale zawsze jakieś ziarenko gdzieś tam kiełkuje, że może akurat coś w tym jest. (Kiedys moją Mamę dorwała na ulicy Cyganka: "Połóż pani piątkę, powiem imię męża."Mama dla świętego spokoju tę piątke położyła  i usłyszała "Pani mąż ma na imię tak jak wielki polski król". Królów mieliśmy wielu, ale wielki był tylko jeden - Kazimierz, a tak właśnie miał na imię ojciec. Dalszych piątek już Mama nie kładła, ale powstała opinia, że "coś w tym jest")
       Są rzeczy mianowicie, które sie jakoś racjonalnie wytłumaczyć nie dają.
       Dawno temu, mieszkalismy jeszcze u dziadków w drewnianej chatce, gdzie była kuchnia węglowa. Na przymurku tej kuchni stała szklanka. I w pewnym momencie ta szklanka zleciała sama z siebie na płytę kuchenną i robiła się w mak. Parę dni póżniej Mama dostała telegram, że jej siostra miała wypadek motocyklowy, właśnie tego dnia i jest w szpitalu.
      Nie miewam snów. No, może miewam, ale rano żadnych  nie pamiętam. Czasem Starszy opowiada, że śniła mu się Matka, to Dziadzio, to jacyś inni członkowie rodziny. A mi tak szkoda było, że nikt z moich zmarłych mi się nie śni, choć często o nich myślę. Dziadzio to była sama dobroć i wielka wrodzona kultura. Gocha, która odeszła zdecydownaie za szybko. Mama, z której CV mogłaby powstać ciekawa powieść. Czy nawet ojciec, który głupot narobił, ale parę fajnych wspomnień też pozostawił. Aż tu pewnego razu przyśnił mi się sen fabularny, wielowątkowy nawet. A w nim Gocha rozmawiająca z ojcem ("no, jak ty z nim będziesz rozmawiać, przeciez on nie żyje". W rzeczywistości ojciec zmarł 3 lata później niż Gocha)
No i chwilę później zmarła Lusi Pe, w rodzinnym narzeczu zwana Pelagią (Co potwierdziło stwierdzenie Brata, że bez względu na sądowe wyroki, jej noga w domu na Górce nie postanie.) 2 tygodnie później zmarła siostra Starszego zwana tutaj Najstarszą-ale nie-najważniejszą, a za kolejne 2 tygodnie, faktycznie najstarsza z żyjącego rodzeństwa Starszego - Tereska. Wczoraj dostałam wiadomość od mojej ciotecznej siostrzenicy, że zmarła jej babcia, a moja jedyna ciotka - Irena. Irena była starszą o 4 lata siostrą mojej mamy, przeżyła ja o 17 lat.  Po śmierci swojej córki, jedynej zresztą - Marty, która odeszła w listopadzie ub. roku, zamieszkała u swej wnuczki Kasi. na pogrzebie Marty ciotka była jeszcze w przyswoitej formie, jak na swój wiek - samodzielnie się poruszająca, jasno myśląca. Ale wszystkie te okoliczności - śmierć Marty, przeprowadzka, a teraz ta idiotyczna pogoda pomogły jej rozstać sie z tym łez padołem.

      A na padole jest nieciekawie poza tym. Nie pamietam takiego roku, zeby do tej pory żniwa były zaledwie liźnięte. Rzepaki jakoś ukradzione zostały, zreszta nie było ich wiele i głównei u eurorolników, a ci maja suszarnie i nie musza się zbytnio przejmować wilgotnością ziarna. Natomiast pszenice  w większości stoją, bardzo czarne już i paskudne. Pszenicy nie kosi się z rosą. W sytuacji gdy codziennie leje (tak około 14 -15 mamy burzę z mniej lub bardziej intensywnym deszczem - wczoraj zmyło nam drogę) na następny dzień kombajny mogą wyruszyć dopiero około południa. Pozostaje więc jakieś 2 godziny koszenia, czyli około 3,5 ha przy dobrych wiatrach (tzn. na dużym kawałku, bo przy małych poletkach ten czas sie wydłuża). Zamówiłam słome u sąsiada, ale mam obawy, czy ta słoma w ogóle będzie się na ściółke nadawała. Podobny problem z sianem - wygrali ci, co pierwszy pokos zebrali w czerwcu. W lipcu już nie bardzo były szanse na zbiór siana, a teraz o drugim pokosie mowy nawet być nie może - skoszona trawa zgnije na blichu.
