Jest po prostu - o, tak! Niestety, nie każdy jest Areckiem i sobie po prostu może....
Leje głównie nocami, i to zdrowo leje! W dzień niby jako-tako, tyle, że mokro. W niedzielę wzięło z zaskoczenia i lunęło jeszcze przed wieczorem. I tak do dzisiaj przetrwało, mżawką zarzucając obrzydliwą.
A ja, po piątkowym koszeniu trawnika "na siebie", wkładki z wysokognojnych wyjęłam (bo połowa ściętej trawy w butach była). I wytrzepawszy, zawiesiłam na płocie. Gdzie je oczywiście zlało. Szkoda, że nie uprało, niestety.
W sobotę pięknie było dość, liczyłam, że może się jakieś grządki da napocząć, ale Pan Starszy miał peemesa, zarzucał niezdefiniowanym fochem i alienował się wyraźnie i jednoznacznie. Więc zignorowałam i poszłam tuningować skalniak oraz dokaszać ręczną, czego spalinowe popychadło nie załatwiło. Takie obrzeża i zakamarki, gdzie nie wjadę. Dobrze, że wreszcie postawiłam na swoim i kupiłam krótką kosę - zupełnie inną bajką jest koszenie nią. Nie ma problemu z pilnowaniem "czubka", żeby się w glebę nie wbijał. W związku z czym mniejsza podatność na "rozwiedzenie", więc z młotkiem nie trzeba się na koszenie wybierać. Zaznaczam, że ja "kosiarzem" jestem żadnym. Potrafię "nakosić", ale nie "wykosić". (Jaka jest różnica? A no, taka sama, jak pomiędzy "narwać porzeczek" a "oberwać porzeczki". W pierwszym przypadku - mam porzeczki, reszta mnie nie interesuje. W drugim przypadku - mam porzeczki, a krzak jest "czysty") Wysiłku mnie trochę kosztowało to podkaszanie wzdłuż brzegów skalniaka i funkiowej rabatki, ale się udało.
W rezultacie pański foch na dobre wyszedł. Bo gdyby
w sobotę
przeleciał miejsce pod grządki agregatem , to po sobotnio-niedzielnej nocnej ulewie i niedzielno-poniedziałkowej powtórce, byłoby tam uklepane klepisko, które i tak trzeba by wzruszać grabkami, zanim cokolwiek by się posiało.
Jednak, nie ma tego złego....
W sobotę miałam więc wolne moce przerobowe i zabrałam się za oblatywanie mieszkania na odkurzaczu. Zawsze wtedy zwierz wszelaki chowa się gdzie może, byle najdalej od tego huku strasznego. Ale raczej jakiegoś takiego upychania zezwłoków bo głębokich zakamarkach nie ma - po prostu zmieniają chwilowo M.P.Tym razem się okazało inaczej: Doszłam wreszcie z tym wyjącym dinozaurem do mojego pokoju i zaczęłam odkurzać pod łóżkiem. Swego czasu wzięłam sobie pod plecy taki wałek z żywej/prawdziwej wełny. Oczywiście, pod plecami znajdował się pół nocy, zaś drugie pół spędził na podłodze pod łóżkiem. Ponieważ tam nikomu nie zawadzał, więc leżał sobie i cierpliwie czekał na wydobycie. Wydobyłam go odkurzaczem, ponieważ odkurzanie jest wystarczająco obciążającym kręgosłup zajęciem, jak na to, by się jeszcze dodatkowo gimnastykować skłon-wyprost. Ale szturcham tym odkurzaczem pod łóżkiem, a tam nadal coś jest i to miękkiego. Kie licho? Udało mi się to coś nieco ssawką przesunąć, oporne jakieś. Miałam paść na kolana, by zobaczyć co to może być, i chciałam odłożyć rurę, kiedy wzrok mi padł niechcący na przyczółek łóżka. A tam dwie łapecki piąstkami uwieszone, a między łapeckami bura mordka ze strasznie przerażonymi ślepiami - dosłownie filiżanki. Cały odwłok wisiał w ciasnej przestrzeni między przyczółkiem a ścianą.
