W celu nabycia przeszperałam sklepy w najbliższej mieścinie. Same duże i dużo bardzo ładne. A mi potrzebna nieduża i tylko ładna. Skończyłoby się na tym, że z Rz. wróciłabym także bez puszki, bo nóg nadwyrężać nie chciałam i długodystansowych pieszych wycieczek urządzać. Gdyby nie pociąg.
Przybyłam otóż na dworzec z 10 minutowym wyprzedzeniem. Pociąg stał oczywiście. Napchany jak konserwa ze szprotkami. A jeszcze na moich oczach się dopychał. Nie ma, żebym ja na stare lata za szprotkę robiła, stała te 40 km/pół godziny na jednej nodze z inną szprotką wiszącą na plecach, kolejną stojącą mi na nodze, a następną chuchającą w nos. Następny pociąg za godzinę, świat się nie zawali.
Zrobiłam w tył zwrot z peronu i powlekłam się do dawnego SDH Pionier (nie wiem nawet, jak się to teraz nazywa, być może na fali reminiscencji -tak samo). I tam, w zajmującym cały parter dziale porcelanowo-garnkowo-przydasiowym zlokalizowałam metalowe puszki w liczbie sztuk 3 w dwóch wzorach. (Było jeszcze parę innych, ale takich na kilo makaronu)
Niechcący nabyłam puszkę z herbem Tai-Pana. Teraz już nie mam innego wyjścia, jak nadrobić zaległości literackie i przeczytać.
W towarzystwie pozostałych i filiżanki z zaparzoną herbatką.
No i moda nastała na papierki, papierki królują wszędzie, w różnych wydaniach. Dobrą herbatę liściastą kupić trudno za przyzwoite pieniądze. (A te Ulungi i Yunany z Posti były całkiem niezłe. Nawet zwykły Madras był lepszy od tego Twinningsa, z którego pudełko tam stoi na obrazku). Pojawiły się sklepy z herbatami na wagę, nawet w mojej mieścinie najbliższej są dwa. Ale ja nie mam przekonania. Lubię wziąć w rękę pudełko, poczytać, kto to wyprodukował, z czego i gdzie wyrosło.
No i parę zdań o tych herbatkach, które widać na obrazku.
Twinnings -szkoda gadać. Inglisz brekfest już mówi za siebie - nijaka, jak inglisz kiczyn, łamany liść, dno.
Basilur -to przypadkowe odkrycie w sklepie, gdzie kupowałam bolesławskie kubeczki dla Kasi. Oni tam nie sprzedają ogólnie herbaty. Maja tylko tę jedną. Ta z puszki to był zwykły cejlon (Dziewczynka w sklepie powiedziała, że herbata jest pomarańczowa, bo na puszce napisane jest "orange pekoe". Kolejny dowód na tezę, że sprzedawcy nie mają bladego pojęcia, co sprzedają). Ostatnio pojawiła się w Ross...i wystąpiła tam w wersji "magic nights" - przecudnie pachnąca mieszanka z kwiatkami.
No i Earl Grey Imperial Braci Mariage - jak się zrobi greja perfumując bergamotką dobra herbatę to to jest właśnie grej ( a nie śmiecie zaprawione chemią, dla zabicia zapachu śmiecia). Tę herbatę dostałam w prezencie od Pumy. Normalnie trochę nie bardzo mnie stać na wydatek ponad 60zł za 10dag herbaty ( u siebie kosztują od 15€ w górę z tej serii, w czarnych puszkach), ale jest warta swojej ceny! ( O braciach Mariage i ich herbatach napisano nawet książkę, którą można nabyć np. na amazonie za jedyne 50 $. Taką 100gramową paczuszkę z serii classic też tam można za 49$ upolować)
W domu herbaty piło się dużo. Oczywiście była to dobra herbata liściasta, uprzednio zaparzona w imbryczku. Imbryczek był porcelanowy, każdorazowo wyparzany wrzątkiem, cały ceremoniał. A czajnik! Czajnik był olbrzym aluminiowy. Z pół wiadra wody do niego wchodziło. Czajnik był prezentem od Dolka. A Dolek był sąsiadem zza płota, ojca przyjacielem od zarania i bardzo często do nas wpadał na herbatkę. A że lubił sobie posiedzieć, to tych herbatek wypijał kilka. No i któregoś dnia wpadł z tym olbrzymim czajnikiem. (Czajnik stawiało się na węglowej kuchni, stąd jego wielkość dowolna. U siebie mam najmniejszy dostępny czajnik, bo naród ma tendencje lać na full by zaparzyć jedną herbatę. Resztę się oczywiście wylewa i nalewa nowy pełny czajnik na następną)
Herbatka na ogół występowała solo. Czasem z mlekiem - wtedy bardzo nie lubiłam, teraz często pijam w ten sposób doprawioną mocną herbatę.
