Maj buchnął lipcowym upałem i sierpniową suszą. I trzymało tak przez kawałek czerwca jeszcze, nie pozwalając nosa wytknąć do późno-popołudniowych godzin. Nawet psy leżały jak skóra z diabła, porozrzucane popod nogami (szczęściem domownicy też dogorywali po kątach, więc bez kolizji raczej się obywało, z wyjątkiem jednej, gdy pańcia pomykała z praniem na balkon i zaliczyła glebę zahaczywszy o wyciągniętego cybucha Czarnej). O dziwo potrzeby większe i mniejsze jakoś nie istniały, a gdy ciupasem psy wyciągnęłam, sobie i im naprzeciwko, Księżniczka po paru metrach spaceru robiła w tył zwrot i zmykała do domu.
A potem nagle termometr oszalał, poleciał na łeb-na szyję, 20 stopni ponad w ciągu doby i raptem okazało się, że trzeba wygrzebać gacie-na-wacie, w których pomykam zimnom porom, a nawet kurtałkę (Szczęściem, albo lenistwem na strych jej nie wyniosłam, bo musiałabym czołgać się po tych schodach do nieba. Jak wiadomo, schody do nieba strome są i trudne do pokonania.) No i jak zdecydowało się ochłodzić, to zdecydowało się także popadać. I tak sobie popaduje - trochę padnie, trochę słońcem błyśnie - na dobrą sprawę ani deszczu, ani pogody. Parę razy mnie już tak pogoniło, że leciałam biegiem niedoschnięte pranie zbierać, po czym się rozmyśliło w momencie, gdy już z tym praniem wchodziłam do domu. Wobec czego wieszam teraz na suszarce i ustawiam ją pod daszkiem strychowego balkonu, gdzie mniej zdecydowany deszcz nie sięgnie. Wykorzystuję momenty słoneczka i wyciągam siebie i psy poza gumno. Co się często kończy tak, że po przejściu tych 200 metrów do sadu robimy nagły w tył zwrot i w strugach deszczu padających z niewiadomo-skąd-nadeszłej chmury pomykamy do domu. A że możliwości pomykania żwawego ma tylko jedna z nas trzech, tj. Czarna, zatem w domu pojawiamy się a la kura.
Deszcze parę tematów załatwiły. Między innymi rozwiązały kwestię obfitości nadmiernej. Bowiem obfitość pojawiła się w owocu wszelakim sezonowym przedsezonowo występującym. Najpierw sąsiadów czereśnia uginała się pod owocem dorodnym. Który, o dziwo, nie stał się szpaczym łupem (zdaje się szpactwo zostało przetrzebione przez ten nagły nawrót zimy, który nastąpił tuż po tym, jak szpaki pojawiły się na kozim trawniczku). Sąsiadka zachęcała do korzystania, a ja czereśniom oprzeć się nie potrafię. Mierząc siły na zamiary zerwałam tylko w 5-litrowe wiaderko - wszak na zerwaniu nie koniec, trzeba jeszcze wydrylować a potem odstać swoje nad garem, potem pobujać się ze słoikami, zapasteryzować i poparzyć paluchy, wyciągając z gara. (Kolejny sezon przetworów się zaczął, a ja nadal nie nabyłam narządka do wyjmowania słoików z kipiatoku)
Naszło mnie na czeko-dżem z tych czereśni. Przekopałam zasoby sieci, ale znalazłam tylko śliwkowy oraz truskawkowe coś, co polegało na wymieszaniu gotowego dżemu z rozpuszczoną czekoladą. Wobec tego uskuteczniłam swobodą tfurczość. Jest jadalne. Zużyłam paczkę kakao oraz 3 i pół tabliczki czekolady gorzkiej i mlecznej (bo Dziecko wołało, żeby mleczną - niech mu będzie)
Resztę czereśni załatwiły błyskawicznie 2 dni deszczu. I problem z głowy...
