No właśnie. tak ni stąd ni zowąd zrobiła się Barbórka.Jakoś mi ogólnie umknęło w obecności wydarzeń i działań różnych.
Przysłowie mówi, że jak "Barbara po wodzie, to B.N. po lodzie" (i odwrotnie) Ostatecznie trudno powiedzieć - wody jako takiej, czyli deszczu nie było, nocą spadł i cicho legł, cieniutką warstwą, za dnia była skiśnięta ciemność, a pod wieczór przymrozek. Więc na dwoje babka wróżyła - albo będą po wodzie, albo po lodzie. Co mi ostatecznie lotto, bo już od dawna święta kojarzą mi się jedynie z dodatkowa pracą, wykonywaną nie w/g mojego pomysłu i dodatkowymi, dla mnie nieuzasadnionymi, wydatkami, ponieważ już dawno minęły czasy, gdy święta były jedną z niewielu okazji żeby się dobrze najeść.
Dziś nawet, Starszy z przekąsem wyraził się o pewnej osobie, że "być może ona nie piecze". Tak jakby pieczenie ciast w domu było obowiązkowym obowiązkiem każdej "pani domu", a brak pieczenia świadczył przynajmniej tak samo źle, jak ukryty alkoholizm. Natomiast zamówienie w cukierni gotowych ciast - wręcz nieprzyzwoite.
Dla niektórych święta ciągle wiążą się z górami "żarcia", które w pewnym momencie życiorysu staje się szkodliwe, toksyczne i powinno być ściśle zabronione. Zwłaszcza biorąc pod uwagę łatwostrawność tzw. tradycyjnych świątecznych potraw. Coś mi się zdaje, ze wreszcie milcząco zaprotestuję i częściowo zrobię swoje. (Ha Ha! Np paszteciki ze szpinakiem, zamiast kapuchy. No, przecież szpinak to tez liście? Nie?)
Przygotowania. mające zabezpieczyć góry żarcia już zostały rozpoczęte. Zrobiłam ciasto na leżakujący piernik.Taki piernik robiła zawsze moja Mama. A ja chciałam zrobić od dawna, ale nie miałam przepisu. Jakoś nigdy się na niego nie natknełam. Aż któregoś dnia ten przepis sam do mnie przylazł, właściwie przyfrunął mejlem, w niusleterze z tesko. (podobnie, jak sama przylazła ta ostatnio zakupiona kurtka) Ten przepis jest w Świątecznym Kiermaszu T. Są tam również porady, jak odchudzić nieco świąteczne potrawy i przepisy dla osób na diecie. Jedne znane, inne mniej. Zerknąć warto...
No i zamarynowałam mięcho. Sklepowe. Ale i tak mniej chemiczne będzie potem o ten wsad, który dostaje w procesie produkcji wędlin...
Temat pieczenia Starszemu wyszedł na okoliczność odpytania mnie, czy i jaką ilość pszenicy przygotowaliśmy z Dzieckiem do młyna. Po czym nastąpił wykład o minimalnej ilości tejże, który natychmiast w duchu olałam. Bo zemleć można każdą ilość, zdarzało nam się z Dzieckiem zawieźć do Waltera mniej niż 100 kg zboża i też było. Teraz nie ma kto jechać do młyna, do Waltera jest około 30km. Są jakieś młyny bliżej, ale nierozpracowane. Zresztą, w każdym z tych młynów trzeba być wczesnym rankiem i odbębnić swoje w kolejce. Starszy nie jest chętny do wstawania wczesnym rankiem, a ja do odbębniania kolejek, ponieważ znam ciekawsze sposoby spędzania "wolnego" czasu. Na szczęście działa w okolicy taki jeden młynarz, u którego jest ful serwis: zabiera ziarko spod domu i pod dom przywozi potem mąkę i otręby. (No i cholera, on przecież chyba będzie to chciał zważyć, a ja nie przygotowałam wagi! Więc dam mu na słowo, w końcu nawet 10 kilo w te czy wewte nie robi żadnej różnicy, w obliczu jakiś 8 ton, które aktualnie ocieplają strop nad kozami.)
Dziecko zjechało w sobotę. Magda miała jakieś kursy sobotnio-niedzielne, a ono czuło na sobie obowiązek pocięcia w końcu tej zwalonej śliwki w sadzie i spadniętego konara z jabłoni. Na szczęście pogoda była sprzyjająca, poszło nam sprawnie. Nawet dodatkowy ogromny konar został zdjęty. Oporny był nieco, bo mimo fachowego podcięcia wziął się i zaklinował dziwnie. Ale w końcu spadł. Dziecko pracowało masakrą teksańską, a ja latałam z drobnicą, czyli gałęziami. Od czasu do czasu zamieniając się w pomocnika pilarza, jak trzeba było coś potrzymać. Tylko zwieźć już się nam nie udało, bo zaczynało się ciemno robić. Jeszcze na ostatku światła Dziecko zawiesiło lampę nad wjazdem do garażu, żeby nieco oświetlała gumno. Potem poprawiło bramkę od zapłotka i naruszony fanaberią Starszego słupek.
No i po ciemku już, przy zabytkowej peerelowskiej żarówce nabraliśmy to ziarko. Przy drugim worku i jakimś dwunastym wiadrze mój kręgosłup powiedział "finito kobito". I tym sposobem na pana młynarza czekają dwa worki, a nie 3 jak Starszy zalecał.
