poniedziałek, 17 czerwca 2019

o utrudnianiu sobie

Ludzie lubią sobie ułatwiać. Lubią także mieć ułatwiane. Celują w tym chyba Amerykanie, którzy ułatwiają sobie jak mogą i którym np. handel bardzo mocno ułatwia codzienne życie, m.in "spożywcze". Przy czym niekoniecznie wiąże się to z "chemizacją" jedzenia. Bo u nas, jak już istnieją jakieś gotowce, to na ogół napchane chemią i szkodliwym dla zdrowia syfem. Te bez syfu też istnieją, ale nie wszędzie i są na ogół znacznie droższe. ( Tu pozytywne odkrycie ostatnich dni duński "Sokołów" ma markę "Naturino" pod która produkuje różności, niekoniecznie mięsne, bez wsadu chemicznego)
Ale, chodzi mi raczej o przetwory, zwłaszcza te słodkie owocowe. Co roku robię mnóstwo dżemów, konfitur, powideł itp. Ale się tak złożyło, że w ub. roku, wobec nadmiaru wiśni, śliwek, jabłek żadnych owoców (oprócz malin) na przetwory nie kupowałam. A potem się okazało, że dżem to ja mogę tylko truskawkowy. Miałam jeszcze kilka słoików, zapodałam otoczeniu, zeby nie tykac. ale niekoniecznie dotarło tam gdzie należy, w formie jak należy, bo mi Starszy opierniczył błyskawicznie, pochłaniając pół słoika na jedno podejście, a potem stosując gebelsowskie tłumaczenia.
Pozostało nabyć. I tu się zaczęły schody. Dawniej dżemy były robione "jak w domu", zawierały tylko cukier i owoce (nawet pektyny nie dodawano) i problem sprowadzał sie tylko do tego, żeby w słoiku było więcej całych owoców. Dzisiaj w skład dżemu, oprócz owoców wchodzi jeszcze zwykle woda, bardzo często cukier jest zastępowany syropem monsanto, do tego jeszcze kwas cytrynowy i guma guar oraz pektyna.
W grę wchodzi właściwie tylko ten:
Wyprodukowany w 100% z owoców, nawet nie ma w nim dodanego cukru. Smakuje pysznie i zawiera całe truskawki. No ale cena? na ogół około 9 zł za 220g.

I ostatecznie ten;
Dżem truskawkowy - Bonne Maman. Wysoka jakość, doskonały smak truskawek.
Toto nazywa się "konfitura truskawkowa", ale z konfiturami to wspólnego nie ma nic. Raczej jest to galaretka z zawieszonymi w niej kilkoma truskawkami na słoik. No i zawartość truskawek -50%. Tyle dobrze, że reszta to dodany cukier, bez wody i żadnej chemii, nawet zakwaszone sokiem z cytryny, a nie kwaskiem. Tyle, że cena tego "frykasa" sprawia, że ludzkie pojęcie przechodzi, zaniemówiwszy. Bo tak od jakiś 15 zet za 370g. Więc jak na biedronkowej wyprzedazy trafiłam po 5,60 to stwierdziłam, ze jest to akurat cena adekwatna i nabyłam, wszystkie dwa słoiczki jakie mieli na stanie.


