Konfitury to jest w ogóle zupełnie inna para kaloszy. Mogą być, ale nie muszą. To nie jest produkt codziennego użytku, jak jakieś tam ogórasy, buraczki, czy dżemianki. To jest produkt taki więcej luksusowy, więc jak już się decydujemy robić, to należy się wykazać pewną pieczołowitością.
Idea konfitur jest taka, że są to owoce w całości, (no, jakieś większe owoce mogą być w kawałkach zapewne) nie rozbabrane. Utopione w gęstym syropie i pięknie tym syropem opite. Owoce lub ich kawałki ( kawałki wchodzą w rachubę tylko w przypadku owoców, które się kroi do konfitury, w trakcie "smażenia" żadne kawałki nowe nie mają prawa powstać) są łatwo wyławialne z tego syropu.
W zasadzie na sklepowych półkach nie zdarzyło mi się widzieć niczego pod nazwą konfitur, co by faktycznie konfiturami było. Nawet te francuskie "Bon Maman" - pyszne, ale to jednak tylko dżem.
Podobno nie powinno się robić konfitur z więcej niż 2 kg owoców na raz. Tak przynajmniej twierdzi Ćwierciakiewiczowa i z tym jej twierdzeniem akurat jestem skłonna się zgodzić. Do tych 2 kg owoców dochodzi 2 kg cukru, czyli razem jest już 4 kg i to spokojnie wystarczy na całkiem duży rondel. Na początku jest nawet czubato!
W zasadzie nie ma opcji, żeby konfitury zrobić w ciągu jednego dnia, chyba, żeby się mocno uprzeć, zacząć wczesnym rankiem i późną nocą zakończyć. Ale po co się upierać? Nie ma żadne tam "gotować 1,5 godziny". Nic tego.
Konfitury z zielonych pomidorów
( Wszelkie konfitury robi się tak samo, więc opis jest uniwersalny. Nie robiłam konfitur z dużych owoców typu gruszki, brzoskwinie itepe. Może jakieś dodatkowe sztuki trzeba z nimi uskuteczniać. To co poniżej dotyczy owoców takich jak : wiśnie, truskawki, poziomki, agrest, porzeczki no i pomidory. W kwestii agrestu uwaga taka, że ma być niedojrzały, bo wtedy nie ma pestek. A w kwestii czerwonych porzeczek, że trzeba z nimi bardzo delikatnie, żeby nie wyprodukować słodkich skwarków)
Pomidory na konfitury powinny być jak najbardziej zielone, Takie bielejące już mają większe nasionka i więcej tego czegoś płynnego w środku.
Zielone, malutkie pomidorki po umyciu kroimy.
Ja kroję na plasterki, takie średniogrube, około 0,5 cm.
Przesypuję połową cukru i zostawiam w spokoju, aż owoce puszczą sok, a cukier się trochę rozpuści.
(Jak robię konfitury z wiśni to zasypuję cukrem na noc, potem wszystek sok odcedzam, "do sucha" prawie, i zasypuję cukrem od nowa.Już nie na następną noc - po krótkim czasie cukier jest na tyle wilgotny, że można zacząć podgrzewać)
Dosypuję resztę cukru i powoli podgrzewam. Powiedzmy, że do wrzenia, ale to się nigdy nie może gotować jak kartofle, w zasadzie w żadnym momencie, bo albo się spali, albo się skwarki z owoców zrobią. U mnie wygląda tak, że garnek sobie "mruczy" a od dna odrywają się takie pojedyncze pęcherzyki i pomykają do góry. Chwilę to trwa, żeby pomidory trochę zmiękły, a cukier się rozpuścił.
Po czym zdejmuję z ognia i wynoszę do spiżarki.
(Ponieważ już w tym momencie nadają się do wyżerania. Jak nie wyniosę, to rano będzie ich znacznie mniej, a cała kuchenka i podłoga wokół zaciapkana na klejąco, sprawca nieznany, być może koty tak łapkami wybierały.)
Garnka oczywiście nie przykrywam!
Na następny dzień odcedzam pomidory...
A syrop podgrzewam, cały czas (a przynajmniej często) mieszając, żeby go trochę odparować.
