Tiaa... Pogoda walczy ze mną, a ja z sobą.. Te trzy pory roku w jednym dniu rozwalają mnie totalnie, każde zadanie do wykonania wymaga podejmowania ciężkich decyzji typu: "wstać, ubrać się, wyjść, zrobić, co jest do zrobienia". Z myślą w tle, żeby "nierogacizna" znów coś nie nawymyślała i nie było dodatkowej roboty. (A "nierogacizna" wymyśla. Np. rozbiera słomianą ścianę. I jak sobie ściągnie do boksu i rozpirzy całą kostkę słomy, to zostawić jej tak tego nie można. Chwilę postoi w tej słomie po pachy, a potem uklepie i dywanik osiągnie grubość niedopuszczalną. Dobrze, że ścianki działowe między boksami "wyszły", niezamierzenie, dość wysokie, bo czarne wierzchem by przefruwały. No tańczę z widłami i wyciągam, a potem upycham, gdzie się da. Co mnie do stanu niepożądanego doprowadza, bo słomiano mam w obórce wszędy, a porządek tam zawsze był, z korytarzem zamiecionym na cud.)
Najprościej byłoby położyć się i leżeć w celu przeczekania. Tylko, cholera wie, czy da się przeczekać i czy nie trzeba by tak leżeć w nieskończoność. Poza tym leżeć nie lubię. Nawet wieczorną porę kładzenia się do łózka odsuwam, żeby jak najpóźniej, wtedy kiedy już samo chce się do pozycji horyzontalnej.
Więc przeczekuję inaczej. Najlepiej przeczekuje mi się na zewnątrz, czyli na tzw. "świeżym powietrzu" (które już dawno i o żadnej chyba porze roku, świeże nie jest).
Łażę z psami na siłę. Zmieniam drogi, bo one pewnie (tak samo jak ja) mają dość już tej "naszej", chociaż jest najwygodniejsza i chociaż ciągle coś jest nowego do wywąchania. Ostatnio mnóstwo śmieci w postaci folii i "reklamówek", które Czarna najpierw traktuje nieufnie, jeżąc grzbiet na widok, a potem je atakuje.Księżniczka tradycyjnie - na sznurku stawia opór. Zawsze idzie tak, że jej część sznurka jest prostopadła do kierunku ruchu. Na szczęście sarny wyniosły się nieco dalej, więc mogę ją spuścić ze sznurka. Byle udało się jakoś dojść do szczytu wzniesienia, które zamyka horyzont. Mam ten horyzont zamknięty w odległości jakiś 200m od domu, na wysokości naszego sadu. Wzniesienie jest nikłe, ale zamyka. A piernik wie, co tam za tym horyzontem. Czy nie wypuszczę jej prosto w paszczę jakiegoś psa włóczącego się polami. Na szczęście dotąd się udawało, ale że bywają - wiem po śladach "rozgrzebywania" zapachów własnych. Na popołudniowy spacer wyszłyśmy dziś przy słoneczku i prawie błękitnym niebie. Za sadem dopadł nas deszcz ze śniegiem, co w "tamtą" stronę było jeszcze bajka, gorzej z powrotem, bo pod wiatr i trochę tą krupą dawało po oczach. (Swoją drogą, ciekawe, że jak się nosi okulary, to one przed niczym nie chronią, a raczej wręcz przeciwnie. Nie tylko padająca kasza atakuje popod okulary - wielokrotnie udało mi się źdźbło suchego zielska wepchnąć pod powiekę, pakując siano do siatek.Nie mówiąc już o tym, że po takim napełnianiu siatek rzeczywistość jest bardziej szara niż zwykle i jakaś mdła taka.) Czarnej to jakoś wyjątkowo nie przeszkadzało, chociaż ona zmarzluch straszny. Puściłam ją luzem i rozgrzewała się kręcąc szalone kółka. A Księżniczka patrzyła na nią ze zgorszeniem, odsuwając się profilaktycznie, gdy do niej dobiegała, by zaprosić do zabawy.W drodze powrotnej wstąpiłyśmy do "nierogacizny" nasypać owieska, bo resztę zabezpieczyłam przy rannym obchodzie. I harmonogram byłby prawie z głowy, wyjąwszy nakarmienie futra domowego i kuwety.
Żeby nie umrzeć na siedząco wymyślam zajęcia dodatkowe. Ponieważ Starszemu ugotowałam flaki, to temat obiadowy mam z głowy na dwa dni. Wczoraj, w ramach zajęć dodatkowych nacięłam wierzby dla kóz i była "wielka radość w domu Gucia".