Zaraz potem pojawiły się wiśnie w stanie dojrzałym. I były uprzejme występować tak nisko, że nawet za bardzo ręki nie musiałam podnosić, by narwać co trzeba. Ustaliłam, że trzeba 2 wiadra. Jedno poszło w sokownik, bezobróbkowo i wiśnie przeistoczyły się w sok. Drugie wydrylowałam, paluszkami zresztą i zamieniłam na dżem i konfitury. W zasadzie dżem okazał się raczej frużeliną - chciałam mniej sztywny niż poprzedni, dałam mniej pektyny, wyszło na to że za dużo mniej, ale nic to - zje się. Do tego, do czego się u mnie stosuje dżem wiśniowy taka frużelina będzie akurat nawet bardziej. Resztę wiśni załatwiły deszcze. Dodam tylko, że u mnie w sadzie jest 8 drzew wiśniowych, dużych, dorodnych, które w tym roku oblepione były owocami cudnie. I te dwa wiadra zerwane przeze mnie oraz jedno zerwane przez Rzeszowską to była zaledwie cząsteczka tej obfitości. Oraz, że w przyszłym roku na pewno owoców nie będzie. Ale trudno, uhaha. Zauważyłam też, że wśród sąsiadów jakiś maniaków przetworowych nie ma, poza tym jedni maja własne, inni nie maja, ale nie potrzebują, jeszcze inni mają ale też nie potrzebują.
Jeszcze rzutem na taśmę, tuż przed deszczami udało mi się pozyskać porzeczki z moich dwóch i pół krzaczków, w ilości 5 litrów zamienionych na sok. Oraz, w konkurencji z pszczołami uszczknąć nieco kwiatu z lipy, z którego powstał lipny syropek. A lipa była tak kwieciem oblepiona tego roku (mocno przedwcześnie zresztą), że jak lunęło, patrzyliśmy na nią z obawą, czy uniesie ciężar tych kwiatów obciążonych wodą, bo gałęzie gięły się mocno. Nie kwitła zbyt długo, ale przez jakiś tydzień lipne granie i lipne wonie dominowały na gumnie.
A to lipa własnie. Dokładnie cała była tak oblepiona kwiatami.
Pierwsze lipy zakwitły w tym roku, gdy jeszcze włóczyłam się po lecznicach, czyli końcem maja - miałam tam za oknem taką jedną, ale nie kwitła tak obficie, jak nasza staruszka.
Jak opędziłam co ważniejsze zadania sezonowe to poza tym głownie siedzę. Siedzę, ponieważ jestem zbyt ąkła, żeby działać, a ponieważ siedzę, więc jestem zbyt ąkła, żeby działać. Bo wiadomo jak bezruch działa na człowieka - szkodzi.
Akcje mnie nie omijają, chociaż może mniej absorbujące fizycznie: skonstatowałam pewnego dnia, po tych moich domowych nieobecnościach, że koty mi leją równo, w różnych miejscach, głownie do lania nieprzeznaczonych. W męskie kapcie, kocyki na ławce itp. W zasadzie jeden kot - łaciata. Przeciwdziałać należało zdecydowanie i stanowczo. Zasada pierwsza: kot nie naleje w kapcie, jak nie będzie kapci. Zrobiłam porządek z butami walającymi się pod kuchenną ławką, wyprałam i wypierniczyłam kocyki z tej ławki, popsikałam gdzie się dało nieznośnymi kotu zapachami. No i kota dostała obróżkę feromonową, bo po kątach leje kot w stresie. Przy okazji zakupu obróżki nabyłam dla Areczka Kalm Aid, który Areczek już wcześniej dostawał i dobrze mu się działo. Tak, że jednym rzutem dwa wariaty zostały spacyfikowane.
Kotecka w obróżce kitfasi się na łazienkowym oknie pomiędzy doniczkami z aloesami i domaga się głasków. Jakoś te feromony na nią działają, bo się bardziej głaskliwa i przytulasta zrobiła, przychodzi nawet na kolana a bywa, że i na łózko się wepchnie. Co się niestety skończyło tym, że Czarna, rozwalona jak na swoim, pokazała jej zęby z powarkiem, gdy usiłowała wejść w sam raz przed jej nosem.
