Już od poniedziałku.
Od poniedziałku głównym obiektem działań jest Ciota, czyli Najstarsza-ale-Nienajważniejsza szwagierka.
Zaczęło się niby w ub. czwartek, kiedy zadzwoniła Beretowa. Do niedzieli opiekę nad Ciotą sprawowały Berety. Potem pewnie już jej mieli dość, bo w poniedziałek Ciota zadzwoniła, że ją "plecy pieką" i co ona ma robić. Ponieważ już było zbyt późno, żeby doktorce głowę zawracać, obiecałam, że na następny dzień rano zadzwonię do niej, żeby przyjechała po godzinach przyjęc w gabinecie. (Doktorka mieszka w następnej wsi i wracając do domu przejeżdża nieopodal, więc nie ma problemu z wizytami domowymi, tym bardziej, że Ciota płaci). We wtorek zadzwoniła o 5.30, żeby mi się zwierzyć, że całą noc nie przespała.Szlag mnie trafił natychmiast, bo przed budzikiem się najlepiej śpi, zwłaszcza, jak się też zasnąć długo nie mogło. Od 7.30 zaczęłam wydzwaniać na komórkę doktorki, ale bez powodzenia. W końcu zadzwoniłam do przychodni.Okazało się, że w gabinecie doktorka telefonu nie ma, ale pani w rejestracji byłą na tyle uprzejma, ż ewzięłą ode mnie numer telefonu i zadzwoniła z aparatu z przenośną słuchawką, a następnie pomaszerowała z nią do gabinetu. Stanęło na tym, że po 15. będzie u Cioty.
A ja miałam rozłożone pierogi z płuckami. Taki drobny ukłon w stronę Starszego, który takie pierogi uwielbia. Jak skończyłam, w zlewie powstała sterta garów sięgająca szafek. Rzuciłam się więc na te gary, Starszy wysikał psy, rzuciłam kozom resztę trawy (z tym, że potem im ukoszę więcej) i już trzeba było jechać do Cioty.
Doktorka oczywiście była z opóźnieniem, bo trzy kwadranse zajęło jej opuszczenie mieściny. (Okazuje się, że korki są już teraz na wyjeździe w stronę Rzeszowa także). Doktorka osłuchała i wypisała skierowanie. Na kardiologię. Oraz zamówiła transport. Na transport trzeba było czekać ok godziny, tak, że na izbie przyjęć byliśmy ok. 17-tej. Potem trzeba było czekać, żeby doktorka z kardiologii łaskawie zeszła i "zadecydowała". Bo nie wystarczy, ze lekarz POZ kieruje, ona musi zadecydować. Kolejny raz stwierdzam, że szpitalni lekarze traktują tych rodzinnych jak durniów, podważają ich diagnozy i wypowiadają się lekceważąco. Co mnie zaskoczyło nieco, bo opinia w narodzie panuje, że lekarz za lekarzem murem stoi. Ale może tak było kiedyś, a teraz wszystko jest popieprzone.
W każdym razie byłą na tyle przyzwoita, ze zleciła biochemię, na która znów trzeba było czekać około godziny. W międzyczasie zrobili Ciotce EKG i rentgena. Jak się wyniki znalazły, to znów trzeba było czekać na doktorkę. A potem już gwałtem na tomografię, bo radiolog tylko do 19-tej. I Ciotka została położona na intensywnej. Cała wystraszona, że co to będzie, chlip, jak ona umrze, chlip, a testamentu nie napisała, chlip.
Powiedziałam jej, że i tak będzie co ma być i wpływu na to nie mamy, więc szkoda chlipać. A potem przyszła znajoma salowa i Ciota zaczęła opowiadać historię swych życiowych sukcesów. Czyli, jaka ona była zajebista i ile gnoju na gnojniku rozwaliła oraz jakie torty piekła.
Wylazłam stamtąd o 19.30 i jak wróciłam do domu, to ciąg dalszy był jak w KZ - czyli biegiem i z układaniem kolejności w głowie. Oczywiście parę tematów wypadło z harmonogramu ze względu na późną porę.
A wczoraj udałam się w odwiedziny. Bóg wszystkich bogów wywalił ja już z ojomu na ogólną. I oczywiście na dzień dobry pretensje: że torby nie zostawiłam i pielęgniarki nie miały jej w co spakować, że drugich skarpetek nie ma, a te już brudne (ciekawe, gdzie zabrudziła przez noc), że ona już tu drugi dzień, a u lekarza nikt nie był się dowiedzieć, że nogi ma popuchnięte, a heparyny jej nie dają (popuchnięte miała już w domu, bo oczywiście diuretyków znowu nie zażywała, z tym, że jej popuchnięte nogi to jest jedna masakra). Ale, zamiast leżeć, siedzi na brzegu łóżka i deska jej się w uda wrzyna, co na opuchliznę wcale nie pomaga. Poszłam do pielęgniarki zgłosić. Obiecała powiedzieć doktorce dyżurnej. Ale, że doktorka była akurat więc poszłam sama. Doktorka o Ciotce nic powiedzieć nie mogła, bo ona na damskie sale nie zagląda nawet, ale gdyby jej się chciało, to komputer ma przed nosem, a w nim wszystkie dane. Kwestię nóg pominęła, czyli udawała, że nie słyszała, bo przeciez na kardiologii się nogami nie zajmują. Więc poleciałam do apteki, kupiłam Lioton i posmarowałam jej te nogi, kazawszy najpierw się położyć. Stanęło na tym, że dziś mam być przed 10-tą, żeby rozmawiać z szefem. o bez rozmowy nie uchodzi. No jak to, ona "za wszystkimi chodziła" do doktorów i ją wszyscy znają.
Harmonogram znowu diabli wzięli. Ale podczas wizyty u koziów stwierdziłam, że Andzia ma jakoś dziwnie za mokro. Najpierw mi zaszumiało za uszami, ze może wody, ale pooglądałam z boku i z tyłu i jednak, na szczęście, jeszcze nie. Więc się wzięłam za usuwanie tego mokrego. W trakcie czego doszłam do wniosku, ze ten boks jest niewygodny bardzo i w razie "W" nie będzie się jak w nim obrócić nawet. Wobec czego nastąpiła zmiana planów i do boksu po Stefanie poszła Andzia. Nawet jej się spodobało, poobwąchiwała wszystko i położyła się na świeżutkiej słomie. Natomiast cudak zaczął szaleć, no bo przeciez ona nie może być tak daleko od mamusi. Więc cudak poszedł do Andzi boksu. Strasznie je się spodobała lizawka, czerwona, i lizała zawzięcie. A u Andzi musiałam przywrócić infrastrukturę, czyli poprzykręcać uchwyt na wiadro, podstawkę pod lizawkę, karmidło. Andzia w tym czasie leżała pod żłobem, bo dla nich nawet dźwięk wkrętarki jest przerażający. I tym sposobem zeszło mi do 21-szej!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..