wtorek, 15 października 2013

babie lato

Podobno było , ale nie zauważyłam. Pomocnikiem drwala byłam w środę, czwartek, piątek i sobotę. Oprócz tego robotnikiem od prac porządkowych. Znosiłam, a w czwartek zwoziłam taczkami, to drewno na przyczepę, Dziecko zawzięcie rąbało. W międzyczasie grabiłam liście i to co się naśmieciło przy wycince i wywoziłam taczkami. Dobrze, że wpadłam na pomysł zabrania taczek, bo uprzątając to przy pomocy kosza dwuusznego z jednym uchem i bez dna, padła bym na pysk jak norka.
W czwartek załadowałam przyczepę czubatą. Przywieźliśmy i została stać. Nie tyle z lenistwa, co stąd, że Dziecko było już tak zmęczone, że nie miało siły manewrować ciągnikiem z przyczepą, żeby cofnąć w odpowiednie miejsce. W piątek pojechaliśmy już tylko autem, dokończyć porządkowanie i ciotce pociąć drewno dla niej. Zeszło nam do piętnastej.
Starszy w międzyczasie zawiózł szwagierkę najważniejszą na cmentarz (wczesne loty przedwszystkoświąteczne)
Po powrocie do domu poszłam z psami i usiłowałam się do niego dodzwonić, żeby nastawił wodę na makaron, bo zjeść coś szybkiego by wypadało (a najszybsze są u nas "kluski z czymś"). No i się nie dodzwoniłam. Ponieważ telefon się nie odzywał, stwierdził, że albo go zgubił, albo ktoś mu ukradł. Jeszcze parę razy zadzwoniłam, wysyłając Dziecko do auta, by słuchało i zalecając szwagierce to samo, bo może u niej zostawił. A że nikt nie słyszał, więc zadzwoniłam, żeby zablokować kartę. Po czym zabrałam się za robienie jedzenia i w tym celu musiałam zrobić luz na blacie. Podniosłam jakąś ulotkę, którą przynieśli z Brico i przez chwilę nie kojarzyłam na co paczę. A paczałam na telefon Starszego, który tam sobie cały czas leżał spokojnie, głosu z siebie nie wydając, ani drgań żadnych. czyli po prostu moje dzwonienie do niego nie docierało. Bujania się z T-Mobile ciąg dalszy.
W piątek wieczorem przyjechało Dziecko Miastowe. Dziecko zawsze przyjeżdża z planami, że nas wyciągnie na przejażdżkę w okolicę bliższą lub dalszą. A u nas zawsze coś pilnego do zrobienia i nici z wojażowania. Tym razem tym pilnym do zrobienia było poskładanie drewna i wrzucenie węgla oraz zaworkowanie zrębków.
Udało jej się tylko wywalczyć wyjazd do najbliższe mieściny. I tak był konieczny w związku z deklaracją szwagierki najważniejszej, że nam sprezentuje na urodziny i imieniny, z których każde z nas ma jakieś w październiku/listopadzie, kabinę prysznicową. No i należało zdecydować która. Tymczasem na miejscu okazało się, że
po pierwsze - nie damy zarobić swoim, bo nie boją się konkurencji francuza i wszystkie kabiny w Majstrze, często nawet bez brodzika, mają w cenach dobrze czterocyfrowych.
po drugie -nie wiadomo, czy francuzowi damy zarobić, bo Dziecku przyszedł głupkowaty pomysł do głowy, żeby do kabiny WEJŚĆ. Okazało się, że w każdej z daszkiem podnosił daszek głową, w tych bez daszka stały prysznic sikałby mu ewentualnie na wyrostek kolczysty siódmego kręgu, a gdyby głowę chciał ręcznym spłukać, to i tak cała łazienka byłaby zalana, bo górna krawędź sięgała mu mniej więcej do brwi. Jedna była bardziej dopasowana do jego wzrostu, odpadała natomiast wobec gabarytów Starszego.
Dodatkowo problem zrobił się stąd, że , wyjątkowo, Dziecko posłuchało sugestii siostry, by nie kupować kabiny z panelem prysznicowym, albowiem panel ten to badziew, który bardzo szybko odmówi współpracy (w co uwierzyliśmy natychmiast, po doświadczeniach z chińską baterią wannową). A wtedy pozostanie płacz i zgrzytanie zębów, bo pasującego do danej kabiny panela nie kupi się luzem.
