No i straż pożarna miała trochę roboty, bo tylko w ubiegłym tygodniu na wiejskiej magistrali dwa wypadki się zdarzyły spowodowane szklanką bądź tym, że znienacka nawaliło. Wiejska droga jest w kolejności utrzymania niejakiej, przy "normalnych" opadach pies z kulawa nogą się nie interesuje. Jak już faktycznie mocno sypnie, to coś tam przejedzie, najczęściej ograniczając się do małego odcinka przy wyjeździe na starą Eczwórkę. A lodowisko na szosie? Wszak wieśniaki są przyzwyczajone do warunków utrudnionych. Tyle, że wieśniaki robią się ostatnimi czasy takie "nie wiejskie, nie miejskie" - już o korzeniach zapomniawszy, a nowych obyczajów nabywszy wyrywkowo i to niekoniecznie akurat "TYCH". Nie wspomnę już o tym, że w dawnych, "wieśniackich" czasach wieś była bardziej zorganizowana, w okresie zimowym były wyznaczone dyżury "do śniegu" i chłopy sumiennie rakietowały własnymi łopatami.
Tak jakoś przez póltora tygodnia czułam się jak normalny człowiek. Az zaczęłam na prawo i lewo rozpowiadać jaka to cudowna poprawa nastąpiła. Zwłaszcza do Najważniejszej się pochwaliłam, trochę z powodu iżby może dała mi spokój z sugerowaniem chorób, które ja mogę mianowicie posiadać oraz zlecaniem badan i lekarzy. No i się natychmiast skończyło. Przez dwa dni zdychałam totalnie, w sobotę ożyłam około 4tej rano i zabrałam się za kuchenne wyczyny.
O siódmej gołąbki już siedziały w piekarniku. Tradycyjne, z ryżem i mięchem, częściowo zawiniętym w liście kapusty włoskiej, a częściowo - białej, bo ta włoska jakaś mała była.
Ze względu na tę zwykłą kapustę nie podlałam ich do pieczenia pomidorami, jak zwykle (wiadomo, że pieczone w kwasie, liście białej kapusty nie zmiękłyby do końca świata), tylko bulionem ze śmietaną. Która się oczywiście brzydko ścięła, co zresztą widać na zdjęciu. Nie pomyślałam o nabyciu śmietanki pasteryzowanej - efekt wizualny byłby lepszy, gdyby jej użyć zamiast zwykłej śmietany.
Potem przyszła kolej na szarlotkę, która łaziła już od dłuższego czasu. Planowana była w ub. tygodniu, ale musiała ustąpić drożdżówkom. Ja tej szarlotki zjem najwyżej jeden mały kawałeczek, ale panom wyraźnie posmakowała i 1/3 placka już zniknęła.
W trakcie przygotowywania ciasta do pieczenia stwierdziłam, że przyniosłam za mało jabłek (do środka wchodzą antonówki zasłoikowane w plasterkach). Ponieważ na horyzoncie pojawił się Starszy zechciałam się nim posłużyć. Trzymając w ręku słoik częściowo napełniony jabłkami powiedziałam: -Jak byś mógł, to przynieś mi jeden taki słoik ze spiżarki.
Starszy stwierdził, że może, zrobił w tył zwrot i odmaszerował, żeby po chwileczce pojawić się z analogicznym słoikiem puściutkim i czyściutkim. Szczęka mi tak haratła o podłogę, że zaniemówiłam. No, ale (pomyślałam) czego ja chcę od biednego podludzia - kazałam słoik, przyniósł słoik. Jak bym kazała jabłka, to by mu chyba dłużej zeszło, bo szukałby w spiżarce jabłek. Było kazać konkretnie - "słoik z jabłkami". Poszłam sama. Ale, że on się nie zastanowił, na co mi w tym momencie pusty słoik? Być może ja mam już takie nieprzewidywalne fanaberie, że Starszy przyzwyczajony i nie docieka?
Jak już zrobiłam dobrze reszcie rodziny, to zdecydowałam resztkę sił przeznaczyć na zrobienie czegoś dla siebie. Mówiłam wcześniej, że bezy zaczynają mi się śnić po nocach. Raz czy dwa udało mi się nabyć gotowe, z piekarni w Żurawicy, które pojawiają się czasem w Piotrusiu. Potem już nie zdarzało mi się upolować. Miła pani proponowała, że mi zamówi, ale nie chciałam się umawiać, bo nigdy nie wiadomo, czy będę się nadawała do zakupowych wyjazdów. Moja Mama zawsze mówiła, że "nie święci garnki lepią". Co oznaczało, że jak zechcesz, to wszystko możesz zrobić. Ponieważ akurat zostały mi cztery białka z jajek od szarlotki zdecydowałam wreszcie spróbować. Czasem są takie "strachy na lachy", wydaje się, że coś jest strasznie trudne i skomplikowane, a potem się okazuje, że to była bardzo gruba przesada. Kluczowym problemem był tu mój piekarnik, który mi się mocno nie podoba, piecze jakoś idiotycznie, na środkowym poziomie pali z góry, na dolnym - pali z dołu i ogólnie chyba grzeje do temperatury wyższej niż ustawiona. Poprzedni miałam oswojony - tego wciąż nie mogę wyczuć.
