czwartek, 25 kwietnia 2019

Wypadki i wpadki

          We w te Święta się szczela. Ogólnie huku robi się możliwie dużo. Im więcej i głośniej - tym lepiej. Ostatnio co prawda (i na szczęście, bo te huki to ciężkie przeżycie dla mojej Czarnej psy, a zatem i dla mnie) naród jakoś zleniwiał, mimo chińskich pirotechnicznych udogodnień. W ubiegłą Niedzielę odnotowałam uchem jakiś jeden skromnych huk, gdzieś w okolicach piątej trzydzieści. Potem może jeszcze jeden po Rezurekcji - zwykle pod kościołem ktoś robi wielkie BUUM.
Nie to co dawniej, kiedy to z braku chińszczyzny młodzież nieletnia i letnia napierniczała z czego się dało - najczęściej "kalafiorkowała" albo łupała z "hilzy" używając karbidu i wody, co się często bardzo nieprzyjemnie kończyło. Skutki. w postaci wgłębień na obliczach od puszki po konserwie, która służyła za zatyczkę do "hilzy", można jeszcze dziś tu i ówdzie zauważyć.
Oprócz tego rodzaju huków, był tu zwyczaj "tarabanienia": Pamiętam, jak będąc młodom mężatkom, mając dwoje bardzo nieletnich dzieci i zdziecinniałego teścia, zapierniczałam z przedświątecznymi przygotowaniami do późnego przedświtu.Po czym, ledwie zdołałam oko przymknąć już musiałam je otworzyć, bo nawiedzone tradycją oszołomy popierniczały z bębnem przez wieś, budząc ludek na rezurekcję, na tyle za wcześnie, że czołganiem przednio-wstecznym mógłby do tego kościoła dotrzeć. Z nastaniem tzw. demokracji w tym zakresie również pozostawiono narodkowi swobodę wyboru i tarabanienie po nocy jakoś ustało (być może po prostu tarabaniarz się zestarzał i nie miał już siły z bębnem kilometrów pokonywać, a  żaden młody nie poczuł woli bożej).

Ponieważ przyroda nie lubi próżni, moje Dziecko postanowiło powstałą próżnię uzupełnić: W Poniedziałek dostało od Starszego polecenie rozpalenia w piecu. Dziecko nie zaooponowało, ja się nie odezwałam, a prawda jest taka, że do tej pory Dziecko nie robiło tego ani razu. No, cóż, taki błąd wychowawczy. Już nawet zeszłam do hadesu, ale zobaczyłam, że Dziecko sobie radzi zgodnie z procedurami (papierek, drewienka), więc zabrałam tyłek w troki i się oddaliłam na właściwy poziom. Potem nastąpiło jakieś nieoczekiwane BUM i Rezydentka, rezydująca w salonie z kominkiem podniosła mniauk, że "tu jest pełno czadu!" (Darmo babie tłumaczyć, że gdyby obecność czadu odkonotowała, to już by kwiatki wąchała od spodu. Dla niej każdy swąd to wciąż jest "czad".) W kotle się nie rozpaliło, natomiast w salonie zapanował siwy dym. Okazało się, że Dziecko postanowiło użyć do rozpalenia czyścika do hamulców w spreju i stąd to bum. (Szczęściem zachowało owłosienie twarzowe, bo gdy kiedyś, mając niepełna piętnaście lat, użyło benzyny do rozpalenia ogniska, musiało zmienić fryzurę i zacząć się golić). Odbyło się ostre wietrzenie. Po czym w kotle zostało rozpalone już metodami tradycyjnymi, ale rezydentka ciągle mniauczała, że CZUĆ. Czym się zbytnio nie przejmowałam, bo ten kominek od początku był wadliwy, ciąg miał bardzo kiepski, a cofka z komina zdarzała mu się na tyle często, że zdążyłam się przyzwyczaić iż w pewnych warunkach pogodowych mamy zapach wędzarni w domu. A w poniedziałek duło jakoś nieprzyjemnie, więc pewnie to. Ale wieczorem poszłam podłożyć i gdy wróciłam, zobaczyłam, jak siwy dym snuje się z kominka. Rezydentka została ewakuowana do innego pokoju, a ja z Dzieckiem udałam się na poszukiwanie "lewego cugu". No i znaleźliśmy - okazało się, że to BUM wywaliło drzwiczki od wyczystki w kominie, znajdujące się nieco poniżej podłączenia kotła, od strony warsztatu.Drzwiczki zostały założone, co nieco problem rozwiązało. Trzeba je jeszcze oblepić gliną, żeby uszczelnić, ale to potem.