A to jest też dżem 100% ? Za tę etykietę producent powinien zostać ukarany, ponieważ sugeruje ona bezczelnie, że dżem zawiera 100% owoców, tymczasem z tyłu piszą drobno, że 40g owoców na 100g produktu. reszta to woda cukier i pektyna. I tak nieźle. Bo nie ma gumy i syropu. Kosztuje od 4zł za 280 g. (Herbapolowi trzeba zwrócić honor, bo produkuje też dżemy "prawdziwe". Tyle, ż enaziemnie sie z nimi raczej nie spotkałam)
Dalej jest już tylko gorzej i właściwie nie ma się czego czepić.  Jeszcze dopuszczalny udało mi się nabyć ze Stovitu w cenie ok 5 zł za 220 g i z Paquito w podobnej cenie, o składzie podobnym jak ten z Herbapolu.
Zatem co pozostaje dżemojadom? Oczywiście  - utrudnianie sobie życia, czyli zakupienie truskawek i przystąpienie do dzieła. Pojechawszy do miasteczka w celu uzyskania recept dla Starszego nabyłam cudne truskawki w ilości 9 kg (więcej mi się nie zmieściło do pojemników, a nie chciałam brać w torbę plastikowa, bo dojechałyby w postaci zupy). Panienka sprzedawała po 6, ale wziąwszy pod uwagę zakup półhurtowy policzyła po 5. Starszy pomógł wyszypułkować, część została przeznaczona do bieżącej konsumpcji a reszta poszła w 3 gary po 2,5 kg każdy (podobno nie powinno się robić dżemu ani konfitur z ilości większej niż 2 kg na gar i coś w tym jest. Te około 2 kg w blisko siedmiolitrowym garze to jest ilość optymalna. Ja robię dżemy "na szybko", tak że na ogól jest to u mnie zabawa na jedno posiedzenie. Wrzucam, zasypuje cukrem, doprowadzam do wrzenia, dodaje pektynę (nie żadne żelfiksy czy inne fiksy, bo w nich jest namieszane, a poza tym nie pozwalają na pasteryzację). Truskawki same w sobie są pyszne owszem, ale w postaci dżemu, bez żadnego zakwaszacza nie mają ani smaku ani koloru. Wobec czego, w charakterze zakwaszacza dołożyłam: do jednego garnka jeden słoiczek (ok 200 g) marmoladki pigwowej, do drugiego garnka 0,7 litra przecieru jabłkowego, a do trzeciego trochę soku z pigwy. (Myślę, że mnie ta pigwa nie zabije w takiej ilości, bo solo to mi jednak szkodzi). Jedno opakowanie pektyny na garnek i kilogram cukru. Wyszło 30 słoiczków o pojemności 0,32 l oraz 5 o pojemności 0,37 l.
Kalkulacja:
7,5 kg truskawek - 37,5  zł
3 kg cukru -----------9,6 zł
3 opak. pektyny ---13,50 zł
razem                     60,60 zł co daje koszt 1kg dżemu równy 5,50 zł. Zatem taki słoiczek 0,22kg kosztowałby 1,22. Nie liczyłam kosztu gazu potrzebnego do zrobienia dżemu i pasteryzacji, ale to są ilości pomijalne w tej kalkulacji. Niechby wiec ten słoiczek wyszedł po 1,30. To i tak warto.
Często się słyszy: jak mam robić z "kupnych" owoców, to wole sobie kupić gotowe, na jedno wyjdzie. jak widać wyżej, w żaden sposób nie wyjdzie na jedno, chociażby z portfela, bo za jeden słoiczek te Łowicza porównywalnego z domowym mam prawie siedem słoiczków domowego. Super byłoby, gdyby nabyć truskawki ekologiczne, pewnie droższe byłyby, ale i tak wyszłoby taniej. (Aha, tak przy okazji - nie zawsze ECO na opakowaniu oznacza "ekologiczny". Bardzo często oznacza "ekonomiczny", czyli po prostu -syf.)


Dżemianka selfmade.  Z tego ostatniego gara, gdzie dodałam trochę soku pigwowego. Wyszła dość miękka, ale to raczej dobrze. Ostatnio wychodziły mi dżemy bardzo "sztywne", takie prawie do krojenia nożem.Ten jest akurat.


