Tego posta napisałam 6 lutego 2021. Nie wiem dlaczego go wtedy nie opublikowałam. To robię to teraz, gwoli pewnych wyjaśnień. Potem może będzie na bieżąco. Może...
Pod moim ostatnim postem ciągle pojawiają się komentarze. A ja jestem w takim stanie ciała i ducha, że nawet na nie nie odpowiadam.
Stan ducha też powoduje, że nie odzywam się tutaj już od pół roku. No bo z czym do Was wystąpię? Wiem, że do tej pory było u mnie pozytywnie, bez narzekania, marudzenia i krytykanctwa. A ostatnimi czasy nic pozytywnego (prawie) się u mnie nie dzieje. W zasadzie nie dzieje się prawie nic. Dzień codzienny upływa między podłączaniem i odłączeniem kroplówek. I jest bardzo krótki, a powinien być jeszcze krótszy, o czym może potem.
A teraz odpowiem na pytanie: Czy coś się stało?
Stało się. Niestety.
Stary, okropny rok pożegnał nas wstrząsowo. Najpierw, 16 grudnia zmarła Najważniejsza. Już dwa tygodnie wcześniej wymagała opieki. Jedyną osobą, która mogła się nią zająć był Starszy. Zdawałam sobie sprawę jakim kosztem jego zdrowia się to odbywa, ale nie było szans na nic innego. Po tygodniu udało mi się sposobem załatwić hospicjum, ale Najważniejsza odmówiła. Więc załatwiliśmy hospicjum domowe. Trochę to rozwiązało sprawę opieki medycznej - pielęgniarka przychodziła podłączyć kroplówkę, ale odłączyć musiał niestety Starszy. W końcu pojawił się lekarz z tego hospicjum i zadecydował, że trzeba do szpitala. Dziecko wezwało pogotowie, pogotowie przyjechało i zabrało. Ale teraz pytanie do którego szpitala. I jak się dowiedzieć. bo z jednej strony kretyńskie RODO, a z drugiej Covid. W końcu, także sposobem udało się Najstarszą zlokalizować. Pobyła w tym szpitalu ok tygodnia, a potem szpital przewiózł ją do hospicjum. No i była w tym hospicjum wszystkiego niecałe 3 dni. Dzięki "sposobom" hospicjum złamało zasadę zero odwiedzin i Starszy został wpuszczony. Prawdopodobnie pani doktor zdawała sobie sprawę ze stanu Najważniejszej i pozwoliła, by się pożegnali.
No a potem cała papierologia i cała reszta spadła na Dziecko. Parafia w Rz, parafia u nas (te wzięłam na siebie i telefonem załatwiłam temat), USC (który osobie nie będącej rodziną - bratanek nie jest - wydaje tylko jedną kopię aktu zgonu), zakład pogrzebowy, samochody, kwiaty (to też telefonem załatwiłam, podobnie jak organizację Różańca) Pogrzeb odbył się w sobotę, a od poniedziałku Starszy zaczął zalegać. Początkowo nie wyglądało na to, że coś się z nim dzieje fizycznie. Myślałam, że przeżywa, bardzo byli z sobą związani. Ale potem okazało się, ze kaszle i ma problemy oddechowe. On sam podejrzewał, że mógł się przeziębić w trakcie tych wszystkich uroczystości. Zadzwoniłam do jego przychodni, aby umówić teleporadę (cudo jest to - leczenie zdalne). Dostępna była dopiero w Wigilię rano. Po rozmowie pani doktor kazała przyjechać i wysłała Starszego na wymaz. Wynik niestety był dodatni i chcieli go od razu ciupasem wieźć do Łańcuta, co dla Starszego było nie do przyjęcia. No, bo jest opinia taka, że jak się do Łańcuta trafi to już się stamtąd nie wychodzi, tylko jest się wynoszonym. Więc Dziecko wykradło Starszego i pojechali obydwaj do mieszkania Najważniejszej. Dziecko zorganizowało tlen, inhalator, maski, potrzebne leki zorganizowaliśmy z Córunią na telefony ( w takich momentach e-recepta jest cudownym rozwiązaniem, wile ułatwiającym) Starszy przebywał pod opieką Dziecka około tygodnia, w końcu sam stwierdził, ze bez szpitala się nie obejdzie. I znów, jak poprzednio, karetka uwiozła go w nieznanym kierunku. Po pewnych perypetiach udało się wreszcie zlokalizować - Oddział Jednoimienny w szpitalu MSWiA. I znowu około tygodnia tam przebywał. Jego stan wydawał się poprawiać, na tyle, że sam zadzwonił do mnie i mogłam z nim rozmawiać, rozumiejąc, co do mnie mówi. Liczyłam na to, że jak się Dziecku skończy kwarantanna 9.01 to przyjadą obaj. Tymczasem szpital zadzwonił, że Starszy został przeniesiony na OIOM do szpitala nr 2. No to dzwonimy. Na szczęście pani nie była bardzo RODOwa i chociaż dzwoniła Córka, a nie ja czy Syn, którzyśmy byli upoważnieni do informacji, informacji tych udziela. I nie były pocieszające. Respirator, sztuczna nerka, zmiany w płucach. Na szczęście przy respiratorze była sedacja. No i tak. Tego OIOMu tez było całe 3 dni. W poniedziałek ok 13 Kasia rozmawiała z lekarką. A o 15-tej szpital zadzwonił, że Dziunek przeniósł się do lepszego świata o 14.30.
Żeby było więcej urozmaicenia, to ja od Nowego Roku zaczęłam gorączkować. I to, jak na mnie - wysoko. Poza tym, nic mi się nie działo, oprócz tego, ze byłam słabieńka. Dotrwałam tak na pyralginie do niedzieli. W międzyczasie Córcia zaczęła zastanawiać się nad przyczynami tej temperatury. A może to jakieś zakażenie Broviaca np? Sama się trochę wystrachałam, botak temperatura i nic więcej? No i w poniedziałek zadzwoniłam do mojej lekarki. A ta mi od razu dała skierowanie na wymaz. I oczywiście od razu mnie wciągnęli na izolację. Przyjechali pobrać próbkę we wtorek i tym samym izolacja się przesunęła. Tak, że ostatecznie byłam uwięziona do 15.01.
We wtorek zadzwoniliśmy do naszego nowego plebana, żeby ustalić z nim termin pogrzebu Starszego. No i pleban się uparł na środę, bez mszy, bez nikakich, tak na łapu capu i na chybcika. Na temat mojej izolacji wypowiedział się, że jak na chwilę się zjawię na tym cmentarzu, zostawiwszy telefon w domu, to nic się nie stanie. Ciekawe podejście do przepisów. Ostatecznie udało się go namówić na sobotę, przy czym musiał też zaznaczyć swoje widzimisię i przyspieszyć wszystko o pół godziny. Na pytanie czy go te pół godziny zbawi, odrzekł, ze zbawi. Bo w sobotę sprząta się kościół. No. sprząta się. Ale nie pleban to robi i nie on sprzątającym ten kościół otwiera. Chyba, że dla niego jest to rodzaj życia towarzyskiego. W nagrodę musiał sam się transportować na cmentarz. Ciekawe, kogo do tego upolował.
Tak jakoś nie do końca do mnie dotarł fakt, że Dziunka nie ma i już nie będzie.