Resztę wieczoru spędziliśmy z Dzieckiem tfórczo, produkując "koszyczki" z kleju na gorąco. Najpierw posłuchałam jakiejś dziumdzi na jutubie, która kazała to szkło, które miało robić za rusztowanie, posmarować wazeliną. Pracowało się z tym nieprzyjemnie, bo wazelina oprócz tego, że tłusta jest także lepiąca. Potem Dziecko zrobiło próbę bez tłuszczu i wyszło OK.Współpracowaliśmy przy koszyczkach także: ja trzymałam i okręcałam szklankę, a Dziecko leciało z klejem. Od czasu do czasu powarkiwało: "co tak mulasto jakoś obracasz tą szklanką", ale ostatecznie współpraca była dobra i owocna. Magdusia dostanie dwa sympatyczne pojemniczki. Co prawda wzory azteckie nam nie wyszły - może za piątym pojemniczkiem i po zmianie pistoletu na jakiś bardziej profesjonalny by się udało.
Moje ulepianki wyschły. Psiakość, ta koza mi wyszła jakoś z krótszą jedną nogą. (tzn. noga jest właściwej długości, ale tworzywo nieprzyjazne, musiała być suszona na rusztowaniu i w trakcie suszenia noga się nieco odgięła, przez co wygląda na krótszą.) I jest to przednia lewa noga. A dzisiaj się okazało rano, że moja Królowa Matka kuleje na jedną nogę. I jest to przednia lewa noga.... (Taki jakiś zbieg okoliczności? ) W związku z powyższym dzisiejszego ranka został uruchomiony zakład kosmetyczny. Odbyło się szorowanie pazurków w ciepłej mydlanej wodzie, obcinanie i dokładne oglądanie. Które do żadnych wniosków nie doprowadziło. Oprócz paniki oczywiście, że znowu coś nie tak (bo dopiero były przerabiane sensacje z Księżniczką) i jutro trzeba będzie wezwać specjalistyczną pomoc medyczną. Która, jeżeli ewentualnie dotrze, to dopiero wieczorem. Bo przecież koza na nogę nie umrze...
PS.
Ta żarówka to jest ewenement na skalę światową: Stodoła została postawiona w 1960 roku. Podczas stawiania stodoły jakiś kretyn budowlany umieścił żarówkę. Żarówka znajduje się w takim miejscu, że nie ma do niego żadnego dostępu - chyba dla alpinisty linoskoczka .Jest umocowana na krokwi. Nie istnieje taka długa drabina i nie byłoby jej o co oprzeć.W związku z czym przejęła się rolą tak, że świeci do dzisiaj.
Wstyd mi się przyznać, ale przestałam lubić święta, i nie mam tyle odwagi, żeby się jakoś przeciwstawić, więc cierpię w cichości ducha; mam własne wyobrażenie świąt, ale to się tak nie da; więc piernik też dojrzewa, wędliny swoje będą ... a nie dałoby się jak niedźwiedź, zahibernować gdzieś cichutko, z książką, w przytulnej gawrze? na pogodę wpływu nie mamy, więc ani myślę przejmować się porzekadłami:-) mąkę kupuję worek 25 kilo w młynie u Kapki, taką 650, co to i do chleba, i do ciasta mi się nadaje, a ja nie muszę bez przerwy sprawdzać, czy w szafce przypadkiem jej nie brakuje; a co będzie, jak spali się zabytkowa żarówka peerelowska? trzeba będzie nowy punkt poboru energii dorabiać:-) pozdrowienia ślę.
OdpowiedzUsuńWitaj w klubie! Coś mi się zdaje, że tych nielubiących świąt jest znacznie więcej, tylko wstyd im się przyznać. Część z powodu nadmiaru zajęć i konieczności dostosowania się do tzw. "tradycji", część z powodu konieczności odbywania spotkań rodzinnych z członkami rodziny widywanymi "od święta" i trudnymi do zniesienia. I z wielu innych jeszcze powodów.
UsuńZabytkowa żarówka: coś mi się wydaje, że prędzej zawali się stodoła.
Mąka od Kapki to jest to! Wiem jak są u niego wyśrubowane parametry pszenicy konsumpcyjnej, tak że jego mąka jest na pewno lepsza od tej, którą mi pan młynarz jutro przywiezie. Ale "zmielenie" to też jeden z elementów "tradycji" - bo jak to? Mieć własne "ziarko" i kupować mąkę?
Wzajemnie.
Też tak mam ,ze świętami,przestałam przejmować się co myślą inni ,mówię po prostu że mi się nie chce,przecież spotykamy się na co dzień ,to w święta dobrze odpocząć.Najbardziej protestowali ci ,z którymi nie bardzo się tolerujemy.Mam święty spokój ,gotuję trochę tego co lubię ,piekę ciasto ,które tylko ja lubię,robię sobie dekoracje świąteczne i świętuję tak jak mam ochotę.Jak coś marudzą to moja odpowiedź- jestem stara i teraz mogę żyć tak jak chcę.Pozdrawiam Krystyna
OdpowiedzUsuńCzyli jest nas więcej tych nielubiących świąt i ja też wolałabym w stajence czyli w chatcie na skraju, niechby nawet bez bieżącej wody. Jakaś zgrzebna strawa, jakieś gry zespołowe, śpiewanie kolęd, spacer na pasterkę nawet daleko ... I mniemam że i dla wnuków byłoby to głębsze przeżycie .
OdpowiedzUsuńTo: być może Ona nie sprząta, nie piecze, nie lepi - to o mnie.
Właściwie to co ona za jedna, ta niby Tradycja, że stajemy się jej niewolnikami. Kładziemy uszy po sobie i się poddajemy. I ostatecznie czas, który powinien być radosny jakoś przemęczamy z UFFF, kiedy już miną święta...
Usuń