Tak więc, sprawa kabiny pozostaje nadal w zawieszeniu.
Plusem naszej wyprawy do mieściny było zakupienie przez Córunię okularów, w których wygląda cudnie (Dziecko stwierdziło, że jak Cruella de Mon, ale podobno o to chodziło) za dość atrakcyjną cenę, ze szkłami poliwęglanowymi. Ja, za ostatni grosz, kupiłam Dziecku zapasową parę soczewek + płyn. Akurat były w promocji, po 15zł. Szkoda, że z Johnsona im wyszły te z większą średnicą i skończyło się na Bausch &Lomb. Dziecko miało minę nieco krzywą, bo bauszailomba dotąd nie nosiło, ale sądzę, że nie będą gorsze od tego włoskiego szitu, który ma aktualnie, a który z 7,60 podrożał nagle na 17,60.
W związku z odejściem z pracy kolegi, Córunia ma zmieniony zakres obowiązków - już w zasadzie nie rekrutuje, a więc nie musi tez zajmować się brakiem papieru toaletowego i pilnowaniem, by jełopy się nie schlały i raczyły w poniedziałek pójść do pracy. Zajmuje się teraz bezpośrednio kontaktami z zagranicznymi klientami. I w związku z tym jedzie w grudniu, służbowo, na tydzień do Fr, głównie w Alpy. Się cieszę. Żeby jeszcze podwyżkę jej dali, bym się cieszyła bardziej. Ale na razie dają premie, tak, że jest do wytrzymania.
Finansują jej w dodatku połowę studiów podyplomowych, które zaczyna od soboty na UEKu. Najmądrzejsze osoby w rodzinie krzywią się, że "czemu znowu podyplomowe, a nie magisterium?"
No, bo nie ma ochoty wydawać ciężko zarobionych pieniędzy na byle jakie studia tylko po to, by mieć te trzy literki przed nazwiskiem.
Ja się nie odzywam, bo się nie znam. W czasie kiedy ja kończyłam studia, należało być magistrem. Teraz niekoniecznie.
A my, z Dzieckiem zaczęliśmy tydzień od usuwania "alpy', która już od roku szpeci nam krajobraz za kuchennym oknem. Przyczyna usuwania tej alpy jest raczej praktyczna niż estetyczna - jeżeli się jej nie usunie, nie będzie dojazdu do gnoja, którego trzeba wywieźć na grządki raczej jesienią.
Ale przy okazji ładniej się zrobi. Już jest trochę ładniej. Pracowaliśmy z Dzieckiem, każde w/g swoich możliwości. Obydwoje stwierdziliśmy, że jednak do łopaty się nie nadajemy. Dziecko za duże, sztyl łopaty za krótki, zaczęło boleć go biodro. A moja prawa ręka ciągnie ostatkami. Nie wiem  jak długo, ale tych prac z typu morderczych jeszcze nam parę zostało, sądzę, że dokładnie dwie: załadowanie obornika i załadowanie pszenicy, w celu zamienienia jej na złotówki.
We wczorajszych pracach towarzyszył nam wytrwale Stefan, który zachowuje się jak połączenie psa i kota, a nie jak koza. Łaził za nami, kręcił się pod rękami, obgryzał sznurki od dresówki i zawieszki od zamków. A jak na chwile poszłam do domu, to rozglądał się wkoło, po czym otworzył sobie drzwi i kopytkował po klatce schodowej. Na tyle kulturalnie, ze bąbelkowych śladów po sobie nie zostawił.
Zrobiłam Stefanowi uzdę, wg. wzorów znalezionych na amerykańskich stronach. Stefan zachwycony nie jest, ale pomalutku go oswajam z tym czymś na twarzy. Uzda jest super prosta, regulowana, zużyłam 2 m sznurka (mogłam kupić dłuższy, byłaby od razu dłuższa linka, a tak trzeba dać na końcu karabinek, żeby się podpinać) Jak się przyzwyczai i urośnie, wtedy zrobię taką z taśmy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..