Starszy ostatnio kiepski bardzo i do cięższej pracy fizycznej nie nadaje się absolutnie. Byliśmy u jego doktóra od pompki i stwierdził, że ilość płynu w osierdziu się zwiększyła. No więc Starszy nie będzie mi widłami z przyczepy na strych siana wydawał.
A ja, po niedawnych przygodach ze szpitalem, usiłuję wrzucić na luz. Kiepsko mi to chyba wychodzi, bo wczoraj znów był incydent zdrowotny, na skutek którego zostałam karetką dostarczona na SOR. (Przeżycia niezapomniane, ale nie będę o nich pisać, bo a nuż mnie znowu szlag trafi.) W każdym razie, po 3,5 godzinach tam spędzonych wróciłam do domu w stanie zdecydowanie nie lepszym, a nawet gorszym, bo doszedł mi spuchnięty krwiak powyżej nadgarstka, po tym, jak dziunia usiłowała się wkłuć w żyłę i nie trafiła. Kładłam się z brakiem pewności, jak będzie do rana, ale rano obudziłam się jak nowiutka, tyle, że słaba. A poza tym - jak by nigdy nic. No i masz.
Więc znów zaczęłam kombinować, czego mogę nie robić dzisiaj. I znów mi kiepsko wyszło.
Bo się zrobił mus z wywaleniem koziołów do osobnego boksu. Mus się zrobił z tego powodu, że kozioły stały się namolne, zbyt natarczywie pchają się do cycka i Andzia je zdecydowanie odpędza - to głową, to nogą. Sytuacja kiepska. I dla Andzi i dla koziołów, bo w końcu któryś może zbyt mocno oberwać.
Boks był (ten zrobiony zimą dla rezydenta chwilowego - Wacka), ale "surowy". Trzeba było zamontować poidło, karmidło i paśnik. Oraz zagęścić listwy w bramce, bo Łaciatek natychmiast się szparą przedarł na wolność.
Kozioły mają trzeci tydzień i już sobie radzą z podjadaniem pasz stałych - szamią sianko i zielonkę, pojadły trochę płatków owsianych.. Gorzej wychodzi karmienie ich butlą. Najpierw próbowałam z dziecięcym smoczkiem. Wydawał się za krótki - zamówiłam kozie. Z tymi też kłopot. Uszatek nie ogarnia, Łaciatemu wychodzi lepiej. Ten Łaciaty ma zadatki na sporego cwaniaka. Jest dużo mniejszy, ale ciekawski, zadziorny i bardziej odważny.
A potem był mus ukosić zielonego dla zwierzyny. Lambordzinim pojechaliśmy do sadu, wziąwszy kanistry z wodą (bo przecież trzeba podlać - z niedawnej ulewy już nie ma śladu w ziemi). Pomidory stały omdlałe, papryka takoż. I tylko to zostało podlane. Chociaż buraczkom, które wreszcie zdecydowały się wyleźć, też by się należało. Nie mówiąc o całej reszcie. Ale na to potrzeba by dobrze ponad sto litrów wody. Sąsiadki, które wodę maja blisko grządek podlewają codziennie i różnicę widać.
Ta nieszczęsna i żałosna rozsada pomidorów przyrządzona przez Rzeszowską stała wciąż na balkonie i nie miała zamiaru zejść w sposób naturalny, mimo mojego lekceważenia. Zdecydowałam, że wysadzę co lepsze, bo jakoś tak mi nijako wziąć i wyrzucić, co urosło. Zabrałam się za wysadzanie, a Starszy chwycił kosę. Ukosił z wysiłkiem widocznym, w końcu mu tę kosę odebrałam i dokończyłam.
