tak za mną chodziło, od paru dni, takie śniadanko. No to wczoraj wieczorem upiekłam bueczkę. A właściwie bułeczek szt. dwie, bo jak zwykle ciasta było na dwie blaszki. Jedna została pochłonięta natychmiast, jeszcze na gorąco. Nawet mnie Starszy nieco wqurzył, bo ledwie z blaszki wyjęłam, już stał nad ta bułeczką i się ślinił. I żądał krojenia. Na szczęście tylko żądał, a nie startował sam z nożem do tej bułeczki. (Niestety, Starszy nie potrafi kroić chleba i ilekroć przypiął się do krojenia gorącej bułeczki, to ją zmasakrował, co się kończyło opeerem z mojej strony. Więc tym razem cierpliwie stał i się ślinił.)
Kakałko z bułeczką przypomina mi smaki dzieciństwa: Nasza Mama pracowała, więc śniadaniami nas nie rozpuszczała. Bardzo prędko przeszliśmy na samoobsługę, a raczej moje młodsze rodzeństwo na moją obsługę. (Początki były tragiczne - pewne krojenie dwukilogramowego bochenka chleba metodą "do cycka" skończyło się zarżnięciem palca, po czym pamiątkę mam do dziś. Niestety, chleb "do cycka" kroiłam nadal, niejeden fartuszek, czy bluzkę przy tym porżnąwszy, aż nastąpiło ponowne zarżnięcie palca, już w bardzo dorosłym wieku i przeszłam na krojenie na desce).
Bywało jednak, że zarówno my, jak i Mama byliśmy w domu (ferie, urlop?) i wtedy robiła nam czasem kakałko z pianką. I do tego kakałka był maślany rogalik. W tamtych "ciężkich" czasach występowały rogale zwykłe (obok sztangielków z solą, kajzerek i zwykłych bułek pięćdziesięciogroszowych) oraz rogale "maślane". Nie muszę chyba dodawać, że dzisiejsze bułki nijak się mają do tamtych, dużych buł z chrupiącą skórką, które można było zjeść ze smakiem i bez udławienia się "na sucho", czyli bez niczego, odrywając po kawałku tę bułę. A te rogaliki maślane, wielkie takie jak zwykłe, sprzedawane po 2 zł (tyle kosztowało ciastko w cukierni) to już było miszczostwo świata. I jakoś się dało dobre upiec, bez polepszaczy i tego całego naboju, który dziś jest w wypieki pakowany, nie wiadomo do końca - w imię czego.
No a chleb z tej głównej, miejscowej piekarni?! Duże dwukilogramowe, okrągłe bochenki, które bardzo długo były po 6,50, a potem podrożały na 7. Piekarnia była bliziutko, parę minut - ot, zlecieć z Górki, przejść przez przejazd i już jest. Na ogół były dyspozycje wydawane: "Tu masz pieniądze, wracając ze szkoły kupisz chleb". Wracając ze szkoły wystarczyło tylko odrobinkę zboczyć w lewo, odprowadzając po drodze koleżankę, która mieszkała w kolejowym bloku, sępiła ode mnie rysunki i wieszała je sobie w toalecie.
Ale czasem zdarzała się jakaś zawierucha i przed kolacją okazywało się, że chleba brak. Wtedy trzeba było zlecieć z Górki i ustawić się pod tymi wielkimi drzwiami piekarni (sklep był przy piekarni, ale działał od-do, a piekarnia na okrągło) i poczekać aż wyjmą z pieca. Potem z takim gorącym bochenkiem, przekładanym z ręki do ręki i po drodze obskubywanym od strony tej wypękniętej piętki, pomykało się z powrotem. Taka ciepła piętka, posmarowana masłem i obowiązkowo posolona, pokrojona w "ząbki" dla łatwiejszej konsumpcji była przysmakiem nie lada.
No, ale se ne vrati. Wszystko jest popsute, niesmaczne i byle jakie. Dziś mi nawet nie przyjdzie do głowy rzucać się na piętkę chleba - to przecież głównie skórka, a ta skórka jest nieodgryzalna, nieprzeżuwalna i niesmaczna.