Zanim przyleciałam z aparatem to się już wygramoliło na ten przyczółek. Po czym zeszło na łóżko i siedziało z nosem wbitym w pościel, a la struś, mając odwrót zamknięty ryczącym potworem. Nawet nie śmiała spojrzeć w kierunku. Klementyna oczywiście. Bohaterka, co z nadstawki zeskakuje bezpośrednio na parkiet. (łoskot czyniąc przy tym, jakby workiem kartofli rzucił)
W związku z przeciwnościami pogodowymi był dziś prawie "kreci" poniedziałek (W poniedziałek nawet krety nie ryją) Prawie, bo jednak trochę poryć musiałam, przynajmniej w ramach harmonogramu. Poza harmonogramem trochę też. Przede wszystkim, o bezczelnie nieprzyzwoicie wczesnej godzinie, mianowicie od ósmej rano mieli rozdawać unijne jabłka na palcu dawnego SKR. Starszy na jabłka łasy, sklepowe albo są beznadziejne, albo drogie i bezsensu, więc zaplanował się wybrać. No, tośmy pojechali. "Narodu" wiele nie było, bo poprzednio rozdawali parę tygodni wcześniej, tak, że popyt zmalał. Imprezę od strony fizycznej obsługiwali ochotniczy strażacy, którzy nawet byli uprzejmi paczki z jabłkami w auto zapakować. Nawet nadprogramowo, w stosunku do potrzeb. I nijak sobie Piotruś nie chciał dać wytłumaczyć, że kozy tyle nie zjedzą, bo im zaszkodzi. Zawieźliśmy jabłuszka do domu, kupili po drodze chleba powszedniego i bułek dla Starszego (Nie wiem czemu potrzebował akurat ohydnych sklepowych bułek, jak w domu cała, w sobotę upieczona, buła leży, przed głodomorami-włamywaczami szafkowymi zabezpieczona. No, ale może chce się umartwiać akurat, jego sprawa) Po czym pojechaliśmy z powrotem, bo od dziesiątej mieli dawać marchew. Tym razem chętnych było co niemiara, a TIR z marchewą utknął gdzieś po drodze od Rzeszowa, z którego wyjechał już conajmniej godzinę wcześniej. A potem ominął naszą wioseczkę i poleciał do najbliższej metropolii (Wszystko przez ten idiotyzm z drogowskazem, który informuje, że w tę stronę to za 5km będzie Ś., a tablicy z nazwą naszej wioseczki z szosy nie widać) Tak więc życie towarzyskie kwitło, TIR wreszcie przyjechał pokonawszy zakorkowanie naszej powiatowej mieściny, ochotniczy strażacy wsparci widlakiem ochoczo rozładowali, naród rzucił się na marchwę też ochoczo, wobec czego nastąpiła reglamentacja.
Wszystkie te dobra dowożone były na paletach, a te palety interesowały mnie nawet bardziej niż marchwa. No i udało mi się załapać na sztuki dwie, co mnie ucieszyło niepomiernie. Z trudem upchnęłam je w lambordzinim od tyłu, zdziwiona nieco, że poprzednie, zakupione w Majstrze, zmieściły się pięknie. (Potem się okazało, że te majstrowe były o dobre 25cm węższe.)
Zastosowanie dla surowca paletowego mam wymyślone. Potrzebuję tylko porządne wiertło do metalu i papier ścierny.
Których nabycie będzie motywem do odwiedzenia miejscowego marketu budowlanego, pełniącego także, jak się okazuje, funkcję placówki, idiotycznej, totalnie z dupy wziętej, firmy obsługującej przesyłki listowe i paczkowe, pod nazwa Inpost. Doręczyciele inpostu pracują tak, aby przesyłek się pozbyć, porzucając je w dowolnych miejscach. Na wstępie swej publicznej działalności gromko dopominali się skrzynek na listy, rozdając druczki z informacją o grożących karach za niemanie. Teraz próbują podjechać autem do samej skrzynki, nie bacząc na trawniki i inne takie i wrzucają do niej co popadnie, bez względu na to, co widnieje na kopercie. Przez bardzo długi czas współpracy z Pocztą Polską nie zdarzyło mi się znaleźć w skrzynce przesyłki nie adresowanej do mnie, ani takiej, która była wysłana dwa tygodnie temu.
Do tego punktu udam się w celu odebrania przesyłki, wysłanej do mnie kurierem w środę (kurierem inpostu, oczywiście) Ja już pomijam, że przesyłkę priorytetową wysłaną P.P. w środę, w czwartek listonosz przyniósłby do domu.Czy ktoś mówił, że co tanie to do dupy? Czy tak tylko mi się wydawało? I nie rozumiem idei, która zdecydowała o zezwoleniu na działalność innych firm obsługujących przesyłki listowe. Nie rozumiem też idei, dla której państwowe instytucje, np sądy, wybierają usługodawcę, który jest niesprawdzony i nierzetelny. Zdarza się, że ważne dokumenty giną (zapewne w jakimś rowie albo piecu) a pisma za zwrotnym potwierdzeniem odbioru są potwierdzane nie wiadomo przez kogo.
Tym razem unijne jabłka nie były w skrzynkach, tylko w takich gustownych kartonikach. Jeden z nich natychmiast znalazł nowe zastosowanie:
kot
maltretowany przez pozostałe może się schronić we wnętrzu. Na tyle głęboko, że łapka agresora go nie dosięgnie. Tutaj Klementyna schowała się przed Areczkiem. Areczek poobchodził, poobchodził, poszturchał łapeczką, ale, że bez efektu - Klementyna nie dała się wygrzebać ze środka - to sobie poszedł precz krokiem wqrzonego tygrysa...
