niedziela, 22 stycznia 2017

hibernacja ratunkowa

   Dobrze nie jet wcale. Starszy w końcu został przyjęty we wtorek do tego szpitala. Na dzień dobry pojawiły się jakieś trudności oddechowe i położyli go na erce. Ale około 18tej, gdy  Kuba go odwiedził - był już na zwykłej sali. I niby było Ok. Zrobili mu w środę USG i tomografię.
   A w piątek rano dotarła informacja,  że ma zapalenie płuc i jest z powrotem na erce.
Pojechaliśmy z Młodym. Starszy leżał jak skóra z diabła okablowany i orurkowany, w kolorze niezbyt atrakcyjnym. Ledwie mówiący. Udało mi się dorwać jakiegoś doktóra pomykającego korytarzem, który zapodał, że zrobił się obrzęk płuc.Żadne zapalenie, tylko następstwo kardiologiczne. Nieciekawie. Po więcej info wysłał mnie do pani doktór D.
   Pani doktór zajęta była robieniem badań echograficznych. Usiadłam pod drzwiami i czekam. Najważniejsza siedziała ze mną na tej ławce i informowała, że pani doktór jest pierdolnięta.Nie sądziłam jedna, że aż tak bardzo. Chyba półtora godziny kibicowałam pod  drzwiami, aż stwierdziłam, że przy następnym wyczytanym pacjencie wejdę i zapytam. No i weszłam.Ale nie zapytałam. Pani doktór nie dopuściła mnie prawie do głosu. Zaczęła wrzeszczeć, że mam czekać, bo ona jest spóźniona, a pacjenci czekają. Wymachiwała mi przy tym łapami przed nosem i zamykała na mnie drzwi. Cała akcja zajęła pani doktór tyle czasu i wysiłku, że gdyby zaniechała tego przymykania mnie drzwiami, zdążyłaby krótko powiedzieć o co chodzi. Zwłaszcza, że spóźnione doktóry to normalka. Spóźniają się nawet do swoich prywatnych gabinetów, gdzie pacjent ciężkie pieniądze zostawia, dzięki drożności enefzetowej służby zdrowia.
     Wieczorem zadzwoniłam do dyżurki lekarzy i (jestem przekonana, że ta sama pani doktór, bo miała nieprzyjemnie piskliwy timbre głosu) uprzejmie udzieliła mi informacji. Których w zasadzie przez telefon udzielać nie powinna. Wniosek - baba jest psychiczna i powinna się leczyć. Poza tym na uczelniach medycznych powinny być obowiązkowe zajęcia z tematu: jak kontaktować się z pacjentem i osobami z rodziny, ponieważ pochodzenie państwa doktorów, w zdecydowanej większości przypadków jest mocno "plebejskie" i nie maja podstaw tzw. kultury osobistej. "Niech siada, niech się rozbiera"jest typowym zwrotem doktórów i personelu medycznego.
    W sobotę pojechaliśmy z Młodym ponownie.Z drugiej strony wpadła Młoda. Uprzednio Młody zasięgnął języka, kto ma dyżur i że nie jest to doktór pierdolnięta. Dopadliśmy jakiegoś młodego dwumetrowca, który właśnie wyłonił się z erki. Dwumetrowiec zaprosił nas do gabinetu, popatrzył w papiery i komputery, po czym powiedział, co wiedział.Spokojnie i wyczerpująco. Nawet interesowało go, czy nie mamy więcej pytań. Można?
Radośnie to nie wygląda. Decyzje powstaną po niedzieli.
Starszy już był troszkę lepszy, koloryt mu się zmienił nieco i oddech jakby, wspomagany tlenem, częściowo odzyskał. Ale zmiana bielizny wyczerpała go całkowicie, chociaż w zasadzie wykonal tylko ostatni etap podciągania majtów już ubranych.
Dziś wstał nawet i się ogolił.
Ale przyszłość jest niepewna. Świadomość, że jest w szpitalu, pod opieką lekarzy, nie zapewnia niczego. Z piątku na sobotę zmarły na tej erce dwie osoby, a dzisiejszej nocy kolejna. Zapewne ciekawe doświadczenie dla człowieka przytomnego, będącego w ciężkim stanie.
Miałabym ochotę się zhibernować czasowo...