            Wiadomo, że pańskie oko konia tuczy, więc rolnik kużden zasiewów swych dogląda, żeby np. w porę interweniować. Starszy do przeglądu pól używał "sześćdziesiatki", albo "trzydziestki" (Ursus C360 lub C330), raczej tej mniejszej - se wsiadał i se popyrkując telepał się po włościach. Ponieważ aktualnie traktory są ciut ciut większe to, choć poruszają się znacznie szybciej niż owe pyrkawki, objeżdżanie pól traktorem jest nieekonomiczne, niewygodne i niemodne. Dziś wypada, by rolnik postępowy posiadał auto odpowiednie, co w rolę wjedzie, a jeszcze lepiej - z roli wyjedzie. Którym w dodatku, ewentualnie, można odrobinę nawozów, ziarno, jakąś chemię czy beczkę paliwa w pole dowieźć. Zatem Dziecko nabyło czworonożny pojazd. Na oko wygląda na rówieśnika, pewnych interwencji chirurgiczno-kosmetycznych wymagał na powitanie, ale jeździ i nawet po świeżej roli daje radę.
No i we wtorek Dziecko pojechało tym swoim misibisi po pracownika, po czym pojechało zatankować łamagę, po czym podjęło okupację łazienki. Rezydentka natomiast okupowała okno w salonie. W pewnym momencie od tego ona doleciało:
-Jakieś auto stoi tam koło naszego bzu. Takie jasnoszare. Do Milki ktoś przyjechał?
Wcześniej zerknęłam przez kuchenne okno i zobaczyłam, że nie widać padżero. Pomyślałam, że to "koło bzu" oznacza "na trawniku przed domem" bo u ciotki z określeniem lokalizacji zawsze ciężko było (Słynne w rodzinie było określenie strzyków u krowy: w/g ciotki strzyki "przednie" to były te bliżej osoby dojącej, a "tylne" znajdowały się od strony ściany - były to faktycznie strzyki lewe, bo krowa stała lewym bokiem do ściany. No i w tych określeniach, tylko "tylny, lewy" był na prawdę "tylnym lewym" a "przedni prawy"  - "przednim prawym") Podeszłam do tego okna:  no, stoi. Za bzem je widać. Tyle, że białe, a nie szare, ale średnio było widać co za jedno, tyle, że raczej duże. I czemu niby do Milki, skoro nasz bez znacznie wyżej niż Milki brama?  Na wszelki wypadek zapytałam Dziecko, gdzie jest padżero.
- Jak - gdzie? Koło lipy stoi.
- Jak stoi, jak nie stoi.
No to Dziecko poleciało. Okazało się, że to szare auto widoczne "koło" bzu, to było właśnie białe padżero, które nie tyle stało, co siedziało prawym półdupkiem na płotach sąsiadów.W jednym płocie ugięło słupek narożny, w drugim rozpruło kawałek siatki. Dziecko poleciało sąsiadów zawiadamiać o stratach i przepraszać, po czym zaangażowało złoczyńcę do, częściowego chociaż, naprawienia wyrządzonych szkód. Przy użyciu łańcucha słupek narożny został wyprostowany, reszta natomiast poczeka na lepsze czasy, ponieważ aktualnie mocy przerobowych brak, ze względu na porę siewów. Sam złoczyńca obrażeń wielkich nie odniósł, poza zarysowaniami na zderzaku. Ale zderzak służy do tego, żeby się zderzał i obrażenia na zderzaku są wkalkulowane w ewentualne braki na urodzie. Padżero, z założenia, nie służy do lansu, ale do tego, żeby służyć - rozpaczy więc wielkiej nie było. Chociaż - Dziecko chwilę siedziało pod nim i ten zderzak głaskało. No, bo Ono, mimo bałaganu, jaki wokół siebie wytwarza, esteta jednak jest...

