czwartek, 20 września 2018

krynice wiedzy

Telewizja kłamie. Internet też.
Dziennikarstwo leży i kwiczy, Kapuściński przewraca się w grobie. Co raz trudniej o fakty, natomiast mamy komentarze do faktów. Na co moja rogata dusza wierzga i wyje, bo nie znosi, jak mi ktoś narzuca pogląd na dany temat. Sory, ale prawo do mania poglądów to jedna z niewielu wolności, które nam pozostały. Niekoniecznie musimy je głosić, bo to kwestia tzw. cywilnej odwagi, ale mamy przynajmniej prawo je mieć. Na własny choćby użytek.
Osobiście telewizornie olewam. W przeciwieństwie do Starszego, który całe dnie spędza na oglądaniu dwóch, jedynie słusznych. Wczoraj się zachwycał sukcesem ostatniej wizyty PAD.
Ale przy okazji znalazł jakieś info o programie "Czyste powietrze". Więc, żeby nie było, że mam w nosie polazłam w onety poszukać. Program okazuje się być taki se, znowu raczej dla bogatych, bo przyjęte kryteria dochodowe są absurdalne.
Przy okazji poszukiwań oczywiście narzuciły mnie się na oczy fotki PAD podpisującego owe wspaniałe umowy. No, sory, ale nawet jak podpisujesz umowę kredytową na parę złotych w podrzędnym banku prowincjonalnym to każą ci siadać, a nie podkładają świstka na rogu biurka. Oraz obyczaje - gospodarz siedzi, gość stoi. No, chyba, że ten gość to kurier, który właśnie nam przesyłkę doniósł. Oraz achy i ochy nad wystrojem zewnętrznym Lejdi PAD, która niestety, jest ubrana zupełnie niestosownie, bo spodnie nie należą do wystroju formalnego damskiego na takim szczeblu. Jak zaczęłam grzebać, to się wydało, że na przyjemność posiadania kolejnych obcych wojsk na naszej ziemi wydamy 2 mld dol (a podobno PAD obiecał więcej) Już się cieszę. Zachwyt mój nie zna granic. Cóż to są te 2 mld zielonych w porównaniu z tym, że bezpieczeństwo jest bezcenne. Za to bezpieczeństwo oddamy im kawałek ziemi z infrastrukturą, który przestanie być nasz, stanie się fragmentem terytorium wuja Sama.
Cholera, a tak się pilnowałam, żeby nie było o polityce. A tu ze mnie wylazło. Po tym jaki entuzjazm zaprezentował mój Starszy śmiem sądzić, że wielu wielbicieli jedynie słusznych mediów jest w zachwycie. Może by prawo jazdy i prawo do głosowania ograniczyć nie tylko od dołu ale też od góry?