W międzyczasie przytuptała sąsiadka od skoszonej trawy. Podobno orzechy ją interesowały zawiązujące się, ale zeszło na tę trawę. Jakoś nie dotarły do niej moje wcześniejsze deklaracje, że skoszę, ale zbierać nie będę. Jest zdeterminowana uprzątnąć ten pokos, bo twierdzi, że nornice się zadomowią, jak zostanie.( Ostatecznie - jakie znaczenie mają nornice na polu gdzie rosną orzechy i nic się poza tym nie dzieje? Orzechów raczej podgryzać nie będą ) Nie przyszło jej do głowy, że wystarczyło zadeklarować pomoc przy zbiorze siana na przyczepę, bo samo suszenie z przewracaniem wykonuje się mechanicznie i wysiłek fizyczny niewielki. Wyraźnie jej to tłumaczyłam, ale pewnie kiepsko słuchała. Uprzątnięcie będzie ją kosztowało znacznie więcej pracy niż pomoc przy załadowaniu. A poza tym nawet nie powiedziała dziękuję za skoszenie gratis ( Nie gratis to byłoby ok. 100zł).
A potem poszłam wydoić Andzię i nakarmić kozioły. Najpierw oczywiście próbowałam puścić do cycka. Białemu się trochę udało, jak się przyssał spokojnie. Ale jak zaczęły oba, w dodatku z przepychankami i podbijaniem, to Andzia powiedziała - basta i kozioły wróciły do siebie. No to ćwiczyliśmy butlę.
Na co przyszedł Starszy (Cieszą go te kozie dzieciaki i często do nich zagląda. Czasem tak sobie stoi i patrzy jak brykają) i zaproponował, żeby hołotę wywalić na powietrze świeże. Z Andzią i przychówkiem nie ma problemu, bo się bierze kozioły pod pachy a Andzia tupta za dzieciakami. Natomiast Wanda jest szajba totalna i wiecznie sajgon urządza. Dziś tak dziwaczyła, że udało jej się owinąć sobie szyję linką i musiałam ją puścić, żeby się nie udusiła. Puszczona, poleciała natychmiast do Andzi i próbowała ją z dyni potraktować. Andzię bardziej interesował rdest niż walki na łby, w końcu udało mi się wariata złapać za obrożę, odkręcić z tej zaplątanej linki i "zabić" nico dalej. A i tak się nie pasła, bo kozioły się przyszły zakolegować i zaczęły się walki z koziołami.
Andzia mocno zainteresowana trawą. Uszatek jest "bojba" i woli przy mamie.
Mały zadzior wcale nie ustępuje "placu" staremu zadziorowi.
A jak na chwilę spróbował, to wzięła i go gryznęła w celu przywołania do porządku.
Wredotę ma w zasadzie na mordzie wypisaną. Jak się tak dobrze przyjrzeć i zastanowić.
A potem się okazało, że koteczek Areczek znów zwrócił "myszkę". Tym razem mnie to zdopingowało do natychmiastowego poszukania odpowiedniej doniczki, złapania noża i wycięcia kawałka darni.
Pasły się kozieły - pasą się koteły.
Tośka z Areczkiem nie może, bo Areczek jest rasista i ją tępi niemożliwie z powodu innego koloru "skóry". Ale z Klementyną się jakoś dogadują.
No i czego ja dzisiaj mogłam nie zrobić?
Mogłam nie ugotować tych paru ziemniaków, które zjedliśmy z maślanką na obiad.
Mogłam nie nastawić dżemianki truskawkowej.
Mogłam nie pozamiatać. No, mogłam. Ale nabyłam właśnie miotłę gumową. 2 dni wcześniej nawet nie wiedziałam, że takie istnieją. Natrafiłam na nią przy recenzji żwirku dla kotów i podczas wyprawy do miasta w celu nabycia smoków dla koziołów, wstąpiłam do ulubionego sklepu "gospodarczego". Mieli! Dotąd wolałam, mimo wszystko (huk okropny, jaki z siebie ten Dublis wydawał i jego ciężar) odkurzaczem załatwiać porządki na powierzchniach płaskich. A ta miotła to jest cudo! Nic nie fruwa, żadne kłaki mi się po kątach nie snują. Zbiera nawet kudły z dywanu i wycieraczki. Wreszcie zamiatanie nie sprowadza się do przemieszczania kłaków z kąta w kąt i wzbijania tumanów kurzu. Przy okazji poszukiwań internetowych odkryłam też gumowe szczotki do ręki, które świetnie zastąpiłyby rolkę. Ponieważ produkuje je ta sama firma, co tę miotłę do podłogi, więc jest szansa, że pan w ulubionym sklepie sprowadzi.