Na marginesie: zastanawia mnie zawsze jak to jest, że przez łykendy szpitale funkcjonują na ćwierć gwizdka. Doktory mają dyżury. Wysokopłatne zresztą. A łykend to jest oczekiwanie poniedziałku -  nie wykonuje się żadnych badań, żadnych zabiegów - nihil. Się czeka... W zakładach pracujących w ruchu ciągłym produkcja w łykend odbywa się tak, jak w każdy inny dzień. Robol może. Doktór - nie.
  

poniedziałek, 16 stycznia 2017

nad piecem dumania

Poniedziałek się zaczął od akcji. Różnych. Najpierw były akcje ratunkowe. Ledwie wstałam - rozwyło się coś na wiejskim gościńcu. Zwykle nie lecę w okno, bo wyjące auto wiem jak wygląda, a sam widok lecącego i tak nic mi nie daje. Tym razem w końcu poleciałam, bo wyło i wyło. Okazało się, że wozy strażackie wyją, jeden za drugim. Doszło do czterech jednostek i małe osobowe.

Zaraz po chwili odebrałam jakiś dziwny telefon od brata. Odebrałam a z drugiej strony cisza. Pomyślałam, że sam mu zadzwonił do mnie, bo wczoraj rozmawialiśmy i pewnie miał mój numer na wierzchu. Oddzwoniłam -cisza. W końcu zadzwonił ze służbowego: durknęło mu na dołku i lapek z giepeesem spadł i se przekręcił ekran. Dla brata latam za eksperta komputerowego, więc jak co, to do mnie. Ale, wiadomo, że z kompem to jest tak, że niewiele można z pamięci powiedzieć. Odwrócone ekrany bywały w szkolnej pracowni nagminne, bo dzieciak to do siebie ma, że co mu się po palcu wytłumaczy, jak zrobić - nie zrobi, ale coś głupiego zawsze jest w stanie wymyślić. Więc miałam przed oczami to odwracanie, ale na własnym nijak do tego dojść nie mogłam. W końcu wykombinowałam, że kombinacja klawiszy - wypróbowałam na moim - nie działała. Ciśnienie było dość wysokie, bo oznajmił, że bez giepeesa z tego Oslo nie wyjedzie za chiny ludowodemokratyczne. Nic, przekazałam jedyny dostępny pomysł i czekałam na odzew, mając wizję brata uwięzionego w Oslo.
Potem poszłam robić akcje porządkowe. Wczorajszy wieczorny spacer zakończył się tak, że wróciłam do domu ledwie żywa - zziajana, spocona i na maksymalnym wqrwie. A przyczyna był pomykający luzem pies, w miejscu, gdzie go wcześniej nie było - zawzięty i upierdliwy, trzymający się prawie nogi. Poszłam, sprawdziłam i stanowczo zwróciłam uwagę. Zobaczymy jaki będzie efekt. Okazało się,  że nie ja pierwsza. Pies pomyka od jakiegoś czasu już, straszy dzieci, a "państwo" obserwują przez okno i mają radochę. Gdyby głupota miała skrzydła.....
Zasięgając języka w kwestii psa, uzyskałam informacje w kwestii tego co wyło - parę domów dalej wybuchł kocioł CO. No...

No, a potem ja się osobiście udałam z prośbą do mojego własnego kotła, który był uprzejmy wczoraj, około 22-giej wygasnąć. Wyczyściłam dymnice szczotom do dymnic, wybrałam popiół z czeluści ogromnego popielnika, ułożyłam, podpaliłam, włączyłam nadmuch, bo nie był łaskaw rozpalić się bez. Zakurzyłam i zapyliłam kotłownię, upaprałam się sadzą, węglem i popiołem po uszy i poszłam precz poczekać w normalnych warunkach, co powie kocioł.

