wtorek, 18 grudnia 2018

opowiastki z mchu i paproci

Do tych nocno-nadrannych dumań skłoniła mnie swoim komentarzem Krystynka. Że "ma być ciepła, rodzinna atmosfera, a więc tylko ci, wybrani z serca i duszy".
I przylazły mi do głowy wigilie w mojej rodzinie. Moja rodzina była "wąska": Dziadek Janek miał tylko siostrę, która była za oceanem. Babcia Kasia miała co prawda liczne siostry i brata, ale byli oni porozsiewani po całej północnej i zachodniej Polsce na falach akcji "Wisła". Ojciec był jedynakiem, mama miała tylko jedną siostrę, która mieszkała dość daleko, na ówczesne realia komunikacyjne. Tak, że ona i ich matka bardzo sporadycznie bywały u nas w święta, częściej latem przyjeżdżały na "letnisko", traktując to jako wyjazd "na wieś".
Wobec czego wigilie odbywały się w ścisłym gronie naszej siódemki (dziadkowie, rodzice i nasza trójka). Zawsze u dziadków, w ich maleńkim domku (także wtedy, gdy już mieszkaliśmy u siebie), w którym, nie wiem jakim cudem mieściliśmy się w siedmioro i to w dodatku z osobnym spaniem dla każdego z dzieci.
Potrawy wigilijne przygotowywała babcia z mamą, potem ja byłam do pomocy. Pamiętam, że zawsze były śledzie, babcinym sposobem marynowane "mleczaki" (które jeszcze długo budziły ślinotok u moich kolegów, gdy mi je podsyłała do akademika) podane na dwa sposoby: w śmietanie i w oleju.(Niestety, sekretu tych śledzi nie posiadłam. W czasach, kiedy można było jeszcze kupić śledzie solone z beczki zdarzyło mi się coś podobnego popełnić. Ale popełniane było pod bacznym okiem Starszego, który musi mieć śledzie octowe bardzo octowe i to już nie było to) Był ten cholerny karp, który jednego razu usiłował zabić mnie ością (od tamtego czasu znienawidziłam karpia). Były pierogi z kapuchą i ruskie. (Te z kapuchą zawsze słodką, tylko raz , na okoliczność obecności drugiej babci - z kiszoną. Odmówiłam wtedy jedzenia i ta wigilia rzuciła się na mój stosunek do drugiej babci, która zaczęła stosować swoje metody wychowawcze. A że nie było u nas w zwyczaju komentowania tych metod przy dzieciach oraz odwoływania przez jedno z dorosłych poleceń innego, więc siedziałam już po wieczerzy na stołeczku w kuchni i łzy mi kapały do rondelka z pierogami, które kazano mi zjeść.) Był oczywiście barszcz z uszkami. Była też kapusta. Do tej kapusty babcia zawsze gotowała groch pure, tylko jakoś ten groch nigdy nie ukazywał się na stole, na następny dzień odkrywało się go w "bradrurze" i skarmiany był kurami. Wszystko zagryzane było przepyszna babciną słodką bułka drożdżową. Babcia robiła tyle tego ciasta drożdżowego, że nie mieściło jej się potem w keksówkach i upychane było w rondle a nawet garnki. I potem wychodziły takie walcowate wysokie buły. No i ciasta na deser: zawsze strucla makowa w babcinym wykonaniu, dojrzewający piernik Mamy, "piszinger". I obowiązkowo jakoś, nie wiem czemu, bo nikt tego nie jadł, takie ciasto zwane "robak". Zrobione z kruchego niby ciasta, pół na pół białego i kakaowego. To ciasto wykręcane było warstwami na blachę przez maszynkę do mięsa. Na spód białe, na to jakaś marmolada, a na wierzch kakaowe. Ciasto było dziwnie pancerne i zjadane było częściowo mocno po świętach, jak już się wszystko inne skończyło, a częściowo skarmiane kurami. Był oczywiście babci popisowy cwibak i biszkopt, które ucierane były w makutrze siłami fizycznymi Braciszka mego, pod nadzorem babci (tylko kręć w jedną stronę! I nie oblizuj!) Nie było jakoś tradycji ciast przekładanych masami. Z wyjątkiem tortu "bułczanego" (bułka tarta zamiast mąki i orzechy mielone), który pojawiał się na nowy rok.
