A wszystko to z powodu trawnika. Zaraz, jak tylko trawa mogła urosnąć to urosła i złapałam się za kosiarkę, żeby nie urosła jeszcze większa. Zimno nie było za bardzo, ale wiał bardzo zimny wiatr. Jak się kosiło, to ciepło było. No i jeszcze potem ciepło było trochę, więc się nie ubrałam. Skutki zaćmienia są daleko idące: najpierw przez tydzień było powiedzmy przeziębienie. Potem jakaś paskudna angina (pomysleć: przez 35 lat trzaskałam dziobem na wyższych decybelach i nigdy mnie gardło nawet nie skrobało. A teraz? Angina! Brak ćwiczeń?) Potem byłam jak skóra zdjęta z diabła i wyżęta. Ruszanie ręką czy nogą było pod dyktando tego co niezbędnie muszę. Ruszanie szarymi komórkami w celu spłodzenia jakiegoś tekstu przechodziło także moje możliwości.
Kiedy początkiem maja sąsiedzi siali i sadzili, ja byłam w stanie tylko przesnuć się drogą z psami w zwolnionym tempie. Za zakładanie plantacji zabrałam się dopiero 15 maja i zajęło mi to 3 dni. Otoczenie pocieszało, że nie ma czego żałować, bo "w ciepłą ziemię..." itepe, itede. Rozsadę pomidorów, częściowo produkcji własnej, częściowo - Najważniejszej, miałam fatalną. Sadziłam toto na wqrwie najwyższym i bez przekonania. A raczej z przekonaniem, że szkoda mojej pracy, bo i tak nic z tego nie będzie. I, niespodzianka! Chlasnęłam toto raz miedzianem a potem drożdżami i pomidory są na cud.
W uprawach parę sukcesów i parę porażek:
marchew posiana z taśmy nie wzeszłą zupełnie, posiałam drugi raz z palca
buraki schodziły różnie, ostatecznie się namyśliły
z cebulą z dymki jakaś porażka, czyżby też ptaki dymkę powyjadały?
bób schodził przez miesiąc, tzn wschodził sobie systematycznie, tak ze jeden już duży, a inny dopiero wylazł
dynie podobnie, z tym, że niektóre zrezygnowały
truskawki posadzone początkiem kwietnia z sadzonek frigo wyjątkowo odmówiły współpracy - zawsze takie sadziłam wiosną i zawsze miałam z nich owoce już w tym sezonie. Tym razem owoce występowały pojedynczo. Krzaczki rozrosły się bardzo słabo, choć na jesień dostały kozie gówienko, a wiosną, pod agregat truskawkowy nawóz. Poprzednia "plantacja", założona na świeżo zaoranym ugorze, "na pusto", spisała się znacznie lepiej.
Ale nie jest całkiem źle. Ogórki posiane nie zeszły prawie wcale - w 12 metrowym rzędzie tylko 3 krzaczki. Natomiast te posadzone z rozsady rozrosły się pięknie, już owocują i właśnie pierwsze wiadro kwaszeniaków zostało nastawione.
Posadzone wiosną drzewka się przyjęły. Nawet te dwie winorośle, które pięknie dawały rade, a potem zostały ścięte wielkoponiedziałkowym mrozem odrodziły się. Ale wisteria nie zakwitła. No i orzechów nie będzie. Co ma tez pewne plusy dodatnie. Nie będzie też antonówek i renet. Wiśnie występują pojedynczo oraz natychmiast robaczywieją (kto dawniej widział robaka w wiśni?!).
Skutki mojej kwietniowej niemocy są fatalne. Ogród przed domem jest w takim stanie, że nie wiem ile teraz czasu i pracy trzeba będzie włożyć, żeby doprowadzić go do wyglądu.
Teraz wygląda jak stepy Akermanu.
Na pierwszym planie jest mój ziołowy ogródek, w którym się melisa rozrosła strasznie, nie wiadomo skąd się wziąwszy. To te kępy po lewej. Po prawej jest czarcie ziobro, które już się zbiera kwitnąć. A kwitnie lawenda. Kozy dostały ziołowe wiąchy lawendowo-miętowo-szałwiowe, dla poprawy klimatu i much odstraszania. Już nawet Wanda się zapędzała jedną zeżreć, ale uratowałam.
Przedwczorajsza, piętnastominutowa burza strat nie narobiła wielkich. Lipa się oparła (Wciąż się boję, że przy którejś burzy poleci, bo leciwa już nieco, miejscami ma dziuple na przestrzał. A jak poleci to na druty i wtedy będzie katastrofa. Na razie nie ma opcji wycinania. Lipa ma wartość sentymentalną dla Starszego, dla mnie zresztą też, a formalnie nikt nie widzi żadnego zagrożenia z jej strony. No to niech stoi i huczy lipcem.)