      W związku z pojawieniem się robotnika najemnego zaistniała konieczność udania się do miejscowego marketu celem "rozmienienia pieniędzy". Takie rozmienianie pieniędzy w sklepie kończy się najczęściej tym, że z banknotu dwustuzłotowego powstaje około stu złotych drobnymi. Nabywszy kawałek nieżywego zwierzęcia, celem przygotowania w końcu jakiegoś normalnego obiadu (Dziecko pracowało biurowo w domu, więc istniała nadzieja, że uda się go nakarmić obiadem o normalnej na obiad porze), napotkałam wzrokiem regał z karmą psio-kocią i olśniło mnie, że przecież w kociej puszce już widać dno. Karma którą zwykle kupuję istniała tylko w jednej wersji, mianowicie "junior" (moje koty już nie juniory, zawsze kupuje im "sterilized"). Pomyślałam, że jak przez parę dni zjedzą "juniora" to im się nic nie stanie. Poczytałam nawet napisy na tej torebce: stało tam "junior<1 -="" 1="" a="" aciata="" adn="" ale="" am="" ania="" apciatouchy="" apciatymi="" apkach="" apouche="" b="" bia="" bojkotuj="" brzeg="" by="" cholery="" chwil="" co="" czy="" dla="" do="" domu="" dopiero="" drobniejsze="" drobniutkie="" dzie="" e="" gdy="" granulki="" i="" jako="" jasna="" jedynie="" juniory="" k="" karm="" kg="" klementyna="" ko="" kociej="" kotek="" kotom="" koty="" kr="" kt="" kupi="" lekko="" liczna="" mi="" mn="" mnie="" momencie="" mordka="" na="" nast="" nawet="" nbsp="" ni="" nic="" nie="" nienie="" niestety="" no="" o-ruda="" o="" obok="" obrazku="" odrywa="" ol="" opakowania:="" oraz="" ow="" p="" pi="" poch="" pomroczno="" powiedzia="" przecie="" ra="" re="" ruda="" s="" shi-tzu.="" si="" sklepie="" spowodowa="" swoich="" sympatyczna="" szczeni="" szczeniak="" t="" ta="" tak="" te="" tej="" tkich="" to="" tu="" turla="" tyle="" tym="" uchami="" uszkami.="" w="" wa="" wcale="" wprawdzie="" wszystko.="" z="" za="" zastanowi="">Na szczęście dziś ma być dostawa, więc kupię, tym razem właściwą.
A tak na marginesie - na początku miesiąca analogiczne fragmenty nieżywego zwierzęcia kupowałam w cenie dwukrotnie niższej. Świnia żywa w skupie podrożała w międzyczasie z 4,50/kg na 6/kg, czyli o 20%. Już nie mówię, żeby te fragmenty świni także o te 1,50 podrożały, ale gdyby nawet o te 20% to jeszcze byłoby uczciwie. A tak to jest chamstwo. Oraz objaw debilizmu marketingowego: w momencie, gdy ludek jest dość objedzony mięchem i wędlinami raczej odpuści sobie zakup takiego drogiego mięsa. Więc będzie leżało w tej ladzie i "dojrzewało". Jak to było? "Chytry dwa razy traci"...

poniedziałek, 22 kwietnia 2019

przedwielkanocnie i po...

W zupełnie innej erze profesor Mniemanologii Stosowanej - Jan Tadeusz Stanisławski rozważał temat wyższości świąt Bożego Narodzenia nad świętami Wielkiej Nocy. Ja się od początku z nim nie zgadzam i gotowa jestem udowodnić wyższość Wielkanocy nad BN. Oczywiście, z mojego punktu widzenia. Czyli z punktu widzenia hałsłajfa oraz istoty ciepłolubnej. Sami wicie/rozumicie - na W. mniej tej spinki "tradycyjnej", dużo mniej garowania na ostatni moment (bo przecież barszczu, czy grzybowej trzy dni wcześniej nie ugotujemy) samo przedświąteczne odgruzowywanie domostwa odbywa się w łagodniejszych okolicznościach, no i w ogóle - ptaszęta świergolą, mirabelka kwitnie jak durna. A jak by się komu zdarzyło obeżreć za bardzo przy świątecznym stole, to bez przykrości poruszać się na powietrzu można (no chyba, że padać akurat zechce). I zamiast wnosić choinkę, zagracać nią pokoje, wystarczy se jajka pomalować, albo i nie, jakąś mrzeżuchę posiać albo owies, albo też jedno i drugie (zwłaszcza drugie, biorąc pod uwagę niewychodzące koty), jakiegoś kwitnącego fijoła nabyć, no i już...