Ale zrobiłam, ubiłam zawzięcie. Cukier mi się nie do końca rozpuścił, bo ogólnie ten cukier jakiś taki, że nawet w herbacie trzeba mieszać długo i cierpliwie, żeby na dnie kubka nie zostawał.
Wyciskałam z rękawa, przy użyciu tylki z otworem 0,8 cm. Tylka z największa dziurą, jaka udało mi się upolować za niekosmiczne pieniądze. Siedziały godzinę w 110 stopniach i wyszły jak widać - niektóre się troszkę przyrumieniły.
Dziecko się śmiało, że włożyłam do takiego słoja do którego Starszy ręki nie włoży. Niestety -włoży, więc słój z bezikami powędrował do spiżarki, ponieważ Starszy ma ze słodkościami tak, ze sięga dotąd, dopóki mu ręka na puste dno nie trafi.
Chleb. Chleb to problem. Złożony zresztą. Nie mogę jeść chleba pszennego, a żytniego tym bardziej. Chleb ogólnie jest beznadziejny, etykietka zawiera spis wynalazków, których nikt by się w chlebie nie spodziewał. Pieczony z najgorszej mąki, ze zbóż paszowych, zawierających mało glutenu, stąd te wynalazki w nim. Szkodzi ten chleb nawet zdrowym. Dawniej piekłam chleb często, zarówno w piekarniku, jak i w maszynie. Potem maszyna się zepsuła i jakoś mi przeszła ochota na pieczenie. Ostatnio upiekłam kilka chlebów różnych bezglutenowych - tzn z maki innej niż pszenna i żytnia. Ale żaden mi nie smakował, bardzo szybko robiły się niejadalne, mrożenie tylko sprawę pogarszało, więc zaniechałam. Ostatnio trafiłam na bloga Pana Krewetki, który wypieka chleb z maki orkiszowej i pszennej, na zakwasie. Taki chleb mogłabym jeść, bo w moim przypadku nie tyle chodzi o gluten (żyto wszak ma go niewiele), co o fruktany. W procesie tradycyjnego, min. 24-godzinnego przygotowywania ciasta na zakwasie do wypieku zachodzą procesy, które robią źle tym fruktanom. Trzymając się zasady, że "nie święci" nastawiłam zakwas na chleb. Zaczęłam od porcji maki żytniej, odsianej z żurówki od sąsiadki, ale potem kupiłam orkiszową i już dalej dokarmiam ten zakwas ta mąką. Idąc rozpędem nastawiłam też żurek owsiany (tu jest 5 łyżek maki owsianej z Melvitu, zalane ok pół litra wody przegotowanej i kilka ząbków czosnku. Wystarczy na jakieś 6 porcji zupy). Z mąki, nie z płatków, bo potem nie wiadomo, co z tymi płatkami zrobić. Chłopy by mi takiej "owsianki" na kiełbasie nie jadły, a tak zszamały z przyjemnością, bo już raz zrobiłam.
Jak widać zakwasy już żyją. Ten chlebowy dokarmiony jeden raz na razie, ten owsiany (z lewej) tylko mieszany.
Żurek owsiany kisi się trochę inaczej niż żytni, w którym fermentacja przechodzi tak burzliwie, że zdarza mu się uciec ze słoika. Tu mamy tylko leciutkie gazowanie, jak oranżadka.
Gdy kisiłam pierwszy raz, myślałam, że nic z tego nie będzie, bo się nie pieni. Okazało się, że było i to nawet bardzo smacznie.
Jak kisić to kisić ( co jest nawet niegłupim pomysłem, żeby na raz to i owo, bo te bakcyle sobie fruwają i kiszenie się odbywa ogólnie łatwiej i przyjemniej. Nie wolno jednak w takim przypadku mleka na zsiadłe gdzieś obok nastawiać, bo mu zaszkodzi) Nastawiłam więc kiszonkę z czerwonej kapusty. To jest moje niedawne odkrycie. Robiłam dotąd tylko raz, ale na pewno będę powtarzać, bo jest przepyszna, a walorami zdrowotnymi bije inne kapusty kiszone. Kiszę niewielka ilość, tyle, żeby zjeść, zanim coś się z nią zacznie dziać. Teraz zakisiłam 2 kilogramy. Proporcja jest taka, że daje sie dwa kilogramy cieniutko poszatkowanej kapusty i 2 łyżki soli. I w zasadzie na tym można poprzestać. Ja nie specjalnie przepadam za kminkiem, więc nie dałam. Dołożyłam natomiast jedno duże starte jabłko, 1 dużą marchewkę i kawałek startego selera.Oraz 4 łyżki cukru. Poszłam za rada Olgi S, która tych kiszonek robi hektolitry i ma już jakieś doświadczenie.Co do cukru nie bardzo byłam przekonana, bo wyczytywałam kiedyś, że nadmiar cukru powoduje, że zachodzi fermentacja alkoholowa a nie mlekowa. Z tego tez powodu nie powinno się do białej kapusty dawać zbyt dużo marchwi - te 20 dag na 10 kg to norma, której nie powinno się przekraczać. Kapusta już żyje, dziś popatrzę co tam się z nią dzieje.
