Zdaje się, że dostałam "pierwsze poważne chińskie ostrzeżenie". Ostrzeżenie mówi, że należy wrzucić na luz. Zamienić "muszę" na "mogę". Przestać się wygłupiać z samodzielnością i robieniem różnych rzeczy na już, na szybko, od początku do końca. Siądę, jak skończę. Odpocznę potem. Zrobię sama to czy tamto, bo będzie szybciej albo taniej albo mniej problematycznie.
Codzienne, wieloletnie ćwiczenia psychofizyczne robią swoje, cichcem i podstępnie. Aż się ciało zbuntowało. I wylądowało u doktórki POD. Doktórka przyczyny gołym okiem nie stwierdziła, więc dała skierowanie na USG. Inny doktór USG wykonał i opisał, po czym doktórka przeczytała i spanikowała. Panika przełożyła się na wypisanie skierowania do szpitala i nie powiodły się żadne negocjacje pod kątem przesunięcia wydarzenia o parę dni.
Ze względu na Stefana.
W piątek ponownie kontaktowałam się z wetem. Obiecał przyjechać, ostatecznie skończyło się na wysłaniu Uśmiechniętego Mateuszka. Mateuszek zrobił tyle, ile zrobiłby mój mąż - zaaplikował zastrzyki i kroplówkę podskórną. Zostawił zastrzyki na 6 dni. Informując, że skutek nie będzie natychmiastowy.Ale skutku nie było żadnego. W sobotę znów molestowałam weta, obiecał przyjechać w poniedziałek. A w poniedziałek mnie najzwyczajniej olał. Pod wieczór już wiedziałam, że Stefan odejdzie tej nocy. Dałam mu tylko leki przeciwbólowe, żeby odszedł bardziej spokojnie. A rano we wtorek miałam jechać do szpitala.
Więc od rana ubrałam pancerzyk i poszłam najpierw z psami. Wiedziałam, co zastanę w obórce, więc nie leciałam jak ta głupia. No i jak poszłam, to zastałam, czego się spodziewałam. Poinformowałam Tatusia i kazałam się przygotować do pomocy w usunięciu tego, co zostało ze Stefana. Poszłam przygotować co trzeba, a jak wróciłam, to się okazało, że Tatuś nie jest
w stanie mi pomóc. Co mnie zaskoczyło nieco, ponieważ przez bardzo wiele lat chował bardzo wiele zwierząt i w tej mnogości upadki się zdarzać musiały. Ale pewnie wtedy też musiał ubierać pancerzyk i robić swoje, a przeżywać zewnętrznie nie wypadało.
Zorganizowałam pomoc w osobie odpornego i fizycznego chłopaka. Zrobił, co należało i wróciłam do domu by obdzwaniać. "Dobra zmiana" nie sięgnęła zbyt głęboko, układy na poziomie gminy, czy powiatu są nieco inne niż polityczne i stare barany nie ustąpiły miejsca nowym baranom. W powiatowym oddziale agencji jest wciąż ta sama tępa dzieweczka w IRZcie, nie mająca bladego pojęcia o przepisach i procedurach. Potrafiła jedynie znaleźć numer do firmy utylizacyjnej, z którą mają umowę. Zadzwoniłam, załatwiłam, przygotowałam wszystkie potrzebne papiery i pojechaliśmy.
Na izbie przyjęć mi się udało, bo akurat dyżur miała pani Małgosia, której córka chodziła do jednej klasy z moim Kubciem, więc poszłam z marszu, nie kwitnąc na korytarzu godzinami. Poczekałam tylko na panią doktór, żeby zeszła z oddziału i zadecydowała. Bo fakt, że potencjalny pacjent ma skierowanie od rodzinnego na konkretny oddział wcale nie znaczy, że na ten oddział zostanie przyjęty. Ale mnie przyjęli, pobyłam dwa dni mniej więcej, na trzeci poszłam do domu. Badania mi zrobili podstawowe jakieś (o EKG nie mówię, bo robią każdemu, rutynowo, na izbie, a potem powtórka na oddziale) W trakcie jednego z nich okazało się, że nic nie widać, burza śnieżna, zadymka ogólnie, oraz jestem elektromagnetycznie oporna, bo jakoś te fale nie chciały docierać gdzie trzeba i pokazywać co trzeba. Rentgen natomiast widział wszystko, a nawet więcej, bo jeszcze się niepochlebnie o moim kręgosłupie wyraził.
Przekonałam się naocznie, że szpital to nie jest miejsce do "powracania do zdrowia". Pobudka o piątej. Pobieranie krwi itp zabiegi.Bezustanny hałas dochodzący z korytarza i sal chorych. Wymieszane odgłosy różnych programów telewizyjnych. Huk wózków z posiłkami.
Personel medyczny był miły, uśmiechnięty, zawsze na miejscu, reagujący natychmiast, gdy się coś działo. Cykora lekkiego miałam, gdy zorientowałam się, że za pobieranie krwi zabiera się dziewczynka - praktykantka z drugiego roku pielęgniarstwa na PWSTE w J.Cykor napędzony dzięki pani w laboratorium, gdy poszłam prywatnie zrobić badania, która stwierdziła, że żyły są do dupy, a właściwie to ich nie ma.. Pani z laboratorium ma pewnie tyle lat praktyki ile ta dziewczynka życia. Tymczasem dziewczynka, bez żadnego marudzenia, wkłuła się artystycznie i błyskawicznie, nie pozostawiając żadnych śladów!