W czasach gdy jeszcze pracowałam zdarzało się, że polecałam uczniom wyszukać informacje na jakiś temat w internecie. I często byłam w szoku, jakie bzdury mi przynosili. Dziś sama trafiłam na takiego bzdeta: Architektura zawsze była moim hobby. Kiedyś bardziej niż teraz, bo wybierałam się studiować architekturę, z czego oczywiście nic nie wyszło.Ulubionym przeze mnie, do zachwytu niebiańskiego,  stylem jest gotyk. Potem dłuuugo dłuugo nic, a potem secesja, ale raczej zdobniczo, niż architektonicznie. Jak gdzieś trafiam na coś o starych budowlach, to oczywiście oglądam i czytam. Dziś trafiłam na artykuł o drogich willach w ruinie. Jedna z nich znajdowała się w Szkocji. Dowiedziałam się, że jest to jedyna zachowana budowla w stylu gotyckim powstała w 17 wieku a przebudowana w 19. W jednym krótkim zdaniu 2 nieprawdy: Obiektów gotyckich świetnie zachowanych Szkocja ma zatrzęsienie. Budowle powstałe w 17 nie są gotyckie. O czym przeciętnie uważny uczeń podstawówki wie.
I tu powstaje problem etyczny. To nie jest problem niedouctwa, niskiego poziomu wykształcenia tzw dziennikarzy, to jest problem etyczny. Wynika z czegoś bardzo szerokiego, co jest podstawą wszelkich kontaktów międzyludzkich, zarówno tych w realu, wirtualu, w mowie, geście, czy na piśmie. Ta podstawa jest szacunek do samego siebie. Nie zachwyt nad własnym ego, bo jest on tego zaprzeczeniem, lecz właśnie szacunek. Ten szacunek dla samego siebie nie pozwala robić z siebie błazna. Każe m.in. każdą przekazywaną informację kilkakrotnie sprawdzić, zanim się ją przekaże publicznie. W kontaktach z uczniami posługiwałam się nie tylko wiedzą merytoryczna z mojego przedmiotu. Często, przy okazji, schodziło się na tematy poboczne. Pod ziemię bym się zapadła, gdyby jakiś uczeń udowodnił mi, że opowiadam bzdury (a zdarzali się, zdarzali, co bardzo cieszyło, uczniowie dociekliwi)
Szacunek do samego siebie generuje szacunek do bliźniego: czytelnika, interlokutora, gościa. Zdarzało mi się spotykać tzw. "prostych" ludzi, którzy emanowali wrodzona kulturą. Sądzę, że jej podstawą był ten właśnie szacunek.
Kiedyś grzebałam z głupa po fb. Natrafiłam na profil pewnego dzieciaka, znanego mi z rodziców, wujków i dziadków. Dzieciak(jakieś 11-12 lat) miał wypisane motto " Miej wyj..bane, a będzie ci dane". Szczęka mi haratła o podglebie. Oraz zrobiło mi się jakoś przykro i smutno. Tym bardziej, że ci rodzice, a wcześniej dziadkowie to ludzie ciężko pracujący i dążący do rozwoju własnej działalności (np. działalność farmy mlecznej wzbogacili o produkcję wspaniałych serów zagrodowych, podpuszczkowych i dojrzewających, a nie jest takim hop siup przez nogę, aby te sery się udawały)
Niestety, to motto zdaje się cieszyć popularnością. Ciągle mamy do czynienia z tym, że robi się byle jak, po łebkach, na odpieprz się, byle zbyć. Efekty przeróżne i w różnych miejscach widoczne.
Wczoraj musieliśmy się udać do miasteczka. Komunikacja z miasteczkiem jest nieco utrudniona, bo budują łącznik autostradowy i w ciągu dawnej E4 powstaje rondo więc jedna jezdnia jest wyłączona. Wracając napotkaliśmy jakieś zakorkowanie na tej zwężonej jezdni. Zakorkowanie generowała kolumna pojazdów z kosiarkami na wysięgnikach do koszenia poboczy i rowów. KOLUMNA! Było ich conajmniej 6, jadących jeden za drugim. Spotkałam się z tym, że kosiarki wyjeżdżają w pole "tyralierą", ale żeby rzędem? To co? Jedna kosi, druga dokasza, trzecia bierze rów, czwarta po niej ten rów dokasza, a pozostałe to straż przednia i tylna? Czy też może firma "Bia..wąs" nie wyjeździła swoim sprzętem do koszenia tylu godzin, ile miała w umowie z dyrekcją dróg i wypuściła go stadem pod koniec sezonu na koszenie hołdując hasłu "miej wy..bane..."

Tyle, że cały wszechświat funkcjonuje na zasadzie naczyń połączonych. I makro i mokro. Jak komuś przybędzie to komuś ubędzie. I fakt, że ktoś ma wy..bane  zawsze w kogoś innego wceluje.

A poza tym jest cudnie. No, prawie. Przynajmniej w atmosferze atmosferycznej, bo niebo niebiańskie i słoneczko operuje i dogrzewa. Jabłka spadają z drzew gradem, orzechy tudzież. Rezydentka poleguje na onko w oczekiwaniu na kolejną dawkę chemii i te orzechy lecące gradem sen jej z oczu spędzają. Już się wczoraj dopytywała o stan zbiorów, na co Starszy jej zaproponował, że ją pod to drzewo przywiezie w celu dokonania. Dziwna obsesja i mus, że co spadło, to musi być podniesione koniecznie, nawet jakby potem z tego korzyści żadnej być nie miało. Mi skłony i wyprosty bardzo nie służą, więc nie wiem, jak to będzie ze zbiorami pod orzechem. Nie widzę sensu wiekszego, gdyż potrzeby własne są niewielkie, a wobec obfitości ceny skupu wydłubanych ziarenek będą żałosne.


niedziela, 9 września 2018

bestia na gumnie

Pojawiła się w końcu wczoraj przed wieczorem. Jechała z drugiego końca Polski, jechała i dojechać nie mogła. Bo najpierw był problem z załadunkiem, potem się kierowcy tacho skończyło a na 200km przed metą auto zdechło i chwilowo odmówiło współpracy.