Z ciekawskich ciekawostek to jeszcze taka: 30.01 dostałam mejla wysłanego z mojej własnej skrzynki pocztowej. W którym to mejlu, jakiś dowcipniś - optymista zawiadamia mnie, że mnie MA. Bo zhakował moje konto, historię mojej przeglądarki, adresy, kontakty, numery telefonów znajomych (ciekawe skąd mu się wzięły). Stwierdził, że się dobrze bawiłam na "pewnych" stronach i teraz on te informacje porozsyła do wszystkich moich znajomych. Chyba, że zapłacę mu 550$ w bitcoinach. Po pierwsze primo, nie jestem panem posłem "od motylków" i tego typu informacje, gdyby zechciał spreparować (bo strony, które mnie najbardziej "rajcują" to blogi z przepisami, więc na podstawie historii mojej przeglądarki mógłby mi conajwyżej śledzie po cygańsku albo sernik przypiąć) zaszkodzić mi nie mogą - utrata immunitetu mi nie grozi. Po drugie primo, nawet gdybym była taka głupia i zdeterminowana w kwestii obrony własnego wizerunku, to niestety, moja emerytura wynosi mniej niż 550$ i musiałabym zęby w ścianę wbijać przez cały miesiąc. Konto zlikwidowałam. Tak, że przy okazji informuję, jeżeli ktoś dysponował moim adresem mejlowym na serwerze o2, to ten adres nie istnieje.
Likwidacja konta mejlowego skutkowała koniecznością zmiany adresów w różnych miejscach, np na allegro, oraz wszędzie tam, gdzie mi wysyłają e-faktury. Z allegrem był problem malutki, bo osobiście mi się nie udało, ale po wysłaniu mejla obsługa zrobiła to natychmiast. Problem większy powstał z timobajlem, bo akurat mieli pożar i spłonęła im serwerownia. Ale z tego powodu i faktur na razie rozsyłać nie będą, więc poczekamy cierpliwie, aż zrobią porządki po pożarze.
A poza tymi małymi utrudnieniami, poczekam cierpliwie co dowcipniś dalej wymyśli. Okazuje się, że ludzi wierzących nie brakuje... Ten wierzy w swoją zajebistość i czyjąś głupotę...
Dzień dobry Kobiecie Dumającej. Odkryłam ten blog zupełnie przypadkiem, nawet już nie pamiętam, dlaczego. I tak sobie podczytuję od pół roku chyba. Z dużą przyjemnością, bo i pióro lotne, i historie, choć niby to tylko zwykłe życie, ciekawe. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńWitam, witam i zapraszam do częstszych odwiedzin.Pozdrawiam
UsuńAleż u Ciebie smakowicie i pracowicie. Ja gołąbki robię dwa, trzy razy w roku i też częściowo ze zwykłej a częściowo z włoskiej ale podlewam tylko bulionem i wrzucam trochę suszonych grzybów a potem na nim robię sos grzybowy. Szarlotkę rzadko, częściej kruchy z powidłem na pierwszej warstwie, pianą z białek na drugiej, owocami z kompotu na pianie a na nich kruszonka.
OdpowiedzUsuńA kiszonki bardzo dobre na wszystko, ja oprócz kapusty kiszę buraki i warzywa na sok.
Smacznego!
Mnie się jeszcze nie zdarzył taki haker ale straszą mnie likwidacją Google + i nie wiem czy to ma jakiś związek z blogiem?
Informacje o likwidacji G+ dostali wszyscy. Nie ma to zbyt wiele wspólnego z blogerem, najwyżej znikną komentarze dodawane za pośrednictwem G+.
UsuńA to co pieczesz to chyba taka zmodernizowana wersja "pleśniaka", dobry był, muszę zrobic kiedyś, zwłaszcza, ze mam super powidła w tym roku (te z piekarnika). Gołąbki też robię rzadko, zwłaszcza, że nie potrafię zrobić tylko kilka, do mrożenia się nie nadają bo ryż wychodzi potem taki "papierowy", podobnie kapusta. U mnie fanem gołąbków jest mąż i na jego życzenie są robione. A on nie uznaje z niczym innym, jak tylko z sosem pomidorowym. Kapustka czerwona się właśnie ukisiła, pyszna jest, ale strasznie twarda, więc na dzisiejszą surówkę pokroiłam ją drobniutko. Buraki też kiszę, ale warzyw żadnych na razie nie próbowalam (kimczi jedynie, ale tego nikt oprócz mnie nie je, a ja teraz nie mogę)