Tę akcję ( z ocedzaniem owoców i podgrzewaniem syropu) powtarzam przez dwa dni.
Zdjęcie jest z drugiego dnia podgrzewania, pod koniec dodałam skórkę, cieniutko skrojoną z połówki wyszorowanej cytryny.
Gotując syrop musimy uważać, żeby nam się nie skarmelizował. Najlepiej, jak on sobie tak mruga na małym gazie.
Potem pomidory wrzucam z powrotem do syropu. Nigdy nie do wrzącego, trzeba go lekko przestudzić. Po wrzuceniu do wrzącego syropu natychmiast zrobią nam się skwarki z każdych owoców (najprędzej z porzeczek). Mieszamy i zostawiamy do następnego dnia. Następnego dnia akcję powtarzamy. Jeżeli syrop jest już wystarczająco gęsty - z łyżeczki nam nie obcieka jak woda, ale skapuje rwącą się i klejącą strużką - możemy składać do słoików. (Mnie się udało odparować tak około połowy objętości syropu.)
Oczywiście najlepiej przy pomocy lejka.
Wtedy udaje nam się brzegi słoików zachować czyste.
Ale i tak przecieramy brzegi, zakręcamy. Ja pasteryzuję. Ale jak ktoś nie chce - to nie musi. Tylko słoiki muszą być wyparzone w piekarniku, zakrętki również. Najlepiej składać wrzące do gorących słoików, zakręcić i postawić odwrotnie. Dobrze zrobione konfitury są mało psującym się produktem, bo duża ilość cukru konserwuje.
Z 2 kg pomidorów i 2 kg cukru wyszło mi 10 słoiczków po 200 ml. Jakaś odrobina, ok 1/3 słoiczka została. Którą cichcem skonsumowałam na dwa podejścia.
I tym zielonym akcentem został w zasadzie zakończony tegoroczny sezon na przetwory. Może gdzieś kiedys ewentualnie kolejna partia buraczków zostanie zasłoikowana. Myślę o tych w słodkiej zalewie.
Jak by się komuś chciało, miał buraczków za dużo, albo nie miał co zrobić z czasem to robi się jest tak
Buraczki w słodkiej zalewie
Zalewa:
0,4 l wody
0,1 l octu
1 szkl cukru
kilka gożdzików
kawałek laski cynamonu.
To wszystko razem zagotować. Powinno tej zalewy wystarczyć na 2 kg buraczków, które gotujemy, obieramy i kroimy, jak frytki, tą śmieszna falista blaszką.
Następnie pakujemy w słoiki, zalewamy zalewą i pasteryzujemy.
Ja nie stosuje octu. Zamiast daje kwasek cytrynowy. Przelicznik jest taki, że 1 łyżeczka kwasku rozpuszczona w 0,1 l wody zastępuje o,1 l octu 10%
A jakby ktoś chciał jeszcze bardzie zdrowotnie, to w Wyoming proponują wersję zalewy taką:
3 filiżanki wody
6 filiżanek octu jabłkowego
1/4 do 1 filiżanki miodu
goździki i cynamon j.w. (12 sztuk + 1 laska)
I to ma wystarczyć na zalanie 10 funtów buraczków.
Filiżanka to 150 ml.
No to zróbcie sobie buraczki, zanim Wam wyschną. I smacznego! (Bo są pyszne. Niekoniecznie jako dodatek do czegoś. Widelcem ze słoiczka też można to pochłaniać zimową porą)
A mój Starszy zapragnął jedzenia, jakie mu Mamusia gotowała. Nawet przyniósł jabłka, obrał i rozsmażył. Potem już go przerosło, bo w piekarniku był suchy chleb dla kóz, który należało gdzieś usunąć.
No, bo to miał być makaron zapiekany z jabłkami. Nie przepadam. Ale skoro większość roboty już zrobiona, to mogę mieć "dzień dobroci dla zwierząt", ugotować te kluski i wsadzić do piekarnika z jabłkami i cynamonem. Co mi tam... Zwłaszcza, że pada i nic lepszego do roboty nie mam....