trawa urosła na tych deszczach majowych tak, że sięga po ostatnie gałęzie wiśni. Pora by już kosić, Starszy napomyka, ze czas, ale jakoś podjąć decyzji nie potrafi. Ja studiuję prognozy, a te zapowiadają deszcze codziennie, przez cały następny tydzień. (Prawdę mówiąc, sama myśl o sianokosach mnie przeraża. Ale sad i tak trzeba wykosić. No i Ola się dopytuje, co z jej trawą pod orzechami. Mówię, że się wykosi. A najwyżej zostanie leżeć.) Tyle, że z tymi prognozami jest jak z ta babką, co na dwoje wróżyła - padać będzie, albo nie będzie. Dziś, na przykład miało padać w/g meteorologów, a nie padało.
Upał był niesamowity. Około domu się go tak nie odczuwało jakoś, ale w polu - masakra. Wybrałam się z psami około 14 - wszystko zielone na plantacji stało z opuszczonymi skrzydełkami i wołało "pić".
Po wczorajszym, świątecznym gnojstwie, zabrałam się ostro do roboty. No, bo nie wyrabiam, a za chwilę znów niedziela.
Od rana walczyłam z gównem. Najpierw poszłam do sąsiada Andrzejka pożyczyć wąż (On ma całą długość posesji okablowaną i owężowaną, więc węży tam aż w nadmiarze. W dodatku ze wszystkimi prepitetami, czyli szybkozłączkami do sztukowania, itp) Potem utopiłam pompę w studni. Dołączyłam Andrzejkowy wąż do tego od pompy, przeciągnęłam go garażem (który wcześniej był oborą) i wywaliłam koniec na drugą stronę "drzwiczkami gnojowymi", które na szczęście nie zostały zamurowane. Potem uprzątnęłam dwa boksy: Wandzi aktualny i (w końcu) Wandzi poprzedni. Wandzia robi sajgon totalny, kasterką miota po całości, ściele sobie zielonym po całości. (Mam szczęście do pieprzniętych zwierząt) A finał jest taki, że muszę częściej latać z widłami. Potem rozplantowałam toto na pryzmie, potem posypałam Bioponem, a potem polazłam włączyć tę utopioną pompę i sobie lałam wodę. Jak widać, gówno też wymaga pewnej troski, aby potem był z niego pożytek.
Zakończywszy gówniane akcje wyszorowałam wysokognojne, otworzyłam kojec u Andzi, złapałam koźlaki pod depachę i poszłam z nimi "za płotek". A Andzia potruchtała grzecznie za nami. Wanda natychmiast podniosła larum, więc musiała czym prędzej zostać wyprowadzona. Na sznurku. I przypięta z drugiej strony siatki, żeby nie robiła sajgonu "za płotkiem". Nawet jej to odpowiadało, bo nie darła twarzy.
Starszy siedział sobie na studni i obserwował. A Czarna koniecznie chciała wyjść, więc otworzyła drzwi i wypuściła wszystkie koty. Po czym spierniczyła na sam koniec mieszkania i wbiła się pod stół w pokoju Starszego gdzie udawała, że jej nie ma i to nie ona te drzwi. Skutek był taki, że Klementyna smyrnęła mi popod nogi i poleciała zwiedzać ogródek. Musiała zacząć wtykać nos, gdzie nie trzeba bo w pewnym momencie przeleciała lotem błyskawicy przez podwórze ujeżdżana przez ptaszynę z tych jaskółkopodobnych. Ptaszek ten następnie cały czas jej pilnował, więc wiedziałam, gdzie akurat przebywa. Zabawa w chowanego z ptaszkiem szybko jej się znudziła i wróciła sama do domu. Tu przynajmniej żadne ptaszysko się na niej nie wozi.
Potem zaliczyliśmy lokalny market, bo mi środki piorące wyszły, a potem wzięłam się za koszenie trawnika. Powzięłam mianowicie postanowienie, że więcej nie pozwolę się zarosnąć i będę kosić w miarę systematycznie, póki trawa mała. Dolałam benzyny i sprawdziłam olej. I niestety, okazało się, że też trzeba dolać. Olej stoi w warsztacie w hadesie. Kilometraż ze schodami. Potem wymyśliłam kosmetykę podkaszarką, a tej skończyła się żyłka. Więc znowu kilometraż ze schodami. Oczywiście, jak polazłam nawijać, to, nie wiem po co, wzięłam z sobą dekielek od bębna. I oczywiście go zostawiłam w warsztacie. Skleroza mnie wykończy. Nogi mi wlezą w plecy. Żeby użyć podkaszarki musiałam wyjąć bęben z kablem. Już trzeci raz go wyjmowałam. Bo najpierw do pompy. Po czym Starszy się zrobił porządny i zaczął zwijać. Nie szło mu, więc, jak bezmyślna krowa, wzięłam z rąk i zwinęłam. I odniosłam na miejsce. Po czym stwierdziliśmy, że wieczorem trzeba będzie podlać plantacje, więc należy nalać wody w pojemniki, żeby się choć trochę ogrzała. No to wyjęłam bęben z kablem ponownie. I ponownie go zwinęłam i odniosłam na miejsce. Starszy zawiózł tę wodę w pole traktorem, a ja polazłam, bo nie chciało mi się na traktor gramolić i obijać kończyn o żelazo. Ukosiliśmy trawy w tłumok i wrócili. Ja per pedes, bo nadal mi się nie chciało.Koszenie podwórka było potem. A potem trzeba było podlać i stwierdziłam, że już nie polezę, bo i tak jeszcze z psami będę musiała, więc wypadałoby chyba już na rękach z tymi psami.