Się mi tak wspominkowato zrobiło także z powodu Kirka. Douglasa oczywiście. Bo właśnie skończył 100 lat. Tak się głupio i wstydliwie składa, że tych największych jego kreacji filmowych nie znam. Ze "Spartakusem" się jakoś minęłam. Pasjami natomiast oglądałam westerny, w których występował. A z innych utkwił mi w głowie w filmie "Bohaterowie Telemarku". No i oczywiście był moim idolem w tamtych smarkatych czasach. W których chodziło się do kina. Już od całkiem smarkatego smarka byliśmy zaprowadzani przez Mamę na niedzielne " Poranki" w kinie, do którego też było bliziutko. Wystarczyło z Górki zlecieć inną stroną. Nawet jak już był telewizor, w którym pojawiały się filmy ambitne, to i tak do kina się latało. I tak zostało przez długi czas. Nawet jakieś DKFy na studiach się zaliczało, z karnetami na dzieła.A potem kina polikwidowano. A potem powstały jakieś dziwne i olbrzymie multipleksy ze śmierdzącą kukurydzą obowiązkowo (bo przecież w kinie trzeba koniecznie żreć, mlaskać, ciamkać i chrumać, oraz totalnie naświnić wokół. I to wszystko jedno czy na filmie o tych z Madagaskaru, czy na filmie o papieżu).
Poczytałam sobie wspominki o Douglasie. I tak mi przyszło do głowy, że pewien typ osobowości, pewien rodzaj stosunku do świata i ludzi sprzyja temu, że dożywa się setki (Choć są wyjątki, ale one tylko potwierdzają regułę - zdarzają się totalne, wredne mendy, nienawidzące świata i ludzi, wrogie wszystkim i wszystkiemu, żałosne, zawistne i zjadliwe. Które już dobre ponad 90 lat łażą po tym świecie. Sądzę, że za karę je Dobry Bóg tu trzyma - żeby trochę odpokutowały za swoje uczynki przykrym zmaganiem się z codziennością)
Każdy ma swojego mola "co go ji", nie ma to-tamto, niezależnie od statusu majątkowego, czasem im wyższy - tym większy mól. Ale nie każdy potrafi mola oswoić i pozostać z nim w symbiozie a nie ciągłej walce, w której już zjadamy się sami, a nie nasz mól. I kużden ma swojego fijoła. Jeżeli ten fijoł jest hodowany w zaciszu własnego jestestwa, nie bucha na zewnątrz i się nie panoszy zagrażając lub utrudniając innym, to niech go sobie hoduje. Trzeba uszanować inność każdego i jego prawo do własnego fijoła.
Natomiast inne fijoły, które już właściwie fijołami nie są tylko zwykłym pierdolcem, bandyctwem i bestialstwem - tępić w zarodku. Rozwijać nie będę, kużden wie co mi łazi po głowie.
Ponieważ znowu jakoś dziwnie mamy sobotę i znowu ta sobota przyszła z pogodą absolutnie do bani, oraz mimo wszystko - nos do góry i wąsy na pogodę. Będzie słońce. Jak nie dziś, to jutro....
Narobiłaś mi apetytu na ,koniecznie bardzo słodkie , kakałko.Ostatnio piłam dobrych kilkanaście lat temu kiedy mój wnuczek był małym wnusiem i na śniadanko było właśnie kakałko, słodziutkie pachnące czekoladowo.Wnusio dorastał zaczęły być modne jakieś tam kółeczka , poduszeczki i inne zapychacze śniadaniowe .Dzięki, że przypomniałaś,w poniedziałek dokonam zakupu i zrobię sobie kakałko i może murzynka upiekę,jak już będzie kakao.Też chodziłam do piekarni po chleb i zdarzało się że przyniosłam połowę , mama kazała lecieć jeszcze raz ,wtedy był już cały bo byłam objedzona tym pierwszym , do tej piekarni nosiliśmy ciasto do pieczenia ,obowiązkowo z karteczką z nazwiskiem ,coby nie pomylić z sąsiadkowym.Bardzo poprawiają mi nastrój takie wspomnienia zupełnie innego życia.Pozdrawiam Krystyna
OdpowiedzUsuńNie, no aż połowy nie byłabym w stanie wrąbać. Może jakby dalej do tej piekarni było? A tak, to tylko tę pęknięta piętkę. W pewnym momencie Mama zakazała stanowczo objadania chleba po drodze. Wieść gminna bowiem zatoczyła koło i dotarło do niej, że "te dzieci od B-ów to takie głodne chodzą, że posny chleb po drodze do domu zjadają". No, to żeby obciachu rodzicom nie robić, skończyło się skubanie po drodze. Ale ciasta do piekarni się nie nosiło. To była duża piekarnia, oprócz niej była jeszcze peesesu i malutka prywatna. Razem zaopatrywały w chleb niemałe przecież miasto, więc przerób musiała mieć spory. Bo ja nie pamiętam takich historii, jak tu Starszy opowiada, żeby chleba brakowało, albo trzeba było w ogonku stać. No, czasem przed świętami, w tym piekarnianym sklepiku kolejka była, ale to szło szybko, bo tam był tylko chleb.