(Jeden słoik już kończę. Co za zapach! No i smak! Dzięki niemu mój ohydny poranny kleik ryżowy mogę zjeść bez obrzydzenia. Oczywiście ten napoczęty słoiczek sobie chamsko i egoistycznie zachomikowałam. W przeciwnym wypadku Starszy wyżarłby zawartość łyżką na jedno, góra dwa, posiedzenia. A potem, oczywiście, nic by mu na ten temat nie było wiadomo. Ewentualnie powiedziałby, że on myślał, że ja truskawkowego nie mogę )

Zauważyłam mimochodem, że już czarne porzeczki dojrzewają, więc jestem na etapie szukania źródła, w celu dalszego utrudniania sobie życia. No, bo dżem porzeczkowy zawierający 30% porzeczki, to jednak śmiesznostka taka. To tak, jak te ciasteczka owsiane, w których jest garstka maki owsianej/płatków na wiadro maki pszennej.

I fotorelacja z miniplantacji:


Ogórasy siem pnom. Tylko jakoś same nie chcą i muszę je co parę dni wpychać do góry na te kołki i przypinać (opaski elektryczne, u nas zwane trytykami, to coś, za co pomysłodawca powinien dostać nobla). Na kiszenie nie będzie, ale dla Starszego - ogórkożercy - wystarczy.


Pomidorki takie se. Znowu mnie sprzedawca rozsady zrobił w konia i zamiast "czerwonej gruszki" wetknął mi jakieś gronowe mini cuś. Na szczęście jeden krzaczek tylko. A to nawet nie wiem co, okaże się jak dojrzeje.


Cukinia. Aż dwa krzaczki. Jakieś holenderskie coś. (Przymiotnik "holenderskie" jest bardzo  ach-och wśród producentów rozsady. Bo, że co? Takie wspaniałe warzywka z tych holenderskich nasion wychodzą? No to chyba nie wiedzą ile chemii w tej Holandii pod te warzywka sypią, żeby takie piękne wyrosły. Dziecko me odbywało praktyki rolnicze w onej Holandii, to się napaczyło) Tę jedna większą już zjadłam. Bez szału, jednak najsmaczniejsza jest cukinia żółta.


sobota, 15 czerwca 2019

precz z debilami !