 Uwalnianie bestii. (Skala jest taka: Dziecko, które te pasy odpina, ma 2 m wzrostu)

Bestia skrepowana pasami licznymi, coby po drodze wierzgnąć z platformy nie chciała, została z tych pasów stopniowo uwolniona. Po czym nastąpił moment zjazdu z tej platformy. Ja oczywiście, widząc jak bestia na styk się mieści,wszelkie horrory miałam przed oczami, wobec czego wolałam oddalić się w najdalszy kąt wezwawszy uprzednio Świętego Antoniego na pomoc. Po czym jednak nie wytrzymałam i ostatnie momenty zjazdu obserwowałam. Dziecko zjechało cudnie i precyzyjnie, nawet Janci auta nie rozmiażdżyło o ścianę najbliższego budynku. No i łyso mi się zrobiło wewnętrznie, że jakieś wątpliwości miałam, bo moje Dziecko jest gicior. Jego tuptanie z przyklejaniem się do sufitu, rzucaniem mięsem po gumnie stoi w sprzeczności wielkiej z niebywałą precyzją i skupieniem w momentach wymagających tegoż.(Obserwowałam kiedyś jak wlutowywał  maciupeńkie diody w celu wykonania podświetlenia deski rozdzielczej w poldolocie.To była taka robota mniej więcej, jak pikowanie siewek kaktusów.Przy czym kropla cyny musiała się mieścić w ustalonych parametrach, jak wyszła za duża -zbierał, choć ta cyna i tak niewidoczna byłaby po zamontowaniu całości.)
Skąd bestia i po co bestia? Otóż Dziecko z nagła jakoby postanowiło zostać dyrektorem byznesu pod chmurką. Nie powiem, żebym była uszczęśliwiona jego decyzją, wszak jestem żoną takiego dyrektora w stanie spoczynku. I wciąż jeszcze mam w pamięci wszystkie plusy ujemne tego dyrektorowania: czy wzejdzie, czy przezimuje, czy się nie wysypie, czy nie wylegnie, czy grad nie wymłóci, czy kupią i gdzie kupią, czy będzie miało ziarko parametry odpowiednie. To spoglądanie w niebo i śledzenie pogody, zapierniczanie w polu w upał zwalający z nóg, bo jeszcze zwierzątka były i trzeba było słomę oraz siano pozyskać.
Ale Dziecko wymyśliło właśnie taki sposób na siebie. W celu wprowadzenia go w życie nabyło drogą dzierżawy dość spore areały. Z tymi nabytymi hektarami jest mniej więcej tak, jak z tymi kamienicami w Warszawie: aktualni właściciele stali się obszarnikami w momencie przemian ustrojowych, gdy różne prominenty oraz krewni i znajomi króliczka uwłaszczali się na krzywy ryj. Najczęściej jest tak, że obszarnik zna swoje areały z mapy gugla, a okiem własnym ich nie oglądał w życiu. Wiele z nich, np. w Bieszczadach zdecydowana większość, stało się trwałym użytkiem zielonym, przynoszącym niemałe dochody przy minimalnym zaledwie wkładzie własnym. (Trwały użytek trzeba raz do roku skosić, ale powstaje przy tym siano, na które zawsze są nabywcy) Na Bieszczadzkich użytkach zielonych pojawiają się ptaszki i inne wybryki natury oraz trudne warunki, bo nachylenie terenu, narażenie na erozję itp, więc płatności obszarowe są w wysokości bardzo przyjemnej. Powiedziałabym, że nieruchomość  bardziej dochodowa niż owe kamienice sprywatyzowane również na krzywy ryj na 150 letniego pradziadka, ale jakoś żadnej wysokiej komisyi one nie interesują. Dzieckowe nabyte hektary nie leżą w Bieszczadach, nieco bliżej, ale ich właściciel podobnie w wielkim mieście przebywa, choć nie w stolycy.
W związku z zaistnieniem znacznego areału powstała pilna potrzeba posiadania podstawowej maszyny do obróbki. Wydajnej i nie szkodzącej zdrowiu (Po kilku godzinach pracy 60-tką wysiada się z niej głuchym, z zesztywniałą nogą od sprzęgła, z obolałym kręgosłupem i pokrytym warstwą gleby. 60-tka pług trzyskibowy ciągnie z wielkim trudem, natomiast bestia z piątką śmiga i w ciągu urzędniczej dniówki załatwia tyle hektarów na ile 60tce potrzebny byłby tydzień) Dziecko odbyło kilka wypraw w Polskę, bo na podkarpackim zadupiu puch i mizeria. W końcu upolowało bestię spełniającą warunki założone, po czym udało się do żyda, żeby się zadłużyć po uszy albo nawet wyżej i w końcu ma na gumnie swojego resoraczka. Dla niewtajemniczonych info: za cenę tego, używanego już resoraczka, można nabyć trzy śliczniutkie, nowiusieńkie Citroeny C1w najwyższej wersji wyposażenia i jeszcze zostałoby na ściereczki do kokpitu. Oraz na oblewanie zakupu.