A ja tak pomału do przodu w cyklu -działamy/legamy. W poniedziałek troche podziałałam, potem leżałam.We wtorek przylazła pijaczyna wcześniej zamówiona. Robota była zaplanowana w sadzie, ale ja się nie nadawałam do wycieczek, więc nic z tego. Zatem został wysłany na gumno i ogródek, porządku trochę zrobić. Kosiarka poszła w ruch, przy czym się pokazało, ze o ile inna robote Wiesław robi porządnie, to kosi nieporządnie. ale trudno uhaha. Młody z kosą poleci i wyrówna.
Oprócz czynności przedswiąteznych mam jeszcze obiady na głowie, bo ruchy rolnicze ostre i Kubus Kosiniak na obiedzie codziennie. A moje humorzaste chłopy fanaberie okazują. Podkusiło mnie licho jakieś w niedziele kalafioła pod beszamelem zrobić. No i hołota nie żarła!. trochę ja zjadłam beznadziejnie, bo nie powinnam. Przepyszny był, beszamel mi wyszedł mniodzio, wcale nie mdły. Cudo po prostu.

Spięłam poślady, wyciągnęłam maszynę i w końcu uszyłam lambrekin do kuchni z tymi cudnymi muszlami. Materiał z muszlami przywiozłam z Paryża 10 lat temu w charakterze spadku. Gocha miała taką koleżankę, która zajmowała się handlem tkaninami. I przedstawiciele różnych producentów przywozili jej próbki tych tkanin. To nie były takie próbki 10cmX10cm, jak czasem możemy dostać u internetowych sprzedawców, ale całkiem spore kawałki, czasem tak ok półtora metra. No i takie co większe i ciekawsze ta Tina dawała Gośce, wiedząc, że ona szyjąca i potrafi coś z tego wyczarować.
Tyle, że ten kawałek z muszlami (miał więcej niż 1,5 m) był za krótki na lambrekin i trzeba było sztukować. A to sztuka jest tak to rozkminić, żeby po zesztukowaniu było sensownie, wzorki w tę sama stronę itd. Parę podejść miałam, kończyło się na pooglądaniu i pokiwaniu głową. W końcu się zawzięłam. Udało mi się tak zesztukować, że Dziecko musiało lewą stronę pooglądać, żeby znaleźć miejsce sztukowania. Kawałek jeszcze został i wyszły z niego 2 poszewki na krześlane poduszki i taka dość spora podkładka na stół.


Lambrekin. Materiał był "autorski", ręcznie drukowany, podpisany autorem na szerokim, białym brzegu. Nie wypadało więc, by lambrekin nie dostał tej autorskiej etykietki, zreszta tak ładnie się nazwywał.  "La gloria de la mer".....


Krzesłowa poduszka i stołowa podkładka.  Z tą ostatnia trochę zabawy było, bo jest trzywarstwowa i obszyta lamówką.  Ze względy na grubość i ilość warstw, nie jest oblamowana  (doszłyby jeszcze dwie warstwy materiału pod stopkę i maszyna mogłaby mieć problem), lamówkę po prostu naszyłam na płasko.