Zimową porą występował taki mamin wynalazek -herbata z jabłuszkiem. Do kubka wkrawało się w drobniutką kosteczkę jabłuszko, przykrywało spodeczkiem do naciągnięcia.Jabłuszko to była zimowa antonówka, kwaśna, aromatyczna i długo się przechowująca na piwnicznych półkach. Świetnie zastępowało to cytrynę.
Herbatkę na codzień pijało się z kubeczka. Kubeczki były dość spore i musiały być z cienkiej porcelany. Były takie w tamtych czasach, teraz dopiero nastała era kubasów z jakiegoś grubaśnego czegoś. Masakra. (Załapałam się kiedyś na kubek z neski. Usiłowałam coś z niego wypić. Skończyło się na tym, że się oblałam jak dzidzio)
Tamte kubki były białe, bez zdobień, co najwyżej jakiś delikatny wzorek (pamiętam takie maleńkie różowe różyczki i niebieskie kwiatuszki. Pamiętam, jak pamiętam -dzbanek od tego kompletu się ostał i stoi na Górce na kuchennym oknie. A w komplecie był właśnie ten dzbanek, mlecznik, cukiernica i kubki, które miały kształt gruchy).
Mama miała takiego "fioła", że kubki maja być cienkie. Potem nastała moda na porcelit kolorowy, który oczywiście nie miał racji bytu. Natomiast któregoś dnia Mama przytaszczyła przecudny serwis kawowo-herbaciany 12-osobowy. Z cieniusieńkiej porcelany, z granatowym i złotym paseczkiem u góry filiżanek. Ten serwis zaginął w akcji, czego nie mogę przeżałować. (Mamy dom został sprzedany z zawartością, gdy Gocha już była ciężko chora - wpadła samolotem, tam i z powrotem, żeby tylko podpisać umowę. A brat nie miał głowy do jakiś drobiazgów nie z tej ziemi. Więc został tam ten serwis wraz z cudnymi kryształowymi "wiwatówkami" i innymi drobiazgami. Ciekawe tylko, czy ci, którym się te rzeczy dostały potrafili je docenić, czy wyrzucili na śmietnik. Takie wiwatówki np. to unikat, ale jak ktoś nie ma pojęcia - to jest to "uszkodzony" kieliszek, bo nie ma go jak postawić.)
No i tak, na okoliczność herbacianej puszki zlazło mi na wspominki.
Szukam kubka. Herbata najlepiej smakuje w porcelanie.Moja filiżanka mnie nie zadowala. Raz, że za mała, dwa, że działa mi na uczucia estetyczne, bo jest po prostu brzydka. Inne istniejące filiżanki też nie. No to szukam kubeczka.Oczywiście musi być biały, gładki i cienki.
PS. Ten wpis powstał dużo wcześniej. Z powodu iż wujek Gie,często robi sobie, jak mu się widzi - się po prostu nie opublikował we właściwym momencie.
Nie jestem koneserem i smakoszem herbaty, może dlatego, że piję ją w dużych kubkach, taki musi długo trzymać ciepło i ogrzewać dłonie. Ale z przyjemnością dowiedziałam się dużo z Twojego posta, popijając Earl Greya Ridgways
OdpowiedzUsuńNo to, właśnie o to chodzi: duży kubek grzeje dłonie i popijamy małymi łyczkami. Żeby ten kubek tak przyjemnie trzymać w dłoniach to nie może być za ciężki. Na co dzień używam takich wielkich kubasów z arkoroku. Ciężkie i nieprzyjemnie grube brzegi mają. Filiżanka może elegancka, ale też się do takiego delektowania nie nadaje ze względu na kształt i wielkość. Śmieszne - grzebiąc w sieci w poszukiwaniu kubka (a i tak kupię naziemnie, bo pomacać muszę)znalazłam dokładnie takie baniaste kubasy, jak dawno temu w domu były!
OdpowiedzUsuńDostałam kiedyś od moich synków dwie puszki, solidne, z uszczelką, i solidnym zamknięciem, jedna służy do kawy, druga do herbaty; herbata tylko mieszanka, liściasta czarna i earl grey, ale to są zwykłe herbaty, ze sklepu, a nie z towarów kolonialnych:-) no i z łyżeczką miodu, czasami z kroplą słowackiego rumu tuzemskiego; na Pogórzu spijamy jej wielkie kubasy, mąż to pewnie ma półlitrowy; nie, w filiżance nie, za mała, za delikatna, ma być dużo i gorąco; wiwatówka? my mówimy na taki kielonek "kulawka".
OdpowiedzUsuńO, widzisz, "kulawka"! Swoją drogą, ciekawe, czy na pańskich dworach dawniej rżnęło się tą kulawką o glebę po uskutecznieniu, czy też służba biegała i zbierała.
UsuńNo, moje przeca też ze sklepu. Ale szukam dobrych. Teraz te jakieś Rogersy itp panują na ogół, a tego nie tykam.
Herbata na ogół solo, czasem tylko z mlekiem do śniadania, jeżeli kawę wypiłam wcześniej.