Bestia zajęła miejscówkę na trawniczku przed domem. Zastanawiam się, czy już go nie zacząć spisywać na straty. Na razie będzie tak sobie parkować na gumnie, bo Dziecko nie odważy się wjechać nim do stodoły, która trzyma się kupy jakby ostatnim wysiłkiem woli. Najkorzystniej byłoby, gdyby przestała (się trzymać), ale najczęściej tak właśnie bywa  z trwałymi ruinami - rujnują się do pewnego, nieodwracalnego już momentu, a potem stoją i stoją...

No i tak. Na razie chwila względnego spokoju, ale tylko chwila, bo żniwa kornflejksowe tuż tuż, jak wszystko w tym roku wcześniej (a nawet później, bo żniwa zasadnicze, czyli pszenno-owsiano-jęczmienne rozpoczęły się u nas dopiero po Zielnej, przebieg miały burzliwy, efekty niezadowalające, a o pozyskanej słomie nie wspomnę nawet. Ciekawe jaka będzie mąka z tegorocznych zbóż?). Potem się zacznie: czy ma odpowiednią wilgotność, kto zwiezie, czym zwiezie, ile za to weźmie, suszyć- nie suszyć, mokre sprzedać, ile zyska - ile straci, kto kupi, kiedy kupi, czy da więcej. A na koniec bilans: ile z tej kupki jest faktycznie moje i czy mogę sobie pozwolić na kupno butów, czy lepiej nie, bo potem na nawozy nie starczy.
Domniemywam, że przez jakiś miesiąc Dziecko będzie na ciężkim wqrwie, niejedzące, niesypiające (bo nocami pilnujące suszarni), na podwójnym przepale. Co mi się udzieli oczywiście, jako promieniujący wqrw, oraz zgryz, że nie żre, nie śpi  i przepala. Zatem jakiegoś mózgozamulacza trza nabyć, żeby flaki odciążyć ewentualnie w alkoholizm nie popaść.

A póki co zajęłam się dogadzaniem moim podrobom i wykonałam pasztecik oraz taki oto chlebek bezpszeniczny:


Przepis znalazłam o TU. O dziwo, udał się za pierwszym razem i w dodatku jest smaczny. .

Na mojej diecie FODMAP muszę wykluczać glutenu, ale pszenicę, żyto i jęczmień tak. Chleby wypiekane bez mąki z tych zbóż pojawiają się jako chleby  bezglutenowe. Te spotykane w sklepach są jakimś wysokoprzetworzonym produktem chlebopodobnym, do którego wykonania zostało wykorzystane pół tablicy Mendelejewa. Oczywiście, obowiązkowo, zawierają wspaniały syrop monsanto (teraz pewnie Bayer. No, taki bajer właśnie się zrobił z tym monsanto). I nawet gdybym pominęła osobiste embargo na monsanto, to i tak są dla mnie niejadalne. Istnieją styropiany ryżowe, kukurydziane i jaglane, ale są ohydne. Pozostaje kombinować samodzielnie testując znalezione w sieci przepisy. Plus tych przepisów jest taki, że są to chleby "kuciane" - ot, zabełtane łyżką, niespecjalnie pracowicie i pozostawione samym sobie do wyrośnięcia, a potem piekarnik. Poprzedni, kukurydziano-ryżowy, był taki se. Ten jest ok, wyrośnięty, dość wilgotny dzięki dodatkowi ziemniaków, nie kruszy się. 
Niestety, większość przepisów podaje skład w gramach (w dodatku autorzy uważają, że to wygodniejsze niż w miarach objętości.) Z doświadczenia wiem, że pieczenie chleba "na oko" rzadko kończy się sukcesem. Moja dotychczasowa waga miała jakiś błąd fabryczny i żarła mi baterie, jak smok wawelski barany. W końcu, tylko dzięki temu, że nigdy nie nauczyłam się rzucać statkami, wylądowała w śmieciach elektronicznych, a nie na trawniku za oknem. A ja zostałam z wysłużoną peerelówką, której nawet już wytarować się nie da. Bez wagi, jak bez ręki, więc właśnie nabyłam nową i już do mnie leci. 