Pojechaliśmy lambordzininim. Wylałam 100 l wody. Starszy z nudów nieco zmotyczkował w międzyczasie w międzyrzędziu. Co prawda wolałabym, żeby mi pomógł przelewać wodę z tych 20litrowych pojemników do podlewaczki, ale niech tam. Starszy dziś był w kiepskiej formie, niech sobie robi, co mu odpowiada.
Jak wróciliśmy, zażądał wiaderka, żeby podlać czereśnie, te rozwodowe. Jednej z nich chyba żadne podlewanie nie pomoże. Zaordynowałam podlanie różyczki przy okazji. Spręża się, jak widzę, pączki coraz większe, no to niech ma. O dziwo, z inicjatywy własnej, podlał pelargonie w pojemnikach.
A ja poszłam z psami. Koło Oli grządek, bo sąsiadka Danusia traktorkowała trawę w sadzie i nie miałam ochoty na wyciąganie mi rąk ze stawów przez Czarną, która dostaje palmy na widok wszystkiego co jeździ.
Ola zawłókninowała część grządek z truskawkami i kalarepą przeciwko ptaszętom, które wydziobują, co mogą. Okazało się, że zając był niesłusznie oskarżany, bo on, jak by skubnął kalarepę, to by zeżarł, a nie rzucił skubnięty listek. Czyli - ptaszory. No i truskawki Oli wpierniczały, a ona ma je mieć dla Zuzi.
Pracowity dzionek zakończyłam o 21-szej. Załatwiwszy jeszcze gary w zlewie i ablucje własne. (Koniecznie muszę wymyślić jakieś obuwie robocze, bo po idiotycznych biedronkowych kroksach pięty trzeba trzeć pumeksem. Ubiegłoroczne dekatlonowe "adidasy" wylądowały w śmieciach, a jakoś nie mam odwagi przymierzać nawet tych cudów, które widuję w sklepach.)
Na razie czuję, że rączki mam i nóżki mam. I pójdę spróbować się wyspać. Bo poprzedniej nocy mi się nie udało - sąsiad idiota urządził balangę z disco polo na tarasie: zechlane chłopy śpiewały razem z gwiazdą z cedeczka. Zakończyli tak jakoś przed północą. Potem jeszcze darli twarze rozchodząc się do domów. To w zasadzie ewenement w okolicy - nikt tu takich dyskotek nie urządzał do tej pory. Tak mnie to wqrzyło, że przeczytałam całą książkę (ponad 300 stron, bez opuszczania opisów przyrody, bo nie było)
No, to idę odsypiać. Jeszcze tylko nastawie pralkę, żeby się na nocnym prądzie uprało.
kalendarz masz jakiś lokalny. jest 22.55 a napisane o 00.18 dzień się zgadza. wehikuł czasu?
OdpowiedzUsuńciekawam bardzo - a co pozostałe koty uwolnione z aresztu domo0wego uczybi8ły w polu, bo wspomniane nie było?
Na Mazowszu cała nockę 27/28 lało jak z cebera.Kot mi się uprał. Ruda ma 4 śliczne kociaki 2/2 pciom a 3/1 kolorem nie łaciate jak ona tylko rude a 1 czarny. Wyszło na rację Wrocławianki. Somsiad si poddał i na sterylkę zgadza, tylko żeby załatwić bo on nie wie jak. Dstała super puchy z zooplusa i tyle.
Upał jak w lipcu.
No, nie rozumiem. Zwykle zero osiemnaście jest przed dwudziestądrugą.
UsuńRelacja dotyczy piątku,co z tekstu wynika, tylko przeciągnął się nieco poza północ.
Pozostałe koty zainteresowały się piwnicami. Tam jest dużo miejsc do zwiedzania. Areczek jest dupa i dał się od razu złapać, Antonina została zaaresztowana w piwnicznej kuchni i podziwiała świat przez okno, wcześniej zapoznawszy się z moturem w warsztacie.
Raczej normalne, że niesterylizowana kota, uzyskawszy swobodę posłuchała głosu natury. Teraz nastąpi postęp geometryczny.
Ale dawno nie czytałam..
OdpowiedzUsuńPozdrawiam b.serdecznie.
Lhuna
Z radością witam ponownie..
UsuńMasz po czym odsypiać. Ale żeby aż tydzień? Pozdrawiam czerwcowo.
OdpowiedzUsuńAż takim śpiochem nie jestem. Ale tak mi się późno harmonogramy kończą, ze jednak pospać trochę wypada. Na pisanie już czasu nie ma gdzie uszczknąć
Usuń