No i nie leje. Nie wiem, czy dlatego, że obróżka, czy dlatego, że nie ma w co.
Fragment mojej rabatki, która teraz jest funkiowo - liliowcowa. Niestety funkie zostały przetrzebione przez nornice. W końcu wstawiłam pipki, ale dla niektórych było już za późno.
Jesienią, a potem jeszcze i wiosną poszukiwałam liliowców w takim kolorze. Ostatecznie do zakupu jakoś nie doszło. Po czym się okazało, że dobrze, bo mam. Te, posadzone poprzedniej jesieni, w ubiegłym sezonie nie kwitły i teraz mnie zaskoczyły cudnie czerwonym kwiatem.
Ten także nie kwitł ubiegłego lata. Czaruje różowością z odrobiną żółtego i bordo (czy jakiś plastyk by się odważył tak zestawić kolory?) Przy nim ten czerwony to jest prościuch zwykły.
A to tegoroczny nabytek, od dalszej sąsiadki wysępiony. Wykopała, jak leci, nie pamiętając, gdzie co jak kwitnie. Ale zakwitło pięknym kwiatkiem i obficie. Niestety, tylko ten posadzony na rabatce, bo pod gruszą są marne strasznie
I taki - pełny, Tych jest pół rzędu przed domem, druga połowa to te czerwone.Ładnie wyglądają, maja niezbyt długie pędy kwiatostanowe, które są dość sztywne i zachowują pion. Te czerwone, niestety, długaśne bardzo i niektóre wymagają wsparcia
No i jeszcze funkia tak się pięknie postarała. Ale wczoraj już te kwiatki zmarnowane wyglądały z daleka. Myślałam, że z powodu deszczu. A dzisiaj, przy bliskim rzuceniu okiem, okazało się, że mszyce je dopadły.
Miałam ten sam problem z funkia w ub. roku - mszyce i mrowki zniszczyły kwiaty błyskawicznie. Teraz to samo. Juz mszyce były zadomowione, mrówy w biegu po kwiatach, wiec zaryzykowalam, wiedzac, że niedługo nic nie zostanie. Popsikalam kwiaty preparatem na muchy/komary/inne latawce. W akcie desperacji, oczywiście. I co? I kwiaty wytrzymały, żyją, za to nie żyją mszyce, a mrowki poszły szkodzić gdzie indziej. Zresztą bylam na nie mocno wqrzona, ponieważ wcześniej przylazly mi do slodkich drożdżówek, które az się ruszaly! A w nocy wypiły mi farbowaną wode gazowaną.Dzis polecialam aerozolem po muchach pod lampą. Pomogło! Nie otrulam ani psow, ani siebie. A preparat nazywa się: RAID muchy i komary!��������
OdpowiedzUsuńRaid na muchy w aerosolu to sprawa mocno doraźna. Nigdy nie stosuję, bo to jest bez sensu ponieważ tłucze tylko te muchy, które akurat latają. W dodatku trzeba wszystko spożywcze pochować, komnatę zamknąć, potem wietrzyć, a płaszczyzny na które spadło -umyć.No i niedajboże jak spadnie na pościel -to wymienić. Lepszy jest dwuskładnik, którym się maże i robi robotę długo potem, albo płytki lepowe. Jak się nie wymyśliło siatek w oknach oczywiście.
UsuńA mszyce i mrówki to komplet normalny, bo te mrówki te mszyce hodują. Drożdżówki na przyszłość w szczelną folię, albo obłożyć w koło obierkami z ogórków = podobno działają, choć nie sprawdzałam, bo po domu mi się mrówki nie szwendają. A słodka kolorowa woda im nie zaszkodził
Pogoda w tym roku dziko naprzemienna, lato wyprzedziło wiosnę, natura nawet daje sobie jakoś radę ale jej koronne stadium ewolucji ledwo dycha, ciało nie nadąża.
OdpowiedzUsuńŚliczne masz kwiaty, rzadko je focisz i chwalisz.
Moja lipa też w tym roku była jednym wielkim ulem.