Oprócz tego wystroju stołu Mama bardzo pilnowała naszego wystroju zewnętrznego. Należało się ubrać, jak na "wielkie wyjście", z dbałością o każdy szczegół - fryzura, buty, paznokcie itp.
No i ta atmosfera przy wigilijnym stole, bez jakiś zbędnych szopek i przedstawień. A był u nas taki zwyczaj, że Dziadzio brał opłatek i podchodził do każdego z życzeniami (jakoś nie pamiętam tego łamania się "każdy z każdym"). I kolędy intonowane przez Dziadka, który wcale muzykalny nie był, ale odważny i radość tym kolędowaniem wyrażał. I ta "zawołał na Maćka i na Kaźmirza", której słowa znał tylko on, nie było jej w żadnych kantyczkach i nigdzie indziej nie słyszałam.
No i dodam jeszcze, że nie było u nas zwyczaju "prezentów pod choinkę". Prezenty były na Mikołaja i na tym finito - święta i tak zawsze były i są dość kosztowne i wymagają dużego zaangażowania w przygotowanie (dlatego przedkładam wyższość Wielkiej Nocy nad świętami BN, bo jest mniej pracochłonna dla hałsłajfów)
Oczywiście choinka - była zawsze żywa jodła, wycięta na "asygnatę" we własnym lesie. Oczywiście choinkę oprawiali panowie - ojciec albo dziadek i wnosili ją, taką pachnącą lasem i zimą do domu, gdzie zajmowaliśmy się jej ubraniem pod nadzorem Mamy. Oczywiście na choince były świeczki w lichtarzykach i zimne ognie i "anielskie włosy", ale jakoś nigdy nie zapłonęła.
W przygotowaniach świątecznych uczestniczyli wszyscy. każdy miał jakąś swoją działkę. Dziadek robił wędliny, potem ojciec robił wędlinowo - mięsne zaopatrzenie. Ojciec zawsze kręcił majonez, co było wówczas jakąś sztuką straszną. Babcia z Mamą piekły i gotowały posługując się nami. A największe zagęszczenie w kuchni, wtedy kiedy te bułki porozkładane były wszędzie. rozładowywał ojciec usadzając nas w pokoju wokół stołu, z naciętymi precyzyjnie paseczkami kolorowego papieru, z których kleiliśmy łańcuch na choinkę. W ogóle panowała taka zasada - jak pracujemy, to wszyscy, a jak leżymy - też wszyscy.
Ze świętami z dzieciństwa kojarzą mi się także nierozłącznie zagraniczne przesyłki. Dziadka amerykańska siostra przysyłała co roku kartkę świąteczną. Kartka była składana, zawsze ślicznie pachnąca, a wewnątrz, w takiej cienkiej, jasnozielonej bibułce z naklejonymi drobinkami staniolu, znajdował się banknot. I dopisek na dole kartki z życzeniami "Janku, ja tobie posyłam 1$ (5$), kup sobie za to wino i pomarańcze" z czego zawsze serdecznie rechotaliśmy z Dziadkiem. (Ta ciotka,o 4 lata starsza od Dziadka, wyjechała do USA mając 14 lat w poszukiwaniu ojca, który pojechał był i się stracił. Był to jakiś 1910/11 rok, na karcie okrętowej figurowała jako obywatelka austriacka, pojęcia nie miała o realiach panujących tu, najwyżej jakieś mętne ze strony dalszych pociotków, którzy usiłowali uzyskać zaproszenie od niej, zatem musieli użyć barw najczarniejszych do opisu rzeczywistości)
Bardziej konkretny był Mamy stryj, zwany Wujaszkiem Stachem, który mieszkał w GB. Przed świętami przysyłał zawsze "kolonialną paczkę", w której były bakalie i czekolady (Catbury's - jeszcze wtedy pyszne) a której zawartość Mama skrzętnie chomikowała w czeluściach szafy, co wcale nie przeszkadzało w tym, żebyśmy się nie dokopali i nie podkradli co nieco.