Najbardziej przykre, co może człowieka spotkać w codziennych kontaktach z rzeczywistością, to zetknięcie z debilizmem lub skutkami czyjegoś debilizmu.
Niestety, coraz częściej mamy do czynienia z przejawami debilizmu, wdupiemania, indolencji umysłowej. jakoś tak się porobiło, że tępota się przepycha do góry, rozpycha się łokciami depcząc innym po nagniotkach lub winduje na czyichś plecach umiejętnie stosując wazelinę (zasada gówna i okrętu). Tępota, nie mająca własnego zdania, ale mająca wyczucie momentu w którym należy powiedzieć "Tak! Tak!' na hasło odpowiedniego wodza już za chwile wiele może.
Na użytek tej tępoty zostały opracowane procedury postępowania (czyli tzw. algorytmy. Algorytmy, dodam, nie są wymysłem informatyków. Stosowane były powszechnie już za Babci Austrii i cysorza Franciszka Józefa, za których to panowania tępota urzędników była anegdotyczna aż i uwieczniona w literaturze. Mądry cysorz chciał zapewne ratować honor cysarstwa każąc opracować odpowiednie procedury. Teraz jego śladem idzie miłościwie nam panująca Unija, która też na wszystko ma "procedury", a my zawsze bardziej papiescy, jak sam papież, więc u nas procedury rulez) Gorzej, jak się pojawi algorytm z pętlą i tępota umysłowa się w tej pętli zapętli. Lub, gdy za opracowanie "procedury" zabierze się także jakaś tępota i np. nie umieści w niej właściwych danych wejściowych. (Poprawnie skonstruowany algorytm powinien zawierać: dane wejściowe, instrukcję postępowania krok po kroku z zachowaniem kolejności, zakładany wynik postępowania) Pewna osoba właśnie potyka się o procedury, chcąc zarejestrować przyczepę. Panienka z okienka zażądała numeru VIN. Panienka z okienka nie posiada żadnej wiedzy w temacie swojej urzędniczej działalności, wobec czego nie wie, że numery VIN są bezwzględnie obowiązujące dopiero od jakiegoś czasu, a wcześniej były używane w celu identyfikacji pojazdu np. numer silnika, numer nadwozia, podwozia, numer ramy (właśnie dla przyczep). Ponieważ panienka z okienka nie ma wiedzy i rozumu, ale ma procedury, więc uczepiła się twardo tego numeru VIN i postanowiła (chyba już wysilając własny umysł) skontaktować się z krajem pochodzenia przyczepy w celu ustalenia onego numeru. Co zajmie przy dobrych wiatrach jakiś miesiąc np. podczas którego właściciel owej przyczepy będzie żuł paski od spodni, ponieważ nie może wykonywać swojej pracy, a więc zarabiać. także na utrzymanie owej urzędniczki.
Ja natomiast zmagam się ostatnio z tępotą i wdupiemaniem sprzedawców i wytwórców.
Moje korpoDziecię zdecydowało ulżyć mej doli hałsłajfa obsługującego dwóch leniwych samców i nabyło dla mnie drogą kupna przez internet pralkę do garów i przecudne cudo w postaci robota marki Kenłud ( nie planetarny, ten z malakserem, posiadający także w sobie blender, sokowirówkę i parę innych, strasznie przyjemnych cudów na kijku). Kenłud sie sprawdził natychmiast znakomicie wykonując mi cudną bezę na mini Pavlove. Natomiast z pralka jest nadal pod górę. Wczoraj już było bardzo blisko, gdyby własnie nie debilizm producentów armaturki hydraulicznej. Skończyło się zalaną kuchnią i totalnym wqrwem, bliskim zalania się (gdyby nie ten cholerny upał zapewne bym to uczyniła). W mieścinie mej najbliższej jest ci sklepów z hydrauliką nawet sporo, ale znając życie w celu nabycia tego co trzeba należałoby oblecieć przynajmniej kilka. Zatem, biorąc pod uwagę swoje możliwości psychofizyczne oraz prognozę pogody usiadłam do kompa. Odpaliłam najpopularniejszy bazar w necie i zaczęłam oglądać obrazki z syfonami zlewozmywakowymi dwukomorowymi z wyjściem na pralkę/zmywarkę. (Przy okazji doszłam do wniosku, że niektórzy sprzedawcy tych części, mogliby z równym powodzeniem sprzedawać np. mięso -tez o nim nic nie wiedzą. Dla wielu "wejście" na przelew to to samo co "wyjście" na zmywarkę.) W końcu natrafiłam na obrazek z takim syfonem, jaki sobie umyśliłam. Okazało się, że ten sprzedawca ma akurat także zestaw potrzebny do podłączenia węża do istniejącej baterii, a nawet górne wylewki różnej