A w międzyczasie zadzwonił brat znowu, żeby zdać relację z efektów zastosowania 3 klawiszy. Na szczęście zadziałało. Ponieważ i tak musiał czekać aż go tachograf wypuści z tego parkingu - zaczął sprawozdanie z pobytu. Najbardziej zachwyca go to, że tam oddycha pełna piersią. On, astmatyk, funkcjonujący tu cały czas na dmuchawkach, nawet dzisiaj, po uciąganiu się z ciężką i zmrożoną plandeką nie musiał "dawać w płuco". I zachwyca się nad czystym, wspaniałym powietrzem. Gdzie kominy nie dymią, smród palonego w kotłach świństwa się nie ściele.
I tak zaczęliśmy temat rozkminiać - przecież też zimno mają i się grzać muszą. Ale nie grzeją się węglem, jak u nas. Nie smrodzą i nie trują. I oczywiście  - też bym tak chciała. Już nawet niekoniecznie ze świadomości zatruwania okolicy, dla własnego komfortu chociaż...
Popatrzyłam na mapę: mają 3 elektrownie atomowe. Popatrzyłam dalej: Słowacy mają dwie -  łącznie 4 bloki, Czesi - też dwie - 6 bloków. Francja, która historycznie węglem stała -  ponad 70% energii czerpie z elektrowni jądrowych, maleńka Belgia - kiedyś przecież też węglowa - ponad 50%, analogicznie Słowacja. Mapa pokazuje na żółto kraje, gdzie się buduje nowe reaktory. Żółta jest całą Europa, a w środku tego żółtego szary placek - MY! Nic nie mamy, nic nie budujemy, żyjemy w smrodzie i smogu, dymią się bure kominy, choć piece hutnicze już dawno nie płoną. Gdzie się nie obrócić - okazuje się, że ktoś umarł na raka, albo jeszcze ma raka, czyli niedługo umrze. Dziecko w KRK nabyło maskę antysmogową (czy ona coś pomoże?). Spacerując wieczorem trotuarem wkraczam w strefy, gdzie należy wcześniej zrobić, jak przed skokiem na głęboką wodę - nabrać powietrza, zamknąć usta, nie oddychać. Pewnego razu, wróciwszy nocą pociągiem z KRK zostałam gwałtownie zaatakowana przez wiejskie "świeże" powietrze, co zdziwiło mnie okropnie - przecież wracam z KRK?! Znaczy, że może być jeszcze gorzej !
A jakby tak przestać dotować umierające kopalnie? Zostawić pod spodem to czarne złoto i wybudować wreszcie tę choć jedną elektrownię, o czym się już dziesiątki lat gada? Może nie walczyć ze smogiem dotując piece, ale przeznaczyć te pieniądze na wytworzenie tańszej energii. Znowu jakieś działania zastępcze się szykują.
Pooglądałam sobie różne mapy. W Europie jesteśmy jakby wyspą. Zaraz obok mamy jeszcze Białoruś, (do której i tak ostatnio nam jakby bliżej zaczyna być), no i tam, na dole, to co powstało z dawnej Jugosławii + Albania (bo nawet Rumunia ma jedną)
A to wszystko, czego się niektórzy tak bardzo boją, mamy zaraz za płotem.
Proszę, silwuple. Taki ładny obrazek.
Znalazłam taki artykuł, na temat stanu naszej energetyki. Rzuciwszy na niego okiem po raz drugi skonstatowałam, że został napisany 20 lat temu. Dziwne. Zmieniły się zapewne tylko niektóre liczby.
Jak by ktoś chciał sobie poczytać, to proszę bardzo, TU

I tak mi jakoś łyso, jak mój brat się zachwyca, jak to tam ONI, mają czysto, schludnie, jak dbają o środowisko i atmosferę.
A my ciągle grzebiemy w tym samym gównie i najważniejsze jest, żeby pokazać, udowodnić, jak bardzo niektórzy są be. Co tak szczególnie wychodziło ostatnio, w związku z Orkiestrą.
Na tle tego "miłosierdziem" skażonego bełkotu hierarchów i przedstawicieli KK (zwłaszcza jej tuby, pana natchnionego i oświeconego jasną gołębicą - T.) podniosła mnie na duchu siostra Małgorzata oraz Grzegorz K, SJ.- "Zadanie chrześcijanina w tym świecie polega na tym, że szukamy Boga w człowieku" - nie wroga!
Swoją drogą, ciekawe, czy tacy ludzie jak np. pan natchniony T. bywają w szpitalach -takich zwykłych szpitalach, powiatowych, nie tych specjalnie dla VIP-ów. Bo ja np. ostatnio bywałam często. Głównie na oddziałach kardiologicznych i geriatrycznych. W moim powiatowym piękne nowe łózka, łamane, wyginane, jedną ręką obsługiwane, a na nich te czerwone nalepki. Na kardiologii (sama leżałam chwilę) też co i rusz - na  aparacie takim, na urządzeniu śmakim. No, na ginekologii też bywałam ostatnio. Jeżeli pan natchniony T. uważa, że aparat USG służy głownie do przeprowadzania aborcji, to ja już w ogóle nic nie powiem. Bo na głupotę i zidiocenie lekarstwa nie ma. Wobec czego wymiękam i odpadam.
Do żadnej skarbonki nic nie wrzuciłam, bo jestem udupiona. Ale wystawiłam co mogłam. I widzę, że się rusza. A w tym roku nie będę gnojem, rozliczę się z US i ten mój marny 1% dam, gdzie trzeba ( W ubiegłym nie chciało mi się bawić z PITami, bo w zasadzie nie muszę, ZUS za mnie sprawę załatwia, tyle, że wtedy te parę groszy  stanowiące 1% mojego podatku przepada)

No. To tak mnie jakby nieco poniosło. Miało być cichosza. Nic w temacie P. Ale, co mi tam. Ja i tak jestem od dawna-dawna w tym "gorszym sorcie". I jestem z tego dumna, proszę pana, od zdechniętego kota.