Natomiast w sadzie wichura ułamała dwa pomniejsze konary z orzecha i cały czubek z drugiego "cesarza". Co zauważyłam dopiero wczoraj, podczas wieczornego spaceru z psami, ponieważ ułamany konar wisi na drzewie. I w dodatku bez piły ściągnąć się go nie da. Ale to pchła, w porównaniu z tym, co te burze naszkodziły gdzie indziej. Gradem gdzieś rzucało strasznie, bo Dziecko pojawiwszy się na gumnie, zakręciło bączka autem i pognało popatrzeć na kukurydzę. Czy stoi. (Dziecko posiało w tym roku 8ha kukurydzy. Włożyło w to do tej pory 10 tysięcy dutków, a to jeszcze koszty nie wszystkie, bo kombajn dojdzie i zwózka.) I tak to jest z tym dyrektorowaniem pod chmurką - czasem bywa, jak w ruskim banku - wkładasz-nie wyjmujesz. I w dodatku nie do końca masz wpływ na to czy wyjmiesz i ile, bez względu na zaangażowanie.
A dziś Światowy Dzień Psa.
Na tę okoliczność przedstawiam Borysa:
Białe wróciło na Górkę. Tym razem nie jest to rodzima rasa, chociaż też pastuch, tyle że słowacki. Rośnie jak na drożdżach i momentami udaje pomocnika mechanika. No, a potem wygląda właśnie tak, kiedy się zmęczy i legnie w smarach.
PS.
Dziękuję Wam wszystkim, którzy tu zaglądaliście, mimo ciszy w eterze, za wytrwałość. Pozdrawiam.
Bo to chyba prawda z tą "ciepłą ziemią", rzodkiewka wysiana w marcu od razu wystrzeliła w pędy, a groszek 6-tygodniowy też marcowy zaczął rosnąć porządnie w maju:-)
OdpowiedzUsuńJuż miałam mejla skrobnąć do Ciebie, bo taka długa przerwa w blogowaniu, że aż niezwyczajna:-)
Moja trawa dopiero skoszona pierwszy raz spalinówką, a urosła w pas, kosy napsute były, dopiero chłopaki z P-ska naprawili je w połowie maja. W ogrodnictwie szału nie ma, z ogórkami podobnie, choć te z sadzonek mają już 1-centymetrowe ogóreczki, dynie posiałam na grządce permakulturowej, zaczęły rosnąć dobrze, od kiedy noce ciepłe.
Wczoraj wiało sakramencko, znowu położyło śliwkę, jednak drzewo z liśćmi daje większy opór i stare węgierki łamią się jedna po drugiej; nie nadłamuj się, chyba syn wykosi Ci dzisiaj trawę, bo właśnie słońce wygląda zza chmur, tylko wiatr owieje i można działać.
Słodkie to puchate białe, Borysek, będzie paść kozy:-) to masz teraz trzy psy?
Pozdrowienia ślę zza miedzy:-)
U mnie wiało przedwczoraj tak strasznie. Dzis stwierdziłam, że i z pierwszego "cesarza" ułamany solidny konar i tez wisi, niestety na drzewie.
UsuńZ tymi śliwkami to coś jest takiego, one chyba kruche bardzo są. U mnie te, które "wypadły" to właśnie wiatrami położone zostały. W tej chili mam tylko 2 -jedną wczesną i stanlejkę, ale z niej pożytek kiepski, bo i choruje i robaczywieje, a nie mam rozpędu tego pryskać. Te trzy wiosną posadzone jeszcze chwila, zanim zaczną owocować.
Syn jednak nie przyjechał, więc nie skosi.
Po tych deszczach wszystko ruszyło i pomidory znowu wiązać trzeba. Cukini kilka juz dobrych było, ale w susze rosły, więc starzały się od razu. Nie podlewam w tym roku, kręgosłup buntuje się strasznie, więc trudno. Na razie wielkiego deficytu wody w glebie nie było.
Borys, jak napisałam -na Górce, czyli Brata pies to jest. Igor niestety na tęczowych łąkach -początkiem czerwca Puma zdecydowała, że trzeba. Moja staruszka coraz biedniejsza i tak cały czas myślę, żeby na mnie taka decyzja przyjść nie musiała. A jakby-gdyby, to szczeniaka już nie wezmę. Nie można tego zrobić psu, że ktoś go kiedyś będzie musiał dochować...
Sory, ale ja z tej mojej czarnej dziury nigdzie nie wyglądałam. I nie zaglądałam.
Fajnie ,że jesteś.Krystyna
OdpowiedzUsuńDzięki, że jesteście.
UsuńI ja się ucieszyłam, że się pojawiłaś :-)
OdpowiedzUsuńUfffffffff... Długo kazałaś na siebie czekać :) Ale dobrze, że jesteś. Ogrody i sady wszędzie dostały po liściach, nawet u nas, w jednym z najcieplejszych regionów, pomarzło sporo zasiewów i owoców. A noce są zimne i ciepłoluby słabo rosną. Taki rok...Pozdrawiam- BDB
OdpowiedzUsuńNaprawde takiego zaniedbania na blogu Iwonko dawno nie bylo. Cieszę sie ze sie odezwałaś. Pozdrawiam Przemo...:)
OdpowiedzUsuń