Oprócz tego masarnia ruszyła. W poniedziałek, po książkowemu nasoliłam mnięcho na kiełbachę pokrojone na kawałki . We wtorek Starszy to zmełł, a ja wymasowałam tę kiełbasę. Czujna będzie bardzo. Wyniosłam do spiżarki do przeżarcia się i atmosfera czosnkowa tam zapanowała. Mięso z marynaty do wędzenia wyjęte, ozory tudzież. Próbnie jeden ugotowany. No i pyszota to jest, taki peklowany gotowany ozór daje się zjeść sote nawet. W środę rozpalono w wędzarni. I kiełbaski, szyneczki oraz schabik zawisły w jabłoniowym dymie.
No i tak do środy mniej więcej żarło zgodnie z wcześniej ustalonym harmonogramem. Mniej więcej...
Od czwartku zaplanowane było uruchomienie cukierni. Piekarni tudzież, bo zamierzałam upiec chleb i nawet zakwas wyciągnęłam z lodówki do podkarmienia. Rankiem miały być jeszcze dokonane ostatnie drobne zakupy, obejmujące abażur do mojego pokoju oraz roletę na drzwi do salonu. Niestety, samopoczucie było na tyle kiepskie, że zrobiliśmy tylko szybkie zakupy spożywcze, a potem już cały dzień leżałam. Ponieważ, wstawszy świtem, zdążyłam jeszcze sparzyć mak do makowca, Starszy ten mak zmełł, tudzież ser na sernik (Bo cały czas miałam nadzieję, że mi się polepszy i wstanę i zrobię. Skończyło się na tym, ze zmielone poszło do lodówki) Wieczorem zadzwoniła moja ulubiona sumsiadka, która dawno mnie nie widziała (bo nie byłam w stanie się zaczołgać) i oznajmiła, że właśnie wróciła z miasteczka, gdzie została wywieziona zięciem i nabyła ciasta w cukierni. Co było ewenementem na skalę światową, ponieważ sumsiadka się dotąd nie zhańbiła zaserwowaniem kupnego ciasta.
W piątek liczyłam na lepiej. Było o tyle lepiej, że w przerwach pomiędzy polegiwaniami zrobiłam sernik i ciasto drożdżowe na makowiec. Ale już to ciasto tak sobie rosło i przerastało, bo wykonanie przerastało moje możliwości. Ostatecznie wykonałam, zapakowałam do piekarnika, jakoś wyszło. I na tym kuniec. 
W czwartek młodzież robotniczo-chłopska dostała azymut na bar u Teresy, w piątek zjedli pomidorówkę, którą w czwartek rozpoczęłam, a  Starszy dokończył. Jak post to post. U mnie był totalny. Zjadłam trochę ryżu z tej pomidorówki, uprzednio wypłukanego ze śladu pomidorów, bo nagle się okazało, że mi przetwory pomidorowe szkodzą (podczas gdy do niedawna zjadałam słoiczek przecieru z IM łyżeczką, w ciągu dwóch-trzech dni).
W sobotę od rana było trochę lepiej. Zwlekłam się świtem, by przygotować święconkę, z którą Starszy pojechał sam. Potem było krakowskie Dziecko do odebrania z dworca, ciotka do przywiezienia z Rzeszowa, oraz po drodze napatoczyła się Marysia, która zapragnęła odwiedzić swoją córkę w hospicjum. Dziecko domowe jakoś to wszytko po kolei ogarniało, posiawszy jeszcze 3 ha kukurydzy siewnikiem, który wreszcie dotarł (docierał od poniedziałku, z każdym dniem podnosząc Dziecku coraz bardziej ciśnienie)
Kasia dotarła w południe i zajęła się ogarnianiem powierzchni płaskich poziomych i pionowych, a ja przyjęłam pozycje horyzontalną. W międzyczasie popełniwszy jeszcze "niebo w gębie", co sprowadziło się do wyjęcia pulpy jabłkowej ze słoika, rozpuszczenia w niej galaretek, dołożenia  zawartości drugiego słoika, zaparzenia zmielonych orzechów wrzącym mlekiem, poleżenia sobie trochę, wyłożenia jabłek na dużo wcześniej upieczone blaty, poleżenia sobie trochę, wybełtania masy orzechowej i wyłożenia na to. A potem już sobie tylko polegiwałam.
W niedzielę wstałam świtkiem z nadzieją, że jednak uda mi się właściwie tę Niedzielę odbyć. Prędko okazało się, że a guzik. Tyle tylko, że mogłam przygotować co jeszcze było do zrobienia. Starszy pojechał do miejscowego kościoła, Dzieci do Braciszków. Starszy miał zgarnąć Rzeszowską, do czego jednak nie doszło, bo się geriatria nie dogadała. W międzyczasie dotarł Brat z Krynią i zanim się całe towarzystwo zdążyło ogarnąć i pozbierać do kupy, mieliśmy trochę czasu na wypicie kawy i pogadanie. Bratostwu udało się pozyskać spore ilości czosnku niedźwiedziego, z którego zrobili czosnkowe pesto. Dwa słoiczki dostałam w prezencie. I, o dziwo, ten czosnek, w takiej postaci zupełnie bezboleśnie mi się przyjmuje. Smakował przepysznie na kromce chlebka z masełkiem! Przywieźli mi także kolejną zgrzewkę ukraińskiej "Kwasowej Polany" oraz miód gryczany. (Znalazłam w końcu w internetach tę Javę z Humnisk, ale cenę ma mocno wygórowaną - 7,50 za litrowa butelkę to chyba jednak trochę dużo. Wobec czego na razie pozostanę przy tej Polanie).
Bratostwo posiedzieli do jakiejś 16 - tej i było bardzo przemiło. Po czym zaczęły się odwroty, bo Kasia zostawiła swoje "dziecko" samo i też musiała wracać.