PS.
W obórce odkryłam coś takiego:
Właściwie to Starszy odkrył, nie ja. Bo ja tam włażę i patrzę na ściółkę, czy dosłać, czy usunąć, patrzę do wiader, czy jest woda, czy zupa, patrzę na kozy, czy w porządku. Po suficie się rozglądam z rzadka, czy pajęczyn nie ma. A te sobie tak cichcem uwiły-ulepiły. W boksie Wandy, na środkowym słupie (dobrze, że nie nad wiadrem). Starszy obserwował je, jak latały tu i ówdzie i marudził, że gniazda nie uwiją, bo jakaś podstawka im potrzebna. No to znalazły podstawkę.
Przestępstwo to jest sanitarne straszne, ale niech mnie ręka boska broni, żebym ja mogła zlikwidować to gniazdo.
Na razie z obawą i niepokojem spoglądamy, bo wlatujące i wylatujące jaskółki zdarza się zaobserwować, ale jakoś nie widać, żeby tam coś w tym gniazdku siedziało.
Dawniej mieliśmy jaskółczych gniazd mnóstwo, jaskółki zasiadały cały kabel od domu do budynków gospodarczych. Pamiętam, jak kiedyś na polu do odlotu się zebrały - jaki był świr i świergot, jaki ruch na tej ścierni zrobiły, jak potem nagle wszystkie wzbiły się w powietrze, a za nimi źdźbła słomy...
Teraz ich coraz mniej. W tym roku tylko ta jedna para. Dobrze byłoby, żeby się znów zadomowiły....
Cieszę się z jaskółek.
OdpowiedzUsuńI proszę się jednak coś postarać mniej.
Przypominam o zaplanowanym już porwaniu.Tym w bliżej nieokreślonej przyszłości. Umowa to umowa.
Dobrego dnia :)
Lhuna
Staram się starać...
UsuńByłam na SOR siedem godzin, wiem dobrze o czym wspominasz.
OdpowiedzUsuńJa podlewam tylko ze trzy dni po posadzeniu rozsady a potem dają sobie radę. W dzień omdlewają, nocą się regenerują. Czasem ściółkuję trawą z koszenia. Plony mam oczywiście dużo mniejsze ale też mniej mam roboty przy wekowaniu. Ale przy zwierzętach Fukuoka bezradny.
Zdaje się. I poza tym, żeby dojść do tej równowagi o jakiej mówi trzeba czasu, cierpliwości i warunków. W sytuacji gdy chwast się pleni wokół, robale wszelkie mnożą się na potęgę, naród wszystek pryska co może i czym może - życia by mi nie starczyło.
UsuńNo popatrz, całe życie człowiek się uczy- ja o istnieniu i cudowności gumowej miotły nie wiedziałam do dziś . A skoro posiadam na stanie dwa wybitnie ufutrzone koty, to pewnie też powinnam się nią zainteresować . Z ujmowaniem sobie roboty nie potrafię Ci nic podpowiedzieć i pomóc, bo mi samej też to nie wychodzi, ale chętnie skorzystam z Twoich doświadczeń, jak Ci się uda coś wydumać :)
OdpowiedzUsuńWczoraj przepięknie mi zdjęła kłaki z dywanika tzw. "chodnikowego".
UsuńA dziś, będąc w wojewódzkiej metropolii zlokalizowałam w sklepie peesesu koło dworca tę ręczną szczotkę gumową. Oczywiście nabyłam. I wypróbowałam na krześle, które koty okupują na zmianę. Zdejmuje kłaki lepiej niż odkurzacz. No, tyle, że ich nie połyka...