Zdarzało się, że ta nasza, dość liczna jak na warunki lokalowe, grupa była zasilana kimś z zewnątrz. Raz był to Władek K., ojca przyjaciel szkolny, smutny garbusek, potem dodatkowo nieszczęśliwy, bo rozsypała mu się rodzina. Bywał pewien Bogdan K. który wziął się nie wiadomo skąd i zamieszkał u dziadków, w dziwnie wyludnionej po naszej wyprowadzce, chałupce. Aż w końcu przygruchał sobie sąsiadkę wdowę i się do niej przeniósł, z dziadkami nadal utrzymując przyjazne kontakty. Innymi razy Balbina z Tadziem, która pyrą była na wygnaniu, nie mieli w S. żadnej rodziny, a pracowała z Mamą. Potem przeniosła się do Rz., ale bywanie u nas na wigilii pozostało stałym obyczajem i corocznie, już po rozstaniu się z Tadziem, wigilie, święta, czasem Sylwestry i Wielkanoce spędzała u nas. Balbina była tak ciekawą, pozytywną osobowością i tak zrosła się z naszą rodziną (nie tylko mamą, ale także mną  i Siostrą, gdy już byłyśmy dorosłe, że zasługuje na jakiś osobny wpis).

Nie było u nas zwyczaju prezentów "pod choinkę", prezenty przynosił św. Mikołaj osobiście wieczorem lub nocą zostawiał w okolicach łóżka (po jakimś czasie jakimś dziwnym przypadkiem natrafiłam w jakimś zakamarku na mikołajową szubę i biskupią czapę z groszkowanego kartonu w kolorze fioletowym. Ta "szuba" to było "wielbłądzie"sztuczne futro przysłane przez amerykańską babciotkę, nie wiadomo dla kogo, bo za Mikołaja latał w nim ojciec i mu do kostek prawie sięgało) Nie było w owym czasie w zakładach pracy moich rodziców zwyczaju "paczek świątecznych" dla dzieci. Były za to, organizowane przez ojca zakład pracy "zabawy choinkowe", na których bywaliśmy cała trójką. Z tych zabaw tez żadnych paczek świątecznych nie pamiętam, ale być może były one całkiem nieistotne. Nie o prezenty wszak w tym wszystkim chodziło!

Przestałam bywać na rodzinnych wigiliach gdy osiedliłam się na tej "mojej" wsi.
Potem nastały Wigilie, w których ja byłam "gospodynią". I tu nigdy nie udało się odtworzyć tej wspaniałej atmosfery z mojego domu rodzinnego.
A może kużden ma takie wilije, na jakie zasługuje... No, nie, to byłaby straszna przewrotność losu!
Ale czyż do licha nie jest...




niedziela, 16 grudnia 2018

wilka z lasu

nie wywołuj.