środa, 11 stycznia 2017

brr, zimno

Nowy daje do zrozumienia, że jednak jest zima, że mamy środkową Europę, a nie jakieś tam Karaiby, czy inne Madagaskary. Skończyło się miło i przyjemnie - poduło zachodnim wiatrem przez parę dni (takim co to majstra z dachu i na bruk - w tym momencie nawet szybciej by tego majstra z dachu, bo błyskawicznie by go usztywnił). Termometr pokazywał przy tym około zera, ale należy się puknąć w czoło zanim się weźmie do siebie, co pokazuje termometr, bo jak się wyjdzie na ten wiatr, to jest jakby minus dziesięć, albo nawet gorzej.

Potem duć przestało a zaczęło naprawdę mrozić. Wczoraj i dziś pogoda jak kryształ. Słoneczko świeci, tyle, że na tym świecącym słoneczku zimno, jak stopięćdziesiąt. Ale trzeba się zebrać w kupę i wyjść. Przynajmniej 3 razy dziennie na spacer z psami oraz do kóz. Staram się załatwiać tematy zewnętrzne kompleksowo, bo najtrudniej jest wyjść. A potem już nawet spoko.
Wieczorem psy chodzą ze mną do kóz, uwielbiają to.Wczoraj odbywały się śmieszne akcje, bo Wanda wymknęła mi się z kojca. Popędziła pod drzwi, zajęła pozycję i usiłowała z dyńki przywalić Czarnej. Obawiałam się co z tego wyniknie, bo Czarna jest ogólnie wystraszona i nie wiadomo, co z tego strachu jej palnie do łba. Ale Czarna trwała na swoim miejscu i za wszelką cenę starała się polizać drugiej czarnej pychol.
Potem wracamy po linkę i szelki i idziemy na wieczornego spacera. Dobre są te wieczorne spacery, choć krótkie, ze względu na mróz. Czarnej strasznie marzną łapki i chodzi na zmianę na różnych trzech. Czasem to wygląda tak, jak by miała ochotę wszystkie cztery na raz do góry podnieść. Z jednej strony śmiesznie, a z drugiej szkoda zwierzaka. Wiem, wiem, buty, buty. Ale nie wiem, czy te buty, to do końca dobre rozwiązanie, bo może być z nimi więcej zachodu niż faktycznie ocieplania. Zresztą, istniejące buty to albo buty ochronne na chore łapy, albo ochronne przed błotem i solą sypaną na trotuary. Naziemnie nie kupię, a internetowe opisy nic nie mówią. Jest to zakup z cyklu tych, które najpierw trzeba pomacać.

Wylazłam ze swojego kuchennego kąta. Bo w końcu, jak już siedzę, to przecież mogę na fotelu, nie?
Przyszła mi do głowy kamizelka, bo w domu są temperatury takie pałacowe raczej. No i musiałam zrezygnować z kamizelki, bo śpi na niej kota. Przecież nie można wyjmować kamizelki spod koty, jak jej na niej dobrze. Było nie kłaść na pralce, tylko powiesić, nie zaanektowałaby była. Usiadłam w fotelu. Miło by było wyciągnąć nogi na podnóżku. Ale i z tego nici, bo na podnóżku, zwinięta w kłębek druga kota. Dobrze, że Koteczek Areczek zwinął się w drugim pokoju na poskładanej kołdrze, a nie na moim fotelu, bo wypadałoby wrócić na krzesło do kącika.