UsuńA kakao ostatnio kupiłam wedlowskie z Ghany (chyba) - dobre. Nie uznaje tych neskłików czy puchatków. Kiedyś, jak dzieci były małe, dopadło mnie takie do picia Sachera, ale ono było bez wynalazków. Smakowało pysznie czekoladowo i trochę jak Owomaltina.
Co chleba to były to takie małe podłużne bochenki, a jeszcze jak się szło z koleżanką.Krystyna
UsuńSpróbuję jeszcze raz wejść z komentarzem - a nuż ten jeden, jedyny raz mnie nie "zrzuci"? Nadzieję zawsze trzeba mieć...
OdpowiedzUsuńwiesz, ja chyba mam mniejszą sklerozę niż Ty, a wniosek ten wyciągam z ostatniej naszej rozmowy. Doszłyśmy do wniosku, że sklerozę poznajemy po lepszej pamięci wstecznej. Otóż ja żadnego sklepu przy piekarni nie pamiętam...? Knajpę, to i owszem...
Natomiast przypomniało mi się, jak kiedyś, bardzo późnym wieczorem (wszak mieszkałam bliżej piekarni, zaraz obok kolejowego bloku) zostałam wysłana po świeży bochen. (Czy mam teraz wywnioskować, że "u tych G....ich często chleba brakowało? :) ). Pewnie, że brakowało, jak nikt nie pamiętał o kupieniu. Normalka.
Wracając do tematu: wyszłam już z piekarni z olbrzymim okrągłym bochnem pod pachą, nasycona zachwytem wywołanym widokiem ogromnych maszyn mieszalnych, gdy zostałam złapana za kołnierz przez strasznego pana!!!! Dwóch ich tam po ciemku się czaiło, ale łapał jeden. Zaprowadził mnie przerażoną z powrotem do piekarni i kazał wskazać złoczyńcę - złodzieja - bandytę - nieuczciwca itd., który to sprzedał mi państwowy bochenek, a monetę zań wziętą niewątpliwie przywłaszczył!!!! Złoczynców dyżurowało na nocnej zmianie również dwóch i dobrze wiedziałam, który z nich niecnym procederem się trudnił (obaj), boć nie pierwszy raz tam byłam....
Nie wydałam jednak żadnego z panów, mówiąc, ze nie rozpoznaję absolutnie; chciałam nawet chleb zwrócić, ale wspaniałomyślnie pozwolono mi go zabrać...
A przy okazji przypomniało mi się, jak niedzielnymi popołudniami latałam do knajpy (nazwa!!!!) w kamienicy u Dziurzynskich, której szefową była wtedy mama Iwonki po piwo, którego przynosiłam pełną bańkę na mleko. Wówczas wolno było - wiadomo, że nie dla siebie kupowałam. I miałam przez ulicę!W pozostałe dni latałam z tą samą bańką do mleczarni dwie kamienice dalej po mleczko i chyba tylko ze względu na niemożność wsadzenia do bańki pyska (unieść do twarzy jej się nie dało) nie wypijałam z rozpędu całych trzech litrów mleka, zanim wróciłam do domu... Też przez ulicę...
no, teraz sobie ten wpis skopiuję, ponieważ jeżeli znów mi go "system skasuje" - wsadzę do mojego bloga, i już... Pozdrawiam! E.
Był, no nie sklep w pełnym tego słowa znaczeniu. Jakimś takim korytarzykiem się wchodziło. Wejście było na tej ścianie od Kolejowej. I tam było okienko. Kupowało się przez to okienko.(Ja mam pamięć obrazkową - zapamietuję obrazki) Knajpa w tamtym miejscu była później. I zwała "Flisak". Była to knajpa z typu tych "pod batogiem" (Batogi zostawiać w szatni!). Natomiast knajpy u Dziurzyńskich nie pamiętam. Zapewne z powodu, że piwa nikt u mnie w domu nie pił. Nie istniało, nie bywało. W związku z czym, z bańką (u nas się mówiło "puszka") nikt mnie tam nie słał.
UsuńMnie też tak jakoś ostatnio zebrało się na wspominki a w nich wszystko smaczniejsze i piękniejsze. Mam tylko nadzieję, że nasze dzieci i wnuki też będą mile wspominać te aktualne paskudne, plastikowe i sztuczne czasy.
OdpowiedzUsuń