Panie od powierzchni płaskich zachowywały się tak, jak by najważniejszą rzeczą na tym oddziale było utrzymanie tych powierzchni w czystości a pacjenci byli elementami mocno niepożądanymi, utrudniającymi im to zadanie. I najlepiej w ogóle, gdyby leżeli bykiem obojętnym, nie przemieszczali się i nie przeszkadzali. Faktycznie, gdy panie obrabiały powierzchnie płaskie, naj/;'plepiej było leżeć, bo stawały się one wtedy tak śliskie, że chodzenie groziło śmiercią albo kalectwem. (I pewnie się takie wypadki zdarzały, bo dali od razu na dzień dobry jakąś instrukcję dotyczącą "zapobiegania upadkom". Odwiedzając Najważniejszą w szpitalu "na górce" w Rz. zauważyłam, że osoby od powierzchni płaskich ustawiały na mokrym tabliczki ostrzegawcze w jaskrawych kolorach, z odpowiednim napisem) Kontaktu z mokrą posadzką nie da się jednak uniknąć, np. podczas mycia się. I właśnie w takiej sytuacji zaliczyłam ślizg z piruetem, na szczęście - bez kontaktu z glebą.
Opad szczeki spowodowała u mnie dzieweczka od powierzchni, o posturze zawodnika sumo, gdy ręką w rękawiczce, mokrej po przepłukaniu szmaty, złapała mój osobisty kubek, bynajmniej nie za uszko, by swobodnie, tąże szmajorą, zetrzeć blat nachtkastlika. Kubek świeżo umyty zresztą.
Plusem dodatnim był brak tabunów odwiedzających z matką, żoną, sąsiadką i bandą drobnych dziatek, jakie zdarzało mi się widywać w innych szpitalach.Początek tygodnia, czy może wreszcie naród się puknął w czoło, że "chorych nawiedzać" jest to pomysł średni i tym chorym średnio służący. Bo chory potrzebuje sobie w spokoju pobyć sam na sam ze swoją chorobą, a nie latać z dobrymi manierami i bawić gości rozmową.
Ale może reminiscencji szpitalnych byłoby na tyle, chociaż coś tam jeszcze mi się kołacze w ramach wniosków z obserwacji stosunków międzyludzkich.
Na odchodne był moment ubawu: Leżała obok mnie pani, która na bardzo mocne własne życzenie się na oddziale znalazła. Rozwiózłszy taczkami i rozplantowawszy trzy przyczepy ziemi podniosła sobie ciśnienie bardzo skutecznie. I właśnie tej pani, szczawik doktorek, wręczając kartę wypisową, zalecał m.in dużo ruchu.
Przybywszy do domu zabrałam się w pierwszej kolejności za załatwianie spraw urzędowych w związku ze Stefanem. Przypadkiem znalazłam, że mam obowiązek zawiadomić PIW (o czym Aldonka z IRZu się nie zająknęła). Zasięgnęłam języka u przyjaciół, by się upewnić. Po czym załatwiłam sprawę jednym telefonem. Zamierzałam odwiedzić agencję bezpośrednio ze szpitala, ale jakoś nie doszło do podzielenia się tymi planami ze Starszym, więc nie miałam dokumentów. Nie miałam już sumienia gonić Starszego autem powtórnie do miasta, ponieważ ostatnio korki na dojeździe są makabryczne! Pogrzebawszy w komputerowych teczkach, znalazłam login i hasło do systemu informatycznego IRZ i tym sposobem uniknęliśmy odwiedzania miasteczka.
A dzisiaj miałam zamiar jechać wieśbusem. Okazał się spóźniony mocno, co dziwne, bo korek jest na wjeździe do miasta, nie na wyjeździe.Ale udało
mi się
- matka jednego z byłych uczniów zaproponowała podwiezienie.Oczywiście znów korek makabryczny. Dłuższy niż zwykle. Zakupiwszy chwasty w postaci kapusty, selerów, sałaty itp wróciłam wieśbusem, po drodze obserwując korek, jeszcze dłuższy niż poprzednio. Co się będzie działo w sobotę, poprzedzającą trzy dni świąt, w trakcie których może nastąpić wybuch atomowy, tornado albo inny kataklizm, w związku z czym należy koniecznie zrobić specjalne zakupy. (Koniecznie na gryla, do czego zachęca większość sklepów oferując tematycznie ułożone podpałki, rozpałki, węgle, przyprawy, marynaty, tacki itp duperele. Odnoszę wrażenie, że świętować mamy święto gryla. Chociaż, sory! Na kilku wystawach zauważyłam flagi narodowe, gdzieniegdzie w zestawie z papieską i maryjną) Ponieważ jazda w korku jest dla Starszego bardzo uciążliwa fizycznie, wydaje się, że będę musiała przesiąść się na komunikacje publiczną. Dotychczasowe obserwacje nie pozwalają znaleźć żadnej reguły rządzącej korkowaniem się wjazdu do miasteczka.
Wróciwszy, zakupione chwasty posadziłam natychmiast pośród deszczu zastanawiającego się - padać, czy sobie odpuścić. Po czym lunęło i to był bardzo dobry pomysł, bo posadzona kapusta tak lubi. Gryle mniej, ale to nieistotny szczegół.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..