Sobie też sprawiłam małą radochę upiekłszy chlebek. Ten wczorajszy postawiłam na trochę do wyrośnięcia na wierzchu kuchenki, która miała już włączony piekarnik. Poszłam w tym czasie z psami, a jak wróciłam, to już był gotowy do włożenia. Moje ambicje w tym zakresie, oraz wymogi podniebienia zupełnie zaspokaja chlebek "dla pracowitych inaczej". (Wczoraj była improwizacja na temat, zresztą jak zwykle) Ten chlebek jest właśnie dla mnie, ponieważ należę do tych "pracowitych inaczej". Co nie znaczy, że jestem gnojem totalnym, siedzę i patrzę w okno oraz brudem zarastam. Po prostu uważam, że cały sukces nie polega na tym, żeby "się narobić" a na tym, by zrobić tak, żeby się narobić jak najmniej. W tym mnóstwie babskich obowiązków, składających się głównie z "czynności zanikających" i innych zadań, niekoniecznie babskich, które trzeba wykonać, bo nie ma kto, trzeba sobie tak zorganizować to wszystko, żeby na końcu nie paść na ryj. I to musi być taka "organizacja wewnętrzna", wypracowana w sobie. Nie jakieś tam planowanie z ołówkiem i tabelką w ręku, że dzisiaj odkurzę, jutro ze szmatom polatam, a pojutrze z mopem. I se karteczkę na ścianie powieszę, po czym odhaczać będę. No, to jeszcze ołówek do odhaczania by należało przywiesić. Nie powiem, żebym jakoś nie planowała, wtedy kiedy więcej różnych zadań do wykonania i trzeba je umiejętnie w czasie rozłożyć. Ale to tak jakoś "w locie" wychodzi i w głowie się układa. Poza tym, podstawowa zasada lenia jest taka, żeby zrobić maksymalnie porządnie, to co jest do zrobienia. Bo jak się zrobi byle jak, to na pewno za chwilę trzeba będzie wrócić w to samo miejsce i zrobić to samo jeszcze raz. A jest to dla lenia rzecz nieprzyjemna bardzo, bo jest dwa razy tyle roboty do zrobienia. Nie znoszę. Więc robię porządnie. Co wcale nie musi oznaczać, że dłużej, czy że więcej wysiłku wymaga.
Ciśnienie mi się podnosi, jak słucham, jakie to szczęście daje ciężka praca. Moja "Ciota" przy każdej okazji wspomina, szykując sobie pierś do orderów, "ile to się ona gnoju na gnojniku nie narozwalała". Sugerując tym samym, że każdy, kto tego nie robił, nigdy w życiu nie pracował. Jakby życiowym sukcesem było się nazapierdalać do upadłego. Powodem do dumy nie są pęcherze na rękach od grabi, przy przewracaniu siana (raczej świadczą o tym, że się nie potrafi tymi grabiami właściwie pracować. Moja Babcia nigdy nie miała, ja mam zawsze.) Powodem do dumy jest w odpowiednim momencie wykoszone, wysuszone i zwiezione siano. Nie powiem, żebym sama nigdy nie musiała zapierniczać jak dzika. Na ogół wtedy, kiedy inni byli nie do końca ogarnięci. Do dziś pamiętam tę gorlicką łąkę, na która pojechaliśmy ze Starszym po siano we dwoje. On podjeżdżał i układał (Ja nie umiem układać kostek na przyczepie), a ja podawałam te kostki na długich widłach. Szybko, szybko, bo "się chmara". Komary cięły jak wściekłe, siano sypało się wszędzie gdzie mogło, a kostki były ciężkie jak jasna cholera. (Zwykle, jak mieliśmy załatwiać sprawę we dwoje, Starszy prasował kostki na moje siły. Wtedy miał być jakiś pomocnik do tego ładowania, pci męskiej, więc kostki były "słuszne". Ale temat został jakoś niedograny, facet nie przyszedł, zanosiło się na burzę, więc musiałam ja, bo takie sprasowane siano pozostawione na deszcz jest w zasadzie stracone.) Tak mi ta łąka zbrzydła, że nawet niechętnie tam jadę na rekonesans, choć siana już od dawna na niej nie zbieramy. I zawsze we mnie negatywne uczucia budzi robota robiona głupio, z użyciem głownie mięśni, a bez użycia mózgu.