Poniedziałek miałam dość pracowity. Dochodzę do wniosku, że nie ma co tak ostro zaczynać tygodnia, bo potem jest - o tak właśnie, jak teraz: siedzę sobie, nic nie robię i  aż mi z tego powodu nieprzyjemnie. Właściwie nie wiem dlaczego niby, ma mi być, bo nie jest tak, że nic w ogóle nie robię i pajęczynami zarastam. Harmonogramy się realizuje, hades nawiedza. Nawet na odkurzaczu polatałam, w zlewie gary nie rosną (także i z tego powodu, że się nie zużywają)
Jedzonko dla piesełów się gotuje. Dla kotełów przyszło. Tym razem część zamówiłam w Krak@vecie, a w zoo+ tylko część. Oba zamówienia w piątek. Oba za pobraniem. KV wysyła Pocztą Polską. Poszło w sobotę, listonosz przyniósł w poniedziałek. A z+ kurierem - było we wtorek. Zagadka: dlaczego w paczce dostarczonej PP mokra karma w saszetkach była OK, a w tej gielesem - saszetki zamarznięte na kość, rozmarzały do następnego dnia? Czy może z+ ma nieogrzewane magazyny i wszystko tam sztywne na tym mrozie. No to nie wiem, jak te inne karmy stamtąd, bo nie wszystkiemu mrożenie służy...
Zamówiłam koci "bar". Łokropny jest! Z tym, że zależało mi głównie na szalkach z tego baru, ponieważ koty dostają mokre jedzenie na szklanych spodeczkach i żarłoczna Klementyna tak zawzięcie wylizuje, że spodek często wędruje na podłogę. Skąd oczywiście już nie wraca na miejsce, tylko do kubła. Spodki są byle jakie, ale nie lubię, jak mi się nakrycie wytłuka, nie lubię sprzątać rozbitego szkła, co przy moim zwierzyńcu trzeba wykonać natychmiast i starannie. Szukałam takich szalek wszędzie i nie znalazłam. Jedynie w tym zooplusowym beznadziejnym barze były. Same szalki też takie se - blacha mniej więcej jak na pokrywki do słoików. Już po fakcie, dziś poszukiwałam lekarstwa dla Księżniczki i w sklepie z tym lekarstwem natrafiłam na szalki luzem. Po 5,60 sztuka. Bar kosztował 20. Pewnie dokupię przynajmniej jedną, bo czasem Tośka się daje namówić na "troszeczku polizanie" mokrej karmy (Dziwny kot, który ucieka od posiekanego surowego kurczaczka....)
Czemu blaszane te szalki wymyśliłam? Bo nie lubię plastiku. Plastik tylko i wyłącznie tam, gdzie się nic innego nie da wymyślić, albo byłoby bardzo niepraktycznie (np. pojemniki na sypkie są plastikowe, bo blacha się nie sprawdza, a szklany czy ceramiczny mógłby się zamachnąć na moje życie spadając z półki w szafce). Plastik jest ogólnie fuj, bo się rysuje, bo wchłania zapachy, bo zwykle plastikowe kolory są okropne. No a szklane i ceramiczne - jak wyżej opisałam. Do tej pory zostały załatwione 3 porcelanowe i 2 szklane, specjalnie dla kotów kupione, śliczne miseczki oraz 3 szklane spodki. Niestety, koty muszą mieć jedzenie poza psim zasięgiem. Inaczej chodziłyby głodne, a psy wypasione. Rozkminiam gdzie by im tę stołówkę przenieść z kuchennego parapetu (Dziecko lubi siadać na parapecie. Ostatnio znowu zostało podlane przez Areczka wodą z kociej miski: Areczek próbował pokonać te wielką przeszkodę, która się na parapecie pojawiła, zahaczył o miskę z wodą ostatnią łapką i podlał Dziecko) Ale nic mi nie przychodzi do głowy, poza ustawieniem tego na pralce w łazience. Co zdaje się być pomysłem takim se.