Klotylda Kociubińska, czyli Kasiowe "dziecko". Pod kołderką, jak przystało na kota....


I Klocia raz jeszcze. 
Klotylda jest Maine Coonem, czyli w zasadzie jest to kotopies, czyli same plusy. Najbardziej podobają mi się MC o umaszczeniu burasa z białą "lwią grzywą" (Tak wygląda matka Klotyldy i ma piękne rysie pędzelki na uszach. Podobno u nich te cechy rasy pojawiają się dość późno, więc jest nadzieja, że Klotyldy grzywa i pędzelki podrosną. W tej chwili ma pięć miesięcy i właśnie wymienia zęby).

Jakoś tam ogarnęłam cioteczkę, której foch minął i tragana wyrzutami sumienia za generowanie kosztów ogrzewania rancza wróciła się do bazy. Po czym poszłam zalegać. 
I poświętowane....

Zaczym pozdrawiam poświątecznie!


czwartek, 4 kwietnia 2019

Nie ma mnie? Jestem, jestem..

No tak, długo mnie tu nie było jakoś. Nawet na rekord pewnie poszłam.
Ale tak się jakoś zebrało do kupy: ta od lutego ślimacząca się wiosna, normalna ąkłość po-niby-zimowa oraz wiosenne nasilenie dolegliwości flakowych. Te ostatnie niestety dość uciążliwe, powodujące, że najczęściej przyjmowana pozycją jest ta horyzontalna, choć niestety, zdarzało się, że trudno było znaleźć jakąkolwiek dogodną pozycję.
W tym wszystkim wypadła mi konieczność wyjazdu do Sanoka, w celu uczestniczenia w, ciągnącej się już do uprzykrzenia, sprawie. Miałam cały czas w pamięci nie tak dawny wyjazd do doktorów w Rz., który nieomal skończyłby się wizytą na SORze, więc stres mnie żarł przez parę dni (oj, co to będzie i jak to będzie), tym bardziej, że sam cel wyjazdu był stresujący. A tu o dziwo! Pojechałam, przeżyłam, nic totalnie się moim flakom nie popieprzyło. Nawet wycieczkę mi Krynia zafundowała po jakiś nowych białogórskich drogach, z podziwianiem cudownych, a nieznanych widoków na miasto. Nawet za dużo kaw wypiłam oraz trochę wina, wróciłam późno, ale jeszcze obskoczyłam kozy i wyprowadziłam psa. Wniosek? Gniazdo ma moc cudowtórczą, nawet jak się z niego kilkadziesiąt lat temu wyleciało...

Horyzonty mi się poszerzyły! W wyniku teksańskiej massakry padła grusza w ogrodzie. (Cały czas byłam przekonana, że Starszy jest do tej gruszy przywiązany uczuciowo, a tymczasem on nalegał na wycięcie. Grusza była taka "psiura", miała niewielkie owoce, nijakie w smaku, a w dodatku dostępne w postaci rozciapkanej, po zaliczeniu gleby z dość dużej wysokości) Dziecko, przy użyciu piły, kolegi, kilku pasów transportowych i "maleństwa" położyło ją dość ładnie, o dziwo nie uszkadzając mojej funkiowej rabaty oraz skalniaka, przed którym "maleństwo" zrobiło zgrabny zwrocik.


"Uzbrojone" Maleństwo jest widoczne na drugim planie. To bliższe, to przy nim taka "pchła"

Podczas ścinania jakiegokolwiek drzewa, zwłaszcza owocowego, bajzel się robi nieadekwatny do ilości drewna pozyskanego w wyniku. Zatem musiała zostać sprowadzona Pijaczyna do zrobienia porządku. Niestety, Pijaczyna zaczyna być permanentnie pijana, co skutkuje totalnym wqrwem w kontakcie, wykonywaniem roboty w zwolnionym tempie i w debilny sposób. No, ale wyjścia brak, bo oprócz niego nie ma absolutnie nikogo chętnego zarobić przy wykonywaniu podobnych prac.