PS specjalnie dla miłośników rolniczych potworów wklejam te dwa zdjęcia:



Na pierwszym planie jest ten gąsienicowy potwór z 11 metrową paszczą, a dalej przycupnął nieśmiało taki zwykły.



A tutaj ten zwykły , z odpiętym hedarem,  jest wyprowadzany przez Dziecko z terenów targów rolniczych

piątek, 7 września 2018

zadziwienia i wkurzenia

W ubiegła sobotę naszło mnie na bezę. Nigdy dotąd nie robiłam, ale się narwałam, bo miałam ochotę na jakiś domowy wypiek, a beza byłaby przyswajalna, jako, że jest bezmączna. (Mogłam ostatecznie kupić gotowe blaty, ale nie miałoby to sensu, gdyż a) są nieadekwatnie drogie w stosunku do kosztów substratów, b) nawet bezę można uszlachetnić wynalazkami typu syrop glukozowy) Ostatecznie poległam nieco z tą bezą, bo mi się przesuszyła, mimo, że trzymałam się ściśle przepisu. Po prostu wciąż nie opanowałam tego piekarnika w półrocznej już kuchence, zapewne dlatego, że ostatnio mniej piekę. W związku z bezą powstało zapotrzebowanie na jakieś owoce, najlepiej drobne. Dziecko było gdzieś w terenie, więc wysłałam smsa, żeby postarało się nabyć maliny. Po czym dziecko zadzwoniło, że jest w Lidlu i maliny są, owszem, po 50 zł za kilo. Poprzedniego dnia byłam w biedrze. tam maliny były, w gazetce, bo fizycznie nie istniały, w opakowaniach po 12,5 dag za 7 zł, co dało 56 zł za kilogram. Kilka dni temu odwiedziłam sumsiadkę, żeby zaanonsować, że jednak jeszcze żyję i z gadki-szmatki o codziennościach wynikło, że jej dziewczyny są w trakcie wytwarzania soku malinowego.Maliny od Maciusia, zbiera Maciusia mam i siostrzenica, Maciuś dowozi osobiście. Po ile? Po 3 zł za kilo. I w tym momencie szarpnęło mną nieco. Już wcześniej dochodziły do mnie wieści, że maliny w skupie po 2 zł. Malina zbiera się ręcznie only ( w przeciwieństwie do takiej np. czarnej porzeczki, którą można zebrać kombajnem), zbieraczy trzeba opłacić. O ile wiem miejscowy Król Malinowy płacił był 1zł od kilograma. Przy cenie 2 zł jest to nieopłacalne. Zatem połacie malinowych plantacji stoją nietknięte i plantatorzy pozwalają sobie iść i narwać za friko. Na zieleniaku można trafić maliny w tekturowych pojemniczkach półkilowych po 5-7 zł za opakowanie. Co jest jeszcze do przyjęcia, zwłaszcza gdy kupujemy u kogoś, kto te maliny zebrała rano i one jeszcze nie zdążyły w tym pojemniczku zakwitnąć (w przeciwieństwie do analogicznych pojemniczków z giełdy owocowo-warzywnej). Ale 56 zł w stosunku do 3 zł u Maciusia daje przebicie rzędu 1870%. I to się w mojej przeciętnej pale nie mieści! Ja rozumiem, że mamy tzw wolny rynek. Ale to już nie jest handel, to jest paskarstwo!
Początkiem lipca w stolycy rolnicy protestowali. W mediach cichosza. Natrafiłam na info grubo po czasie na jakiejś stronie rolniczej. Protestowali, bo susza np. Bo ceny skupu nie gwarantują niczego. Media niby pokazywały obszary objęte suszą, ale jakoś nie wynikło z tego ogłoszenie stanu klęski ( zresztą podobnie jak niedawno nie było klęski żywiołowej na tym wykoszonym huraganem lesie, który zawalił się na harcerzy). Klęska żywiołowa jest kosztowna dla rządu. Zwykle, w takich razach mówi się: "przecież mogli się ubezpieczyć". O ile jest to oczywiste w przypadku, gdy ktoś buduje dom na terenie zalewowym, nie ubezpiecza się od powodzi, a potem płacze, o tyle nie jest takie oczywiste w przypadku ubezpieczeń rolniczych. Warunki są tak sformułowane, że trudno bardzo uzyskać odszkodowanie, a koszty takich ubezpieczeń tak duże, że ostatecznie się nie opłaca.(Np. trzeba określić bilans wodny dla danej działki rolnej oraz spadek procentowy plonów, co jest enigmatyczne, bo przecież nikt nie dokumentuje wysokości plonu w danym roku na danej działce). Telewizornia zamula szare ciągłymi relacjami z przesłuchań komisyi oraz sprawozdaniami kto komu co powiedział i kto gdzie co ukradł. I narodek międli te wieści podniecony mocno i oderwany od bieżącej rzeczywistości, która nawet już nie skrzeczy a wyje jak hiena.
A ja sobie odwiedziłam wczoraj mojego doktorka, bo dawnośmy się nie widzieli. Doktorek nadal mnie leczy metodą ruskiego uczonego - Macajewa: jak  ten lek nie pomoże to może spróbujemy jeszcze inny. Wczoraj zaordynował mi dodatkowe dwa. Wstępna razwiedka w aptece ustaliła koszt recepty na prawie 300 zł. Zrezygnowałam w tej, poszłam do "Greka" (Grek nie jest Grekiem, ale jakiś taki czarniawy trochę, w każdym razie nazywa się nieco z arabska - po turecku). Grek pilnuje byznesu osobiście, krąży między "okienkami", w razie pytań podchodzi, rozdaje gratisowe suplementy oraz proponuje, bywa, rabaty. Udało mi się na tej recepcie uzyskać 50 zł zniżki, co i tak daje kosmos 250zł za 4 opakowania tabletek. Za moment powstanie problem : jeść czy się leczyć, bo dwie wykupione w tym miesiącu recepty zeżarły ćwierć mojej emerytury. Dodatkowo pan doktor przyjmuje tylko w prywatnym gabinecie, więc wystawione przez niego recepty są na 100%. Prywatność nie niesie żadnych ułatwień dla źródła dochodu, czyli pacjenta, bowiem obowiązuje kolejność "jak się usiądzie". Zatem się usiada i się wysiaduje.Doktor przyjmuje od 15-tej, wczoraj usiadłam około 14tej i byłam trzecia. Co się i tak przełożyło na 2 godziny wysiadywania. A wystarczyłoby tylko tyle, żeby podczas rejestracji dać w łapę kawałek karteluszka z numerkiem i datą - koszt żaden, zachodu niewiele, a jakie ułatwienie dla kogoś, kto jest na prawdę chory i dwugodzinne wysiadywanie mocno mu szkodzi. Kolejne wdupiemanie, tym bardziej wkurzające, że ostatnimi czasy do rodzinnego jest rejestracja na godzinę, z półgodzinnym ewentualnie poślizgiem.