Jest 16.05. Wróciłam właśnie ze śróddziennego psiego spaceru. Mrozik się sadzi ostro. Sprawdziłam po powrocie co mówi termometr. Powiedział -12. Kłamie oczywiście (Chyba na złość. Termometr z piątaka. Słyszał na pewno moje opinie o produktach wykonywanych małymi żółtymi rączkami. I się odgryza.) Telefon powiedział, że odczuwalna -17, w co jestem skłonna uwierzyć. Słońce się właśnie tyle co schowało, a po drugiej stronie księżyc, jak pięciozłotówa, już dość wysoko. Księżniczka oczywiście luzem. Polatała niezdecydowanie tu i tam, zbyt daleko się nie wypuszczając i zarządziła odwrót. Więc ją skierowałam jeszcze skróś sadu (no bo może niechby coś z tego szlajania się na mrozie wynikło) W sadzie muszę ją mieć koniecznie przed sobą. Sarny żerują na zgniłych zamarzniętych jabłkach, które w ostatniej chwili spadły z "cesarza". Żerują też na drugiej drodze, gdzie nieskoszona duża trawa, lekko tylko śniegiem przysypana. A wiadomo, że sarny mają tak jak kozy: jedną stroną im wchodzi, a drugą jednocześnie wychodzi. I muszę uważać, żeby psy się nie dorwały do tych przysmaków.
Już dochodziłyśmy prawie do gumna, gdy psy objawiły nagłe poruszenie - czyli zwierz jakowyś na celowniku. Paczę -leci. Żółte jakby coś. Już myślałam, że znowu pies jakiś ("mądrość ludowa" nakazuje w mrozy puścić psa z łańcucha, co wcale takie głupie nie jest, byle się tym spuszczonym psem zainteresować bliżej. Efekt jest taki, że mi się tu gumnem snują różne swobodne psy, najczęściej żółte właśnie. Jakby to był ulubiony kolor mieszkańców. A może w następstwie tego puszczania luzem żółte się mnoży.) A to był "polowyj za...dalacz", czyli szarak, jakoś wcale nie szary. (Latem się rozmnożyły, parę takich zajęczych podrostków widywałam w okolicy moich warzywek) Wyglądało, że od sąsiadowej stodoły pomyka.
Właśnie mi do głowy zastukało, że lisa dawno nie widziałam. Wcześniej, nie tylko zimową porą, ślady lisie i pozostałości po lisim obiedzie widywałam często. Raz nawet dojrzałam lisią rodzinkę, wygrzewająca się na słonku na skraju rzepaku. A najlepsze było to, jak się temu  najbliższemu sąsiadowi liski wylęgły w stodole: Stoimy sobie na skraju jego gumna i gadulimy, a tam w tle coś gumnem się wiezie. Śmiszne takie, chude jakieś i na długich łapach. Mówię: ""Waldek, co ty masz tego kota takiego zabidowanego jakiegoś?" Na co Waldek się zdziwił mocno, podążył wzrokiem za moim  wzrokiem   "- Aaa, to? To lisek mały! Jakieś dwa tam są w stodole. I tak się dobrze czują, że pod stodołą sobie baraszkują oraz na kupie piachu się wygrzewają". Przynajmniej wtedy kury w okolicy spokojne były, bo lis, jak przyzwoity złodziej - u swoich nie kradnie.
W ramach opowieści o przyrodniczych dziwach: pewnego razu zauważyłam, że mi się jakieś strzępy tektury falistej poniewierają na trawniku koło rogu domu.(Nie znoszę papiera na trawie, na trotuarze śmiecia tudzież. Pozostałości "komunistycznego" wychowania: "nie rzuca się papierka na glebę" było tak wpojone, że potrafiłyśmy z siostrą zaczepić rzucającego śmieć faceta: "Proszę pana, coś tu panu wypadło", na co nie miał innego wyjścia, jak podnieść. Zresztą podobnie wpojone jak ""wyciera się buty na wycieraczce". Więc co wycieraczka, to wycieram. Wszystko jedno, na wejściu, czy na wyjściu. Aż się sama z siebie śmieję.)  Sięgłam wzrokiem do góry i zobaczyłam, że jakaś tektura wyrczy w miejscu, gdzie się okap dachu styka ze ścianą szczytową. Poszłam zatem na strych, sprawdzić skąd i co. I na belce biegnącej wzdłuż tej szczytowej ściany znalazłam dwie połówki skorupki z kurzego jajka. Co spowodowało nagły opad szczeki: skąd TU kurze jajko?! No, żeby jeszcze jakieś ptasie - strych jest szczelny znakomicie i ptaszki sobie mogły uwić. Ale kura to tam żaaadnym sposobem wleźć nie mogła. Wniosek - mamy dzikiego lokatora. Konsultacje wskazują, że może to być kuna. To niech sobie będzie. Byle mi papierami po trawniku nie śmieciła.