"Horyzonty" z poziomu poziomu. Po gruszy zostało takie coś i trzeba to jakoś zagospodarować.

Horyzonty się poszerzyły ale i tak widoki są w zasadzie nijakie. Najbliżej mam gumno "Kartoniaka", na którym panuje total syf oraz, tuż za moim płotem "grubę" sąsiadki z "krzywom mordkom",  z syfem jeszcze bardziej totalnym. Akurat dziura między bzem a mahoniami ukazuje ten syf w całej syfiastej okazałości. A dalej są dachy. Dach na dachu, dach za dachem. Dziwi mnie ciągle, jak ludzie mogli tak budować te domy, jeden na drugim, bez "oddechu", bez widoku, bez światła nawet. Zresztą, jak obserwuję - nadal tak budują. Trochę dalej i trochę wyżej jest trochę lepiej, bo widać las - tzw. Borek, który jest na górce, po drugiej stronie E-czwórki. A w dalekiej oddali nawet śmigi wiatraków w Kosinie!


Widok z mojego okna. Na środku kartonowe ranczo, u góry - Borek, a na prawo od tego wysokiego dachu okiem widać wiatraki, których obiektyw nie zobaczył. Po lewej wysoki pojedynczy element tymczasowy - w nowobudowanym domu dzisiaj zalewany jest strop.

Wiosna, jak zwykle, wypędza mnie na zewnątrz i nagania do dłubania w glebie. Niestety, możliwości dłubania są mocno ograniczone fizycznie, więc najczęściej tak dłubnę tu, dłubnę siu, po czym już  jestem natychmiast zmęczona i jest jakby pozamiatane. Plantacje zostały poniechane. Jesienią kazałam Dziecku zaorać na równo. Nawet zlikwidował "półwysep" z porzeczkami i orzechami. Orzechy zostały wycięte (takie samosiejki to były, sztuk dwie), co spowodowało komentarzo-jojczenie Najważniejszej pt. "Takie dobre orzechy miały".(Tyle, że ostatnio już nawet nie miał kto tych orzechów zbierać, więc miały je tak raczej sobie a muzom i gawronom). Porzeczki mi niby przesadził, ale tak raczej byle były i będę musiała się nimi zająć jeszcze. (Pod warunkiem, że mi wystarczy sił, żeby dojść do sadu i coś tam jeszcze dłubnąć. No i znowu by się pijaczyna przydała.) Ponieważ jednak nie wyobrażam sobie, żeby nie mieć żadnego własnego chwasta, zarządziłam "przemeblowanie" na "zielniku", który już zaczynał żyć własnym życiem - ziółka się porozrastały, jak chciały, pomiędzy nimi rozpanoszyły się ponad miarę rozchodniki i zaczęła się pojawiać trawa. Jeden krzew lawendy Dziecko rozjechało mi traktorem podczas jakiś dostawczych manewrów, więc ten pozostały był jakby nie na miejscu. Wykopałam, z pomocą pijaczyny. przesadziłam w nowym porządku likwidując nadmiary (czosnek od Reni akurat wylazł, dzięki czemu też na nowe miejsce trafił).
Wymyśliły mi się podwyższone grządki. Niestety brakuje na ich wykonanie sił i środków. I tu się okazało, ze Starszy się czasem na coś przydaje: wymyślił nową rolę dla stareńkiego świńskiego koryta, które sobie spokojnie spoczywało w stodole od ponad dwudziestu lat. Za podstawę posłużyły fragmenty dopiero-co-padłej gruszy. W korycie posiałam rzodkiewkę i posadziłam rządek dymki "stutgarter". No i jeszcze mam dość miejsca, tylko na razie nie wiem na co.


Koryto w nowej roli. 

Na "zielniku" posiałam rządek buraczków, posadziłam rządek dymki róznokolorowej oraz rządek sałaty lodowej, która dostała miniszklarenkę i minitunelik z folii streczowej wykonany i elektrod od starej spawarki.
Zostało jeszcze trochę miejsca, które później zajmą ogórki, może jedna cukinia i jeszcze jakieś ziółka. Ogórki zostaną puszczone do góry na drabinki. A pomidory posadzę w wiadrach budowlanych.