Wczoraj wyrwałam cebulę, bo też zaczynała gnić. Ogórki co prawda nie chorują, ale krzaczki gniją od spodu. Chorują natomiast pomidory i to inaczej niż zwykle - czarnieją fragmenty pędów i to mimo kilkakrotnego oprysku. Szkoda trochę, bo w tym roku mam tylko 20 krzaków, a zanosi się na to, że niewiele z nich zbiorę.
      Owoców jest nadurodzaj. Gałezie drzew pozwieszane do ziemi pod ciężarem owoców. Dodatkowo ciagłę ulewy zwiększają ten ciężar i nasz bidny "cesarz" nie wytrzymał - ułamały się 2 potężne konary, jabłek leży mnóstwo na wyciagniecie ręki. Co z tego, skoro "cesarz Wilhelm" jest jabłkiem zimowym i w tej chwili trudno w nie nawet wbić zęby. Stanlejki dojrzewaja pomału, a ja wciąż się zastanwiam, czy zbiorę troche, zanim ta śliwka sie przewróci - na pewne to jest już ostatni rok jej żywota.Druga śliwka, wczesna też owocowała pięknie, zerwalismy łacznie kilka wiader, co stanowiło zaledwie mała cząstke tego co było na drzewie. Po kilku dniach deszcz juz nie było po co się zapedzac po owoce - wisiały na drzewie zgniłe i nadjedzone przez osy. Zrobiłam z tych sliwek prawie 40 słoków połówek zasypanych cukrem. I tu nastapił ewenement, który mi się nie przytrafił dotąd w mojej historii  przetwarzania -ponad połowę tych słoików wyrzuciłam, ponieważ zawartość sfermentowała. A słoiki przed wyniesieniem do spiżarki sprawdzane wizualnie i namacalnie (wieczko wklęsłe i sie "trzyma").
      Najbardziej mi szkoda wysiłku włożonego w zawekowanie tych owoców, bo wysiłek jest w dalszym ciagu "towarem" mocno deficytowym w moim wykonaniu. W każdym razie jest tak, jak głosi Pismo Święte: "nie znacie dnia, ani godziny" - jednego dnia do południa czuje sie OK, a potem przez resztę dnia zdycham. Kiedy indziej  - jest jak gdyby nigdy nic i mogę nawet lekko ciężkie prace wykonywać w postaci np. koszenia trawnika, czy zapełniania spiżarki przetworami. W sytucji, gdy Dziecko wciąż w terenie, a Starszy już dość wiekowy i schorowany, to moje zdychanie skutkuje różnie.Ominął np. mnie widok tego cudownego księżyca, bo akurat dogorywałam. Czasem objawia się sraczką u psów, wtedy gdy nie mogłam im ugotować jedzonka i zostały nakarmione puszką. Z powodu iż, spacery z psami są mocno ograniczone - na ogół obsrywają trawniki wokół domu, wobec czego Czarnej sie udalo przytyć. Księżniczka natomiast schudła nieco, ale to raczej efekt starości no i porcje dostaje mniejsze trochę. Wobec czego jest ciągle głodna (i tak zawsze była "ciagle głodna") więc chodzi i sznupie - czy przypadkiem jakiś okruch się nie zawieruszył na podłodze. Plus jest ten, że jak coś spadnie - zaraz jest sprzątnięte. Mleko się rozlało -wcale nie muszę natychmiast lecieć po mopa, bo Czarna  wysprzątała, nawet szafkę wylizała, po której pociekło - tak, że ja już potem tylko na czysto ciach -mach.

Właśnie pewna Pani Bankowiec stwierdziła, że "ten upał mózg wyżera" i coś w tym jest. U mnie oprócz upału jeszcze ta burzowa huśtawka.