Jak czegoś bardzo nie chcesz, to o tym nie myśl, bo się wydarzy. Jak czegoś bardzo chcesz, to też o tym nie myśl, bo się nie wydarzy. Taka wredna przewrotność losu. Nie wiem, czy tak jest w ogólności, czy tylko ja mam tak przesrane. W każdym razie wielokrotnie mi tak w życiu wychodziło. Podobnie z dzieleniem się radosnymi wiadomościami. Jak mi się tylko wypsnęło, w szczególności do jednej osoby, to się zaraz zesrało.
Tą osobą jest oczywiście Najważniejsza. Od lat tak wisi nade mną. Niby jest taka serdeczna, troskliwa, chce być pomocna itd. A w rzeczywistości wysyła mi całe mnóstwo złej energii. Ostatnimi czasy udało mi się trochę od niej wyzwolić. Myślę, że energetycznie też. Prawdopodobnie dlatego, że zmieniłam swoje nastawienie. Być może też dlatego, że Najważniejsza poważnie choruje i ma słabszą aurę. Myślcie tam sobie, co chcecie: nie jestem wyznawcą żadnych filozofii Wschodu, niewolnikiem jakiś guru, ale jestem przekonana, że energia krąży pomiędzy nami.  Że dobre myśli mogą komuś pomóc, a złe - zaszkodzić.
Przez dziesiątki lat takim wampirem energetycznym była dla mnie Lusi P. czyli tzw. Pelagia. Wisiała nade mną jak sęp jakiś, wyłaziła mi z każdego kąta. Szkodziła mi do tego stopnia, że po jednym z takich spotkań, nie dojechałam do domu - Brat zgarnął mnie z pierwszego po drodze przystanku PKS i w eskorcie policji (przekraczał prędkość dozwoloną) odwiózł na pogotowie, gdzie spędziłam noc na SORze pod kroplówką. W końcu Lusi zmarła, ale jej duch wisi nadal nad nami zza grobu. Już bez tej złej energii, ale w postaci zaszłości, do jakich doprowadziła.
Mnóstwo różnych ludzi spotkałam w życiu. Ale jakoś tak mi się udawało przechodzić z nimi lub obok nich bez stwierdzenia, że tego nie lubię, czy innego nienawidzę. Szkoda mi było zaangażowania w takie negatywne relacje. Oczywiste, że spotykamy ludzi, których poglądy, postępowanie, zachowanie nam nie odpowiadają. Starałam się w takich razach minimalizować kontakty.
Mam taką jedną w tzw. rodzinie. W zasadzie jestem dla niej ciotką, czego ona zdawała się przez lata nie zauważać. (Zresztą, mój ślub z jej wujkiem, wraz ze swoim bratem zbojkotowali.) Przez wiele lat pracowałyśmy razem. Uczyła moje dzieci i Młodemu dawała ostro popalić. Wymagała, żeby mówiły do niej "pani", co się utrwaliło do tego stopnia, że Młody nadal mówi do niej "pani". Zawsze była mocno roszczeniowo nastawiona. Uważała, że jej się "należy", bo ma szczególną sytuację: najpierw ze względu na psychicznie chorą matkę, potem z powodu bycia samotną matką z chora matką, potem z powodu bycia samotną matką nieuleczalnie chorego dziecka  z chorą matką itd. Przez lata starałam się jej pomagać, jak mogłam. Jako jej zwierzchnik, starałam się iść na rękę, choć po krótkim czasie okazywało się, że i tak jej nie jest na rękę i miała pretensje z wrzaskami. ( NP. w czasach odręcznego wypisywania świadectw napisałam za nią 35 sztuk, u niej w domu, jednym cięgiem, bo ją "bolał kręgosłup" i zapytała czy bym... No to "bym". Kto nie robił takich rzeczy, nie wie, jak to jest obciążające dla ręki, wzroku i umysłu. /Dlatego starałam się wszelkimi siłami wdrożyć pisanie świadectw na komputerze, najpierw w Wordzie, a potem skłoniłam dyrektora do nabycia programu/). W międzyczasie dopraszała się różnych innych posług, w tym np. transportowych w wykonaniu Młodego, przy czym nigdy nie zwróciła się bezpośrednio do mnie, czy do niego, ale zawsze odbywało się to via Najważniejsza, co wyzwalało w Młodym użycie szkaradnych wyrazów. (W końcu jechał, oczywiście). Dodam, że nigdy w życiu nie wydarzył się żaden rewanż z jej strony. Nie myślę tu, rzecz jasna o jakiś rewanżach materialnych, ale o gestach, jakiś serdecznych zachowaniach.
 Mieszka w bliskim sąsiedztwie jednej ze swoich bratanic, ale kontakty są takie se, bo wiecznie jest w stosunku do ich w pretensjach. Z własnym bratem też ma stosunki takie se. Latem zmarła jej matka, od paru lat leżąca. I Mania została sama z terminalnie chorą córką w hospicjum.
Po śmierci matki zaczęła jakoś częściej dzwonić do mnie. Oczywiście nie w celach utrzymywania życia towarzyskiego, tylko wtedy, gdy czegoś potrzebuje (ostatnio dzwoni co niedziela, żeby się ze Starszym zabrać do kościoła).
Jakoś tak tydzień temu sobie pomyślałam - ciekawe kiedy ktoś wystąpi z genialną myślą, żeby Manię zaprosić na Wigilię. No i wymyśliłam. Starszy wrócił był w piątek z wywczasów u Najważniejszej (Najważniejsza ma poniedziałek ostatnią chemię). I nie wiem, czy to wynik ich ówczesnej wymiany poglądów, czy którejś z nieustających konferencji telefonicznych, odbywanych przez Starszego za zamkniętymi drzwiami, w każdym razie wczoraj wieczorem (już się położyłam, bo dałam sobie trochę do wiwatu przekopując się przez pokój Dziecka i, po pobudce o 3 rano,  byłam lekką dentką) zniósł to jajko. No i tak, nie ukrywam, krew nagła mnie zalała. I powiedziałam, że nie. Na co Starszy zaczął rozwijać swoje gebelsowskie teorie, że "talerz dla przydrożnego wędrowca" (który się realnie nigdy jakoś nie napatoczył), że on odda swoją porcję (no, tak, bidusia z nędzusią, jedzenie racjonowane i nigdy nic po wiliji, nie zostaje i niczego się psami nie skarmia), że ona samotna taka (no, może  samotna jest w rzeczywistości, ale ma bliską rodzinę w postaci brata i jego dzieci), a bo brat daleko (jakie daleko? w sąsiedniej wsi, córka co po sąsiedzku na pewno będzie do rodziców jechała). Dalej nic nie docierało do zakutej pały, więc powiedziałam wprost, że może raczył by wziąć  pod uwagę, że ja jednak jestem chora. I mimo to będę musiała ten cały kram ogarnąć i tę "okazję'" jakoś przetrwać( a jak znam życie, będzie to na pewno surviwal). A zawsze inaczej to wychodzi w gronie najbliższych, a inaczej, gdy jest w domu, było nie było, obca osoba. (No bo dotąd w zasadzie na żadnych rodzinnych uroczystościach u nas nie bywała) W dodatku taka dość absorbująca w obejściu - Mówi bardzo głośno, mówi ciągle, mówi wyłącznie o sobie i swoich dolegliwościach. Nie, no nie mam ochoty w tym momencie być miłosiernym samarytaninem.
Ciekawe jaki będzie ciąg dalszy, bo domyślam się, że Starszy sam tego nie wymyślił, przebieg naszej rozmowy został streszczony oraz dzisiaj spodziewam się telefonu "z góry".
No, dobrze, może jestem wredną suką. Ale może właśnie nadszedł ten ostatni moment, żeby zacząć nią być. Pomyśleć trochę o sobie, a nie wszystkich wokół, zwłaszcza tych wszystkich, którym latam w tempie oberka wokół odwrotnej strony medalu...