Zielniczek przemodzony. Pod "ścianą" po kolei: czarcie ziobro, szałwia, melisa, tymianek, mięta, oregano i Reniowy czosnek. Drugi czosnek jest zasłonięty miniszklarenką, od przodu jest jeszcze lubczyk, którego nie widać, a za szklarenką pietruszka naciowa.

Dziś mam zamiar wybrać się na "ranczo" i założyć tam dogłębnego rentgena - a nuż wyczaję coś podchodjaszczego. Choć prawdę mówiąc, nie bardzo na to liczę. Najstarsza przechowywała bowiem biustonosze i paski do podwiązek jeszcze pewnie od czasów panieńskich, ale wszelkie stare sagany i gliniaki skrzętnie powywalała. W każdym razie penetracja strychu i piwnic niczego w tym temacie nie wniosła. Pozostałą mi jeszcze stodoła, a w niej tzw "bonty", czyli rodzaj stropu wykonanego z luźno ułożonych desek. No, aż się dziwię, że jej mania "niewyrzucania" była taka monotematyczna i ograniczała się do"szmat" nikomu i do niczego nieprzydatnych, a nawet nie będących w jakimś super stanie...

A tymczasem pochłonęłam drugie śniadanko. Oczywiście na zasadzie, że łakomstwo i idiotyzm zwyciężają nad zdrowym rozsądkiem. Zdrowy rozsądek podpowiadał pochłonięcie kleiku ryżowego. No, ale je się także dla przyjemności, nawet jeżeli ma ona być tylko chwilowa. Zatem pochłonęłam dwie małe kromeczki "chleba z koszyczka" z biedry, który, choć pieczony z głęboko mrożonego ciasta, smakuje dobrym chlebem. No i kilka plasterków "sera od Kwolka".

Śniadaniowa rozpusta. Dlaczego, powtarzając za Chmielewską, wszystko co dobre albo idzie w biodra, albo szkodzi zdrowiu?

Ten był biały podpuszczkowy, z czarnuszką. Akurat mu się kończył za chwilę termin, więc zdążył trochę dojrzeć i jest lekko pikantny. No, niebo w gębie - tak pysznego sera w żadnym sklepie nie ma. (Tzn. jest. Gdzieś. Właśnie ten "od Kwolka", bo Krystian gdzieś wstawił te swoje sery, tyle, że nie wiem, gdzie. Na pewno sprzedaje je w sklepiku koło domu i w Rogóżnie, tam gdzie pieką "chleb na liściu".) Oprócz tych białych podpuszczkowych, z różnymi dodatkami, robią z Martą jeszcze chyba trzy rodzaje tzw. żółtych - "czarny bursztyn", z kminkiem i zwykły dojrzewający. Wszystkie pyszne i nie jakoś tragicznie drogie w porównaniu z cenami serów przemysłowych. Moje Dziecko uwielbia ten z kminkiem i zjada go po prostu "z ręki".

PS. Pojechaliśmy na ranczo. I wzięliśmy Czarnego psa. Pies głównie poleguje w domu w związku z nieczynnością pani, więc niech se polata po ogrodzie - tam jest ogrodzone i można spokojnie psa puścić luzem. Psa wpadła w euforię już w momencie zakładania szelek. Potem pchała się ostro do auta. W aucie zachowywała się nienormalnie - wierciła się i piskała cała drogę. Potem oczywiście chciała pierwsza opuścić, na co nie pozwoliłam, bo pies wysiada po pani. Puszczona na ogród biegała, obwąchując z zainteresowaniem wszystkie zakamarki. Przedstawienie zaczęło się w momencie wejścia do domu. Pies wbiegł pierwszy na schodki i z niecierpliwością oczekiwał, aż uporam się z zamkami. I to jakby na tyle. Otworzyłam, weszłam, zawołałam psa, a pies nic - stoi w otwartych drzwiach, nawet łapy za próg nie przełożył, i piska. W końcu Starszy złapał za szelki i wciągnął ją do środka. A psa jakby sparaliżowało: stała na szeroko rozstawionych łapach, trzęsąc się jak galareta i faktycznie jedna łapkę miała jakoś dziwnie skurczoną w piąstkę. Potem obeszła pokoje, ale na korytarz nie chciała wyjść absolutnie. Natomiast budynki gospodarcze zwiedzała ochoczo, omijając pilnie letnią kuchnię, do której drzwi stały otworem, a mimo to nawet nosa tam nie włożyła. Duch Cioty krąży po domu?