A poza tym? Lato tak jakby w odwrocie. Szósta rano budzi mnie ponuractwem zaokiennym, z którego nie wynika żadna zapowiedź na wstający dzionek. Jeszcze krótkie spodnie, ale już dresówka powyżej. Ptactwo napływowe odleciało jakoś zadziwiająco wcześnie - czyżby wczesną zimę wróżyło?
Na chwasto-plantacji już nic prawie nie zostało. Wiesław się pojawił i został wykorzystany do zbioru dyni. Z dyniami wyszło tak, że sianie kolejny rok z własnego nasienia jest bez sensu, bo się wzięły pokrzyżowały różnie i nic nie było takie jak miało być. Najgorzej wyszły na tym butternuty, które nawet kształty miały zupełnie niepodobne do butternutów. Pozyskałam trochę papryki pomidorowej, która byłą nad wyraz zadowalająca i przetworzyłam ją na pastę pomidorowo-paprykową. To już ostatnie porywy domowego przetwórstwa. Jeszcze na dziś w palnie sok malinowy i jakiś dżemo-przecierek. Ewentualnie za chwilę sok z winogron od sumsiadki, które objawiają się też w nadmiarze.
I tak sobie przemyśliwam, czy by nie czas zamienić się w jaskółkę. (Co robią jaskółki? Jaskółki robią na drutach...) Zamiast wysiadywać odciski na czterech czytając po raz kolejny ulubione kryminały w ilościach hurtowych.....