wtorek, 10 stycznia 2017

Kevin sam w domu

Tak jakoś od wtorku urzęduję sama (no, jeżeli w towarzystwie 3 kotów i dwóch psów można tak to określić) Starszy wybrał się do metropolii na konsultacje medyczne. Przedłuży mu się, bo pani doktór chce go położyć na oddziale. Ze względu na nowe totalne święto i występujący w związku z nim długi łykend przesunęła temat na wtorek (bo wiadomo, że jak łykend długi to nihil) Ponieważ pogoda stała się fatalna, zostało ustalone, że Starszy nie będzie się szlajał w te i wewte, tylko grzecznie poczeka u Najważniejszej. Starszy lubi ciepełko, ograniczona przestrzeń mu nie przeszkadza, w dodatku Najważniejsza dysponuje "oknem na świat" w postaci odbiornika tiwi (głównie tej jedynie słusznej), więc Starszy chwilowo nie będzie musiał łowić darmowych kanałów w internecie i jego potrzeba informacji (jedynie słusznej) zostanie zaspokojona. W dodatku na bieżąco będzie się mógł wymieniać komentarzami utrzymanymi w tej samej tonacji (ze mną niestety nie pogada, a mus wewnętrzny do przekazania mi najświeższych njusów, który go często rozpiera do tego stopnia, że "musi", nawet na moje "NIE INTERESUJE MNIE!" implikuje czasem wrzaski obustronne). No to został. Szkoda tylko, że nie zabrał całego szpitalnego wyposażenia i będę musiała dowieźć. (Co mi się nie bardzo uśmiecha, zważywszy na to, ze się jakaś suwalska aura zrobiła. Ale mus to mus.)
Mam tylko nadzieję, że mi się tu jacyś paskudni włamywacze nie pojawią, bo nie mam takiego długiego kabla do żelazka.
Ponieważ i tak wszystkie codzienne zadania do wykonania w domu, wykonywane są mną, więc zadań mi nie przybyło. Ubyło jakby nieco, bo nie muszę się zajmować wyżywieniem Starszego, co nie jest proste, zważywszy jego upodobania żywieniowe.Oraz sprzątania po nim, co mnie wciąż, idiotycznie, bez względu na wewnętrzne tłumaczenie sobie, doprowadza do czerwoności. Bo mi wciąż we łbie tkwi reguła, że jak rodzina spożywa wspólnie (co w moim domu rodzinnym było regułą bez względu na okoliczności), to ktoś tam do stołu podaje a ktoś tam (niekoniecznie ten sam) ze stołu uprząta. Natomiast, jak osoba spożywa sama i zostało jej pod nos podane, to wypadało by po sobie uprzątnąć ze stołu. No, nie dla wszystkich jest to oczywiste.
A tak na uboczu: fajne to było, że nawet niedzielne śniadania, celebrowane były wspólnie. W czasach, gdy łykend zaczynał się w sobotę po trzynastej, niedziela była tym dniem odpoczynku i czasem na pogadulenie o różnościach. Te niedzielne śniadania były dość późne, z zastawianiem stołu - serweteczki, talerzyczki itepe, a potem się siedziało i gadało. I ciągle stół do tego służył, jedzenie było sprawą drugorzędną (niemniej - smacznie przyrządzoną i podaną), pierwszorzędne było bycie i wymiana. I szkodzi mi, jak słyszę, że "przy jedzeniu się nie gada" - owszem, gada się, jak najbardziej, oczywiście -  nie z pełną gębą.

No dobra, to może w kwestii ładunków wybuchowych by było na tyle.