Mnie także zdarzało się robić głupio. Bywało, że zostawałam sama z całym gospodarstwem, liczną chudobą, która trzeba było nakarmić, obrządzić, wydoić. Oraz z pracą zawodową i dwójką małych dziecek. Wtedy odpuszczałam rozumowi i stawiałam na mięśnie - zamiast latać dziesięć razy z wiaderkiem buraków (wiadomo - wejdą trzy) nosiłam je koszem "dwuusznym", bo szybciej. Musiało być szybciej, ale musiało być tez "porządnie". Bo jak nie uprzątnę u krów dzisiaj "porządnie", to jutro będę musiała użyć szczotki i zgrzebła, żeby je doprowadzić do "stanu". No to działałam. Dla mojego lenia. I dla siebie, bo siadanie pod osraną krowę i dotykanie jej czołem przy dojeniu to przyjemność średnia. Tylko nie wiem, czy te dziesiątki koszy z burakami, albo prosiaki wykradane spod maciory, co który "wyskoczył", w obawie, że przygniecie go tym swoim wielkim różowym cielskiem, w strachu przed zwierzakiem, który w bólach porodowych niezbyt łagodny był, stawiałabym za swój największy sukces i powód do dumy. Raczej porażka niejaka, że nie potrafiłam zapanować nad amokiem.
W kontekście tych zmagań z wiejską rzeczywistością, z przyjemnością wielką czytam bloga Jill z Wyoming. Która wspólnie z mężem ogarnia farmę ze zwierzakami różnorodnymi (bydło, w tym mleczne, kozy, konie, drób), warzywnik, sad, domowe przetwórstwo i gromadzenie zimowych zapasów. Do tego właśnie urodziła kolejne dziecko, pisze bloga, niejako "szkoleniowego", na którym zarabia, robi piękne zdjęcia oraz czerpie dochody z farmy. A przy tym nie wygląda jak zużyty mop. Ja się już wiele od niej nie nauczę, bo na tym etapie mi niepotrzebne. Czasem przepis najwyżej, jakiś kuchenny, wykorzystam. Ale przyjemnie się czyta, że ktoś tak sensownie ogarnia rzeczywistość, nie uskuteczniając sztuki dla sztuki, lecz działając celowo i z zamysłem. I trochę jej zazdroszczę, bo ja tak pewnie nie umiałam wszystkiego ładnie połączyć. Podobnym przykładem sensu i celowości jest pewna zagroda na Podlasiu. Chapeau bas!
O przykładach bezcelowości, miotaniu się i dreptaniu w kółko mówić nie będę.Oraz o próbach ucieczki przed własnymi demonami. Przed demonami uciec się nie da, trzeba je oswoić i obłaskawić. Wszelkie próby ucieczki kończą się źle....
Właśnie wyprowadziłam pieseły na przedostanie wieczorowe sikanko. I donoszę, że łysy wisi mi nad stodołą, nieco tylko z jednej strony schudnięty i lampi centralnie w drzwi. Oraz gwiazdy tu i ówdzie. W/g wróżb meteo miało zarzucać, częściowo mrożonymi, żabami. Ciekawe wobec tego, jaki będzie ciąg dalszy tych "wróżb", bo wypadałoby wreszcie do miasteczka się wybrać, co odkładam z dnia na dzień powodowana pogodowym niechciejstwem. Ale terminy wiszą nad głową. I w końcu wyjdzie na to, że żaby czy nie, a pojechać będzie trzeba. Gorzej, jak fanaberie pogodowe uziemią Starszego i pozostanie wieśbus, jako środek komunikacji.
Nie wiem co jest, ż eon nie przyjmuje komentarzy. Obraził się na mnie,, czy już za wielkie głupoty piszę
OdpowiedzUsuńPo latach patrzenia na wsi (jako letniczka) na krowy bardzo lub bardziej ufajdane i sterty gnoju w oborze 'normalnie' leżace ze zdumieniem przeczytałam w XIX wiecznym podręczniku gospodarstwa wiejskiego p.Nakwaskiej ( de domo Potockiej), że obornik wybiera się codziennie, a nawet 2 x dziennie. A w tych oborach tak ze 200 krów stało. Czyli nie tylko można - ale trzeba jak napisano powyżej. Porządne gospodarstwo to nie pgr. Jakby Colorado się chciało opisać swoje metody ogarnięcia całego gospodarstwa rolnego i pracy i dzieciów to dopiero byłaby lektura.
OdpowiedzUsuńByły i pegieery porządne... A podręcznik Nakwaskiej jest super. Niektóre jej rady i pomysły można i dzisiaj zastosować. Chociaz w jej czasach "pani domu" była bardziej menedżerem w swoim gospodarstwie. Dzisiaj jest kuchtą, służącą, praczką, pomywaczką, guwernantką/niańką i nie wiem czym jeszcze. A jak jej się udaje jakieś funkcje dyrektorskie sprawować to już jest cudnie.
Usuń