Na marginesie tych wszystkich rozjazdów i rozważań zostały posiane ogórki i inne dyniowate na rozsadę. Dla ogórków kupiłam nawet torfowe doniczki, bo one nie znoszą maltretowania przy wysadzaniu, a taką doniczkę można zakopać z zawartością. Dyńki zostały internetem zakupione u Legutki, wraz z innymi nasionami, bez zaliczania dziesięciu sklepów, aby nabyć akurat dokładnie to, co sobie ogrodnik wymyślił. Tym razem dyńki będą takie w sam raz na raz. Koniec z gigantomanią.
Jak sobie mżawka poszła odpocząć dosiałam odrobiną trawy, jaką miałam na stanie, puste placki w trawniku, który ubiegłego roku zasiany jakoś porósł niemrawo i niedokładnie.Leje równo, podlewa, więc może porośnie....
Stefan zbiera się. Już dzisiaj miał ochotę coś zszamać, ale dieta ścisła. Wodę ma, siano wisi, jakby głodny stał się bardzo i do słomy ma dostęp. Dostał trochę mięty i parę listków piołunu. W ogóle chyba przejdzie na dietę sianowo- słomianą, skoro ma takie tendencje do korkowania się.Metodę "wlewania w Stefana" opanowałam ostatecznie tak, że w końcu wychodziłam od niego w suchych portkach. Zanim do tego doszłam Stefanowi udało się użreć mnie w palec. No, a ten szalony wypłosz - Wanda przewracała mnie dzisiaj: kucnęłam na wprost jej boksu, tyłem do niej, żeby pokroić im jarzyny. Wanda wyciągała szyję jak żyrafa, żeby mnie dosięgnąć i szarpała za kurtkę - "no już, dawaj szybciej te jarzynki". Jak już złapała, to ciągnęła całkiem mocno, a w pozycji kucznej bardzo łatwo zrobić "wańkę -wstańkę" (łatwiej wańkę, ze "wstańką" trochę gorzej). Śmieszny strasznie jest ten zwierz.... A uszko do skrobania "za" nadstawia jak kotek..
Dobrze, że kazałam wczoraj mężowi otulić rozsady agrowłókniną, na Pogórzu tylko 3 stopnie; o! to Mimi tak Jaśka przewraca, albo pociągnie za koszulinkę, albo pcha łapami, cwaniara:-) mówisz, żeby ogórki tak "potraktować" na szybko? spróbuję i ja:-) pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńRobię tak co roku. Chociaż w ub. roku rozsadę diabli wzięli. Wszelką. Najbardziej mi było szkoda pomidorów, bo miałam fajne odmiany wysiane. U znajomego wyszły z tych moich nasionek roślinki, gdzie jeden pomidorek ważył pół kilo. A u mnie padło wszystko - jakaś chyba ziemia była wredna, bo traktowane były należycie. Pomidory, po przepikowaniu marniały w oczach, a wszystkie dyniowate skręcały liścienie. Część dyń się zebrała, po wysadzeniu do gruntu, ale ogórki nie przeżyły i musiałam posiać w glebę. Pomidory ostatecznie kupiłam, a część miałam od szwagierki, Więc było, co było. W dodatku babsztyl mi wetknął połowę betaluxa zamiast limy, a i ta lima to raczej była zyska. Jedynie san marzano wyhodowane z moich nasion mnie zadowoliły - są świetne na suszenie, bezpośrednio nie bardzo, ale owocują bardzo długo i obficie. Pamiętaj tylko, żeby te ogórki potem razem z cała bryła korzeniową wysadzać, nie można ich tak potraktować, jak sałatę np. więc doniczki torfowe, skorupki jajowe albo albo paputek z gazety. Wole tak, niz bawić się z włókniną, która potem szwęda mi się tu i ówdzie a sarny ja drą. Jak będzie tak zimno i mokro, to nasiona zdążą w ziemi zgnić, zanim wykiełkują.
UsuńWłaśnie wróciłam z ulubionego malutkiego ogrodniczego, pani powiedziała, że już drugi rok nie mają doniczek torfowych, bo ponoć piec się komuś spalił do wyrobu tegoż: chyba mnie z "letka" buja, nie?
OdpowiedzUsuńKupiłam w Przeworsku, w takim właśnie małym ogrodniczym, w tzw. Domu Buraka Cukrowego (który już dawno nim przestał być)Zapłaciłam 11 zł za 30szt, były takie graniaste (dawniej trafiały się walcowate. Wyrzuciłam opakowanie, więc nie wiem, kto to robi. Ale coś mi się zdaje, ze w Brico widziałam też. Więc może ten jeden producent się spalił, ale są inni.
UsuńKlementyna prosi o labirynt z kartonów. może być piętrowy. a okienko z okiennicami.
OdpowiedzUsuńNiedoczekanie. Tam już jest pełno "ogryzków" tekturowych. Plastikowe musiałoby to być. Albo blaszane najlepiej. Ale, jakby to blaszany rymsneło, tak w środku nocy np?!
Usuńa jakby po blaszanym pazurami w środku nocy pojechało? Pańci się nie chce zrobić kocinie twierdzę, ot co.
OdpowiedzUsuńW rolkach po papierze się dobrze wysiewa, tylko zapas trzeba było przez zimę gromadzić.