Ostatecznie nie wiem, jaki będzie finał. Zupełnie możliwe, że wygra Geriatria, bo ten miłosierny samarytanin we mnie jakiś mocny jest...

A poza tym na działkach:
Starszy cały tydzień wczasował u Najważniejszej. A Dziecko cały tydzień orało. Najpierw u "kooperanta" swoim sprzętem, a potem "swoje" 50 ha sprzętem "kooperanta" i własnym. Wyszła im trzydniówka ( z dowożeniem autem ludzi i paliwa), przy czym ostatnie 10 ha odbyło się jakby rzutem na taśmę, bo wczoraj od rana zaczęło mrozić (i zapowiada się tak na cały następny tydzień) a mniej więcej w momencie położenia ostatniej skiby zaczęło sypać białym puchem i sypie nadal. W tzw. międzyczasie, któregoś wieczora, z misją ratunkowa dla moich kóz wpadł Braciszek. Przywlókł koniowzem 2 baloty cudnego, pachnącego Bieszczadami siana ( gdy wchodzę do obórki nie czuję żadnego innego zapachu, tylko to siano, którego w końcu jest tam jedynie odrobina w siatkach). Przyleciał oczywiście z Krysią, bo oni nierozłączni jacyś. I tak, z gadki-szmatki wyszło, że byli dopiero co, na Ukrainie. Więc mi się wymsknęło, że szkoda, żeśmy się nie zgadali, bo jest pewien środek medyczny, który pomaga w moich przypadłościach, a można go tam jedynie dostać. Efekt był taki, że Braciszek następnego dnia, zostawiwszy, świeżo nabyty w miejsce strzelonego, kocioł CO, poleciał popołudniem za te granicę i lek nabył. Teraz jeszcze muszę go umówić z Dziecięciem mym na odebranie i wyrównanie. Wczoraj Dziecię wróciło w stanie niekomunikatywnym. Odzywało się warkiem. Ja rozumiem, że zmęczone, niejedzone, w przemoczonych butach i upyćkanej towotem kurtce, ale ten wark mi się nie należał. Sam sobie wymyślił taką rozrywkę (mocno wbrew temu, czego ja dla niego oczekiwałam) więc powinien być hepi, że robi to co chce, fajnym traktorkiem, z fajnym pługiem (za niesamowicie fajne pieniądze). I w dodatku udało mu się zdążyć przed aurą. Myślę, że jak się wyśpi to mu się światopogląd  zmieni i podejmiemy rzeczowe negocjacje....