Od soboty Kevin przestał być sam, bo zjechało Dziecko. Z zamiarem wywiezienia matki do cywilizacji.
Tak na prawdę, chodziło mu o kupienie sobie butów zimowych, bo poprzednie, po 5 sezonach użytkowania, wyglądają już niespecjalnie estetycznie. (Choć podejrzewam, że jeszcze tę zimę by przetrwały, gdyby nie trzeba było ich oglądać.) Wszelkie zakupy odzieżowe dla Dziecka zawsze były kosztowne psychicznie (choć materialnie również, bo np. buty zawsze kupowało się bez względu an cenę, a ze względu na wygodę. Choć oczywiście w pewnym zakresie cenowym, cen prowincjonalnych oraz elastyczności portfela) Te ostatnie, właśnie dogorywające kosztowały nominalnie ponad 450 zł. Ponieważ jednocześnie kupowaliśmy u pana kurtkę za ponad 200 i spodnie za 150, pan dał duży upust, jak na stosunki małomiasteczkowe (tu nie ma przecen, to co nie poszło tej zimy idzie w magazyn i nowej zimy jest wyjmowane z nowa ceną, oczywiście wyższą, bo wszystko idzie w górę) Przy okazji ja miałam zrealizować bon upominkowy do 3C.
I tym sposobem zaliczyliśmy 2 galerie znajdujące się w sąsiedztwie. Obeszliśmy wszystkie sklepy oferujące obuwie typu timbe@land. Oczywiście raczej typu, bo oryginał przerasta nas cenowo, przy czym zasadnicza część tej ceny jest z powodu loga na bucie oraz z powodu, że "całe Holyłud...." itd. A sam obiekt jest mocno przereklamowany i jakość oraz wygoda nie są takie znowu "łał". Ostatecznie nabyliśmy w pewnym sklepie coś, co od rzeczonego różniło się wygniecionym na zapiętku symbolem (zamiast drzewka miało żółwika), oraz ceną, oraz tym, że Dziecko poczuło się w nich tak, jakby to były własne buty, przed chwilą z nóg zdjęte. Po późniejszych oględzinach wyciągnęliśmy wniosek, że żółte rączki na butach wyprodukowanych przed godziną 15-tą gniotą drzewko, a na tych po 15-tej - żółwika.
Szukaliśmy butów z licówki (bardzo blisko było u Wojasa - przecudne, przepięknie uszyte, ze skórzana futrówką, CZERWONE, "traperki"! Byliśmy zachwyceni i prawie gotowi do poświęceń, niestety, po kilku rundach wzdłuż sklepu, Dziecko orzekło, z ejego piety mówią NIE. Nawet, fakt, że panienka sklepówna, upadła przed Dzieckiem na kolana i mu te buty posznurowała, bo ostatnio chyba trzeba mieć magistrat ze sznurowania butów). I jak zwykle - kupiliśmy z nubuku. Dziecko połowiło w sieci i wyczytało, że można nubuk zawoskować, krzywdy mu się nie zrobi, a raczej-wręcz przeciwnie. Tak się głupio złożyło, że kiedyś nabyłam "na wszelki wypadek" wosk impregnujący do butów z kapsa.Spróbowaliśmy na starych i stwierdziwszy, że faktycznie nie szkodzi, uruchomiliśmy manufakturę: Dziecko jeden, ja drugi. Potem kawka i papierosek celem przesuszenia butów. I zamiana; dziecko drugi, ja jeden, co by indywidualne podejście do szmaty z woskiem się nie odzwierciedliło na bucie.Efekt przerósł nasze oczekiwania.
Swoją drogą, zastanawiam się nad sensem istnienia tych butów w wersji nubuk zamiast licówka. Z założenia, są to buty robocze (mierzyliśmy nawet takie ze stalowymi podnoskami, raczej dla szpanu nie produkowanymi z tym żelastwem). Wiadomo, że znacznie łatwiej konserwuje się buty z licówki, także ich wodochłonność jest inna. No, chyba, że ten nubuk jest fabrycznie impregnowany, jak w wolwerajnach.

Wyprawa po buty zajęła nam prawie cały dzień. Ja miałam przy tym mały fitnes, ponieważ leciałam kłusem za Dzieckiem, z wierzchnim okryciem w ręku, z powodu galeryjnych upałów (prawie, jak ci Indianie, co to uprawiają biegi z kłodą na rękach). Potem poszliśmy coś zjeść, żeby nie dać się karmić Najstarszej. A potem, już na szybkości, zaliczyliśmy wizytę rodzinną. Głównie celem doniesienia Starszemu zakupionej, przy okazji butowych poszukiwań, bielizny.

Przyjechaliśmy "nocą". Dziecko cały czas ścieszone, że "w końcu się raz nie musi spieszyć". A ja miałam cały czas za uszami psy na pęknięciu zamknięte w domu. Ale nie miauknęłam nawet słowem. Niech się Dziecko cieszy. A potem się cieszyło tymi butami prawie jak dziecko.
(Myśmy rodzinnie, od zarania, mieli fijoła na punkcie ładnych butów. W tej chwili mi odeszło, bo nie bywam, a po gumnie wystarczą mi praktyczne, choć szkaradnych bym nie zniosła. Ale pamiętam, dzieckiem będąc, potem już takim większym -zawsze się kupowało coś ładnego. Pewnego razu Mama przywiozła nam z Czech prześliczne trzewiczki, w takim nietypowym beżowym kolorze, coś jak bardzo mleczne kakałko. I moja młodsza siostrzyczka poszła z nimi spać postawiwszy sobie na podusi. Byłam bliska spytania Dziecka,  czy sobie tych butków nie postawi na podusi.)
Ja sobie także kupiłam czewiczki. Stopięćdziesiąt razy będąc przepytywana przez Dziecko, czy aby jestem pewna, że te, a czy mi się na pewno podobają, a czy przypadkiem nie kupuję, żeby już mieć z głowy.
Faktycznie, trochę już chciałam mieć to z głowy, ale gdyby mi nie odpowiadały, to bym nie kupiła.
No i niby, podobno, bon prezentowy to jest taki niekłopotliwy upominek. Dla ofiarodwcy.