długości(zdecydowałam, na okoliczność odkręcania baterii wymienić wylewkę na górną, bo jest wygodniejsza). Wylewka posiadała 4 zdjęcia, przy czym na zdjęciu głównym wyglądała inaczej niż na pozostałych. Wobec czego zadzwoniłam do pana, żeby zapytać, którą właściwie sprzedają i usłyszałam, że zdjęcie główne to "zdjęcie poglądowe" (cokolwiek to znaczy!). Lampka mi się nie zaświeciła (chyba się tranzystory przegrzały!) i zamówiłam. Wysłali błyskawicznie, dostałam pakę już następnego dnia, otaśmowaną optymistycznie "zapakowano pod nadzorem kamer". Dalej już optymistycznie nie było. Mena żadnego pod ręką też, ale syfony w zlewach i umywalkach montowałam osobiście już miliony razy, więc się zabrałam. Na wstępie okazało się, że w worku jest syfon zupełnie inny niż był na obrazku, w dodatku wykonany z jakiegoś gównolitu i przekroje rur były jak w umywalkowym. No, bajka, przeżyjemy, montujemy. Po czym się okazało, że normalnym sposobem nie da się uzyskać pożądanego i deklarowanego  rozstawu odpływów z komór. Cza rżnąc rury. Co to, to już, do cholery nie. Zdecydowałam zwrócić. I tu siurpryza. W opisie aukcji napisane "zwrot darmowy", a w formularzu zwrotu wychodzi, ze jaka wysyłka taki zwrot. A wysyłki były tylko dwie - paczkomat i kurier. Z oczywistych względów wybrałam kuriera. Kurier kosztował 19 zł, syfon 25. No to zwrot by mnie kosztował tyle co ten kawałek gównolitu plus kupę zawracania głowy.  W każdym razie zakomunikowałam sprzedawcy, ze dostałam zupełnie co innego niż w opisie aukcji i na obrazkach. na co usłyszałam "Sprawdzimy, czy mamy takie syfony". I tu mi szczęka tak haratnęła o podłoże, ze nie powiedziałam już nic więcej. I może lepiej, bo bym powiedziała pewnie za dużo i obraźliwie. Po czym byliśmy w miasteczku celem odwiedzenia doktóra mężowego ( I tu znowu zonk: zachciało mi się jakiegoś przeciwbólowego mózgojeba, w miarę łagodnego dla żołądka, a solidnie mózgojebnego. Poprosiłam panią o tra...dol. Po czy w aptece się okazało, że nap..xen. Tia, najłagodniejszy dla żołądka! Zostałam więc z podwójnym wqrwem i przecudnym nerwobólem utrudniającym funkcjonowanie.) i nabyliśmy jakiś syfon. Ostatecznie został on wczoraj zamontowany. Co zajęło jakieś 3 godziny, także wymagało rżnięcia rur oraz ostatecznie odwiedzenia marketu budowlanego celem nabycia kawałka rury z kryzą, bo syfon był tak krótki, że wylot nie chciał się w żaden sposób spotkać z istniejącym odpływem. Następnie doszło do montażu podłączenia wody do zmywarki. Super. Zakręciło się cudnie. Po czym okazało się, ze niestety bateria się na to zakręcić nie da. Starszy zaczął cudować na temat manewrowania krzywką. Po dokładniejszych oględzinach wyszło, że przedłużka wystaje ze ściany mniej niż kranik. Odkręcamy. A po ścianie się ciurka. Już pół kuchni zalane. Latam na mopie. Dziecko mierzy suwmiarką. Wychodzi różnica na głębokości gwintu wewnętrznego 5 mm. Tego się nie da "zakręcić troszkę" - musi być w opór, żeby uszczelka dolegała (po odkręceniu okazało się, że istniejące uszczelki szlag trafił, dobrze, że nabyłam kilka, zresztą także jednorazowych). Ponieważ dziecko miało zaplanowane pilne zadania rolnicze, sprawa legła ad acta, zakręcono baterie, ja ponownie obleciałam na mopie zbierając pół wiadra wody z podłogi.
I zabrałam sie za 3 gary truskawek, które od poprzedniego dnia czekały na finał.

No, zmęczyły mnie trochę  te zmagania z przejawami debilizmu. Oraz zmęczył mnie istniejący bałagan związany z instalowaniem, przesuwaniem, przestawianiem itp. Zrobiłam ostatnie podejście: w ścianie sterczą dwie zaślepione rury, które bardzo dawno temu zostały przygotowane pod zamontowanie bojlera. Podłączymy do jednej z nich (oczywiście tej, w której jest woda). Podjechaliśmy do miejscowego marketu budowlanego (tak, istniej taki u mnie na wsi) i nabyłam kranik pralkowy, tym razem z krakowskiej Armatury. Wreszcie sukces. Może nie do końca estetycznie, bo kawał węża wisi na ścianie, ale skutecznie.

Na koniec pozytywnie: rzeczywistość ze zmywarką ma zupełnie inny wymiar!