wtorek, 11 grudnia 2018

nocne markowanie

Dziś znów pobudkę miałam o nieprzytomnej jakiejś godzinie - przed czwartą. Ni to kłaść się z powrotem, ni to wstawać i działać. Odczekałam do latarni, wyprowadziłam psę, odwiedziłam hades i zaczęłam "szukać karpia na ukaefie", co się aktualnie zamieniło na grzebanie w sieci (inter sieci, oczywiście). Siedzę tak sobie przy blaciku, za oknem ciemno straszliwie, ptaszyna jakaś popiskuje zawzięcie. Pies rozwalił się na moim łóżku, jak u siebie i chrapie z głową przytuloną do dupska Areczka, który się tam w kłębek zwinął. Reszta kotów, już nażarta po kokardki, pokitrała się po kątach. No tak, pobudka kotami przecież - głodna wiecznie Klementyna, której krótkie łapki niebawem nie uniosą jej sadła, znów zrzuciła z parapetu pojemnik z karmą! Ponieważ ostatnio zakupiona stała karma jakoś nie bardzo wchodziła, tym razem zakupiłam Joserę w dwóch wersjach. Albo ta Josera jest taka pyszna, albo taka "głodna", w każdym razie dosypuję do misek co i raz i ciągle są opróżnione do czysta. Nawet Areczek się częstuje i o dziwo nie zwraca. Tylko, jak tak dalej pójdzie, to zwykła ilość mi na miesiąc nie wystarczy, zwłaszcza przy tym zrzucaniu pojemnika, gdzie zawsze się trochę rozsypie po kątach, a trochę zostanie psem zjedzone, jeżeli natychmiast nie pobiegnę na ratunek. Musze kupić inny pojemnik, który by się w taki oczywisty sposób nie otwierał, bo żarłoczna maupa nauczyła się podnosić pokrywkę i wie, że jak się pokrywka podnieść nie da (gdy pojemnik jest odwrócony tak, że trzeba by było do tej pokrywki zabierać się od strony ściany, co jest niewykonalne) to należy go zrzucić.

Starszy został wczoraj wywieziony na wywczasy do Rzeszowskiej. Dziecko działa na dwa fronty i w pracy i w robocie. Jeszcze mnóstwo ha zostało do zaorania, więc sie umówiło na kooperację z K. od krowiej fermy, że od poniedziałku do środy swoim sprzętem pomoże mu orać na miejscu, a potem będzie na odwyrtkę. Tymczasem się trochę narobiło: rannym ranem Dziecko przywiozło kolegę Kubusia, coby te pługi poprowadził, a samo poleciało do firmy. Obiad dla robotników rolnych naszykowawszy, czekałam na ich powrót. Tymczasem gdzieś tak pomiędzy 16 a 17 zaczęło wyć na asfalcie - raz a zaraz potem dwa. Pomyślałam, że wypadek. Ale nie, bo wyłoby zaraz odwrotnie. Tymczasem za chwilę znów wyło w tym samym kierunku. Oczywiście, jak to nadopiekuńczej matce zaraz mi dziecko do głowy wlazło, co sobie wybić próbowałam - "dlaczego niby w tamtym kierunku, skoro Dziecko pojechało "na firmę". Za chwilę okazało się, że blisko byłam. Dziecko wpadło do domu, oczywiście z "tamtego" kierunku, bo przecież w "tamtym"kierunku jego traktor orał i prosto z pracy poleciało sprawdzić postępy. No i wyszło na to, że te wszystkie wyjce to była straż pożarna, która jechała do farmera K. gasić pożar w jego suszarni. Na szczęście K. wraz z Kubusiem-kolegą zjechali już byli z pola i poszli sprawdzić, co w tej suszarni się dzieje. Pożar wybuchł tam w zasadzie na ich oczach i sami, przy pomocy węży i maszyny rolniczej  wstępnie go ugasili. Co i tak niewiele dało, bo suszarnia - nowiutka i jeszcze niespłacona do kasacji, a 15 ton soji - do utylizacji. (Niewiele, jak niewiele, ale przynajmniej pożar nie rozprzestrzenił się na inne zabudowania, w tym obory z bydlątkami) Przyczyną pożaru był defekt podajnika, który nie przesuwał wysuszonego ziarna, gorąco cały czas dmuchało w te same ziarka, aż doprowadziło do ich zapalenia. I brak wyobraźni konstruktorów, którzy czujniki zainstalowali w nieodpowiednim miejscu.
Dziecko przebrało się blyskawicznie i poleciało ku pomocy. Dziś K. będzie usuwał szkody popożarowe, więc orki nie będzie.
A teraz wisienka! Przebojem chwili okazało się wystąpienie tatusia farmera K., który w pierwszej kolejności zainteresował się tym, czy strażacy i ratownicy nie zniszczyli jego łopat, w kolejnej kolejności wyraził niezadowolenie z powodu iż wozy strażackie jechały do akcji "jego" drogą", a następnie wygłosił homilię o treści: "ten pożar to kara boska za to, że 8.12, w święto, orałeś". Po pierwsze - nie ma to jak wsparcie ojca. Niestety, własne me doświadczenie życiowe pokazuje, że dla większości mężczyzn ich własne ego jest tak wielkie, że na bycie ojcem z prawdziwego zdarzenia nie mają szans. (I niestety, śmiem twierdzić, że ci tatusiowie, którzy wielkie akcje medialne podejmują z powodu ograniczenia im dostępu do progenitury, czynią to głównie stymulowani własnym, zranionym ego, rzadko dobrem ich pociech.)
A po drugie, chyba wypadałoby do porannej modlitwy dołączyć wezwanie: "Panie, chroń mnie od tzw. Wyznawców". Tych wyznawców, co to są zawsze bez zmazy wszelakiej, zawsze poprawni, co to wszyscy inni grzeszni, tylko oni nie.Tych, którzy są bardziej papiescy niż sam papież. Dla których 10-cioro przykazań kończy się na drugim, a w najlepszym wypadku na trzecim, zwłaszcza wtedy, gdy ojciec i matka dawno w grobie. (Bo zanim się tam znaleźli, to różnie bywało...)
Którzy w piątek nie tkną kapusty ugotowanej z mięsem ( nalegając na ugotowanie im czegoś innego, bez poszanowania dla "darów bożych" i czyjejś pracy), nawet jak to mięso powybierane, natomiast ochoczo wpierniczają ulubione śledziki, nie pojmując jakby zupełnie idei postu. Którzy świętują jak ortodoksi, nie ruszając palcem wokół siebie, a nie pomni tego, że są tzw. musy, które spadają zatem na innych. Którzy nie raczą dostrzegać jakby, że ich postawa zraża najbliższe otoczenie do identyfikowania się z tą społecznością i do praktyk, z których wszak nic nie wynika.
"Panie Boże, widzisz, a nie grzmisz?!" - mawiała w takich razach moja Mama.




sobota, 8 grudnia 2018

tupu-tupu

tu-tup-tup. Tak już od początku miesiąca tuptają nam te święta za plecami, Mikołajki jakoweś, Gwiazdki, ryby, grzyby, bakalie itp. I prawdę mówiąc prowadzi to do tego, że człek tymi świętami od początku miesiąca wymęczony: czując cały czas ich presję na garbie, ma ich już szczerze dość.
A w dodatku, jak sobie pomyśli, że wypadłoby chałupę ogarnąć, to już tak abstrahując od świąt - parę razy w roku trzeba się dogłębnie zagłębić. (Być może są porządne hałsłajfy, które ogarniają ciemne zakamary na bieżąco, w/g jakiś rozpisek, że tu i tu robimy co tyle i tyle, a tam i tam znowuż inaczej, ale u mnie aktualnie żadne harmonogramy nie działają, bo rządzą moje flaki. Zresztą nigdy nie byłam niewolnikiem harmonogramów, jak widzę pajęczynę, to biorę miotłę i ją ściągam. A ostatnio zdarza mi się skonstatować -"pająk też boskie stworzenie".)
Znalezienie na wsi "kobiety" do ogarnięcia domowych porządków graniczy z cudem. Nawet jak odsiadują sobie odciski na tyłku, zastanawiając się w międzyczasie co włożyć do gara, to sprzątanie w cudzej chałupie jest zajęciem zbyt uwłaczającym. No chyba, żeby się pojechało do dalszego miasta i tam świadczyło usługi, to co innego. Dziecko korporacyjne miało pomysła, żeby zaangażować swoją szkolną koleżankę, która jest bezrobotna i cienko przędzie na zagranicznej wypłacie ślubnego małżonka. Co jej wybiłam natychmiast z głowy, bo mogłoby się skończyć utratą koleżanki.
Zresztą, chyba najpierw trzeba by się samemu przestawić na jakieś inne tory, żeby skorzystać z usług osoby sprzątającej swoim systemem twoje własne śmiecie. I tak naprawdę, to chyba jednak nie mam ochoty na wyznaczanie zakresu prac, doglądanie wykonania i ewentualne wqrzanie się niedoróbkami.
Trochę inaczej jest w stosunku do "śmieci" zewnętrznych.Tyle, że te zewnętrzne ogarnia Wiesław, a z Wiesławem jest taka bajka, że ja go już znam. I wiem, że głupio, bo głupio, ale każda robotę ogarnie porządnie bardzo. Czasem nawet porządniej, niż by się to zrobiło samemu. Przedwczoraj, z własnej inicjatywy, zagrabił i wywiózł słomę, która się rozprószyła podczas zrzucania kostek, a której ja bym nie tknęła. Tak, że jak dostał zakres prac do wykonania, to nawet nie chodziłam odebrać. Zapłaciłam, pochwaliłam, żeby się poczuł doceniony (trzeźwy był, o dziwo, więc pewnie dotarły te pochwały), stwierdził, ze za dużo, no i dobrze. A ja poszłam leżeć, bo w związku ze zlikwidowaniem "zapłotka" nie było gdzie wydalić kóz na czas sprzątania i musiałam kibicować, ponieważ Wiesio ma do zwierząt podejście prymitywne i mógłby zrobić krzywdę.

Na razie snuję się po chałupie i tak szturcham to tu, to tam. Nic wielkiego i nic systematycznego. Jakieś zdechłe kwiatki, jakieś rzeczy, co zgubiły drogę na własne miejsce, jakiś bałagan na półkach. Żadnej grubszej gimnastyki, bo nie ma możliwości.
Najgorsze, że przy tej mojej domowej skamielinie kopalnej nie ma opcji przebicia się z czymkolwiek innym niż "mamusia robiła". I ciągle coś wymyśla, z czego wynika robota dla mnie. Ostatnio nabył matjasy. Chociaż ustalaliśmy, że żadnych śledzi się domowo robić nie będzie. Ale co tam, tanie były, to nabył (oraz "mamusia robiła". Pominąwszy fakt, że od 30 lat, robię JA). Tylko, że ja teraz muszę się z nimi pobawić. I dodatkowo diabli mnie biorą, bo na przyrządzanie śledzi jest jakby deko za wcześnie.Trochę mnie dziwi jego podejście do tematów garowych, bo przez kilkanaście lat (od śmierci matki), był mężczyzną niezależnym, czyli - oprócz wszelkich prac, jakie musiał wykonać w związku z prowadzeniem gospodarstwa, zmuszony był także do garowania. Pojęcie o gotowaniu ma, (nawet zasmażka jemu lepiej wychodzi niż mnie, ale to chyba kwestia praktyki, bo u mnie w kuchni  rzadko się stosowało zasmażkę) szkoda tylko, że ciągle mu się wydaje, że są to prace lekkie łatwe i przyjemne. No, może ma wciąż zakodowane w świadomości odniesienie do innych prac, które musiał wykonywać. A ja ogólnie nie znoszę wielogodzinnego stania przy garach dla 10 minut przyjemności jedzenia potem tego wystanego. (Gotowanie to jedna z prac zanikających, dodatkowo generująca wykonywanie innych prac zanikających w postaci zmywania garów w trakcie i po konsumpcji, sprzątanie tego co się niechcący nabrudziło itp)  Co innego, jak się tam samo warzy i tylko od czasu do czasu się bełtnie i sprawdzi stan. A co innego, jak trzeba aktywnie uczestniczyć przy takich np pierogach, czy gołąbkach. Tak, że na hasło "pieroga bym zjadł", jest odzew "jak se kupisz". (No, ale w poniedziałek jedzie do rzeszowskiej  a ta, kiepska bardzo po ostatniej chemii, padając na ryj, ulepi pierożki ukochanemu bratu, a on nawet nie będzie protestował.)
O, boczek surowy go w sklepie zaatakował. No to nabył. Z trudem wybiłam ze łba wędzenie, ale upiec i tak trzeba. Boczek jest cienki jakiś. No to wymyślił, że mięso SIĘ kupi, SIĘ zmiele i SIĘ nafaszeruje. Znowu tak samo SIĘ.... Ciekawe, co jeszcze wymyśli? Już lepiej, żeby nie, bo w końcu nie zdierżę i wrzasnę. Na razie mówię, ale jakoś kiepsko dociera.

Czasem się wyzłośliwia i mówi: "tobie byłoby najlepiej, jak byś była sama". I to jest w zasadzie świnta racja. Tyle, że nie do zrealizowania. Bo zmiana miejsca postoju i najbliższego otoczenia nie odcina od wszystkiego...

No, ale nic. Tupu -tupu - idom świenta. I tę oczywistą oczywistość trzeba znowu wziąć na klatę i starać się zmierzyć siły na zamiary, a zamiar podług siły...
(A podobno niewolnictwo zostało zniesione.)