Wczoraj somsiad Staszku, co się z nim na słomę umawiałam wpadł rankiem, że o 10tej Lesio bizonem zajeżdża do niego, będzie też kosił jęczmień Świętego Franciszka i pyta, czy mój owies także.
Starszy w piątek już nie zdzierżył żniwnego napięcia i pojechał ten owies obadać. Badanie wykazało, że pewnie w tym tygodniu, ale nie należało się spodziewać, że już w poniedziałek z rana. Na wszelki przeciwpożarowy złapałam Czarną na sznurek (bo o wiele lepiej się idzie z psem) i poszłam w ten owies zerwać garść i Starszemu przynieść do ekspertyzy.(Starszy jakiś cienki bardzo od soboty). Nie trzeba było nawet eksperta, moje laickie oko stwierdziło, że owsa nie ruszać, bo jak słoma jeszcze zielona, to ma czekać. Ale Staszku pszeniczkę wykosił i zaistniał przymus zorganizowania chłopa z prasą, coby tę słomę skostkował zgrabnie .No to Dziecko wykonało telefon do Dzikiego. Dziki prasę ma, ale nie ma komu prasować bo chłopaki na kombajnie i na traktorach.
Poszłam więc do Waldusia. Walduś żniw jeszcze nie napoczął. Chłoporobotnikiem się stał na powrót, bo udało mu się gdzieś do jakiejś pracy załapać, w odległości mniejszej niż poprzednie 50 km, więc w domu jest już o 16tej. Ale prasa jeszcze nie ruszana, bo on w zasadzie tylko sobie prasuje. Że dobry chłopczysko jest, obiecał że może na środę da się coś zrobić. Trochę nie bardzo miałam ochotę do tej środy czekać - dobrze, jak słoma po kombajnie trochę poleży, ale nie kuśmy licha, co to nie śpi. Przy tej straszliwej lampie grom z jasnego nieba i nagła ulewa niczym dziwnym by nie były. A jakoś nie bardzo się rwałam do przewracania potem tej słomy, żeby wyschła. Na szczęście przypomniał mi się gość w sąsiedniej wsi, który od lat prasował na usługi. Jechałam z Dzieckiem z niejaką obawą - niby roboty na prasę niewiele, bo zbóż mało w okolicy w tym roku i mało kto zbiera słomę, bo ludziska zwierząt żadnych już prawie nie trzymają. Niektórzy nie tną słomy, ale wtedy zbiera ją taki miejscowy krowi farmer i prasuje we własnym zakresie. Tyle, że ostatnimi czasy tak się porobiło, że nawet jak roboty mało, to nie każdą się weźmie, bo "się mi nie chce". Na szczęście okazało się, że gościowi się chce i umówił się na dzisiaj przed dziesiątą, co mi z jednej strony nie bardzo było, bo wolałam, żeby jednak te słomę trochę wyprażyło po ewentualnej nocnej rosie, z drugiej strony - była szansa na ominięcie największego upału południowego.
Szansa była, ale się zmyła, bo prasowacz nie nawykły chyba do liczenia się ze słowem i używania zegarka, poza tym obiecał też Świętemu Franciszkowi. I w zasadzie tę Frankową słomę świsnął, zanim zdążyliśmy z przyczepą dojechać i wyrównać pokosy. Pierwszy pokos poszedł mu gładko, ale od drugiego już się prasie przestało podobać -wypuszczała niezwiązane kostki. Te kostki trzeba było wyplątywać ze sznurka, i rozrzucać na sąsiedni pokos.
Tak jak do tanga trzeba dwojga, tak do zwożenia słomy w kostkach najlepiej trojga. A że nas było dwoje z Dzieckiem zdolnych do prac fizycznych, tośmy się obawiali, jak damy radę (Co prawda można 60tke ustawić na mały bieg i puścić wolno - jak nie ma sklepanego układu kierowniczego to sobie sama pomalutku, prościutko jedzie, a traktorzysta może latać z widłami i wrzucać) Szczęściem Staszku się zadeklarował, że pomoże, co jest ewenementem totalnym, bo tu się nie zdarza taka pomoc sąsiedzka, nawet w rodzinie rzadko, chyba,że ty mi, a ja ci. No i pomógł. Dziecko jechało, Staszku wrzucał, a ja układałam. Później Dziecku się znudziło w kabinie, ustawiło "tempomat" i też zaczęło wrzucać. Dobrze, że dopiero przy trzeciej warstwie, której nie musiałam dokładnie układać, bo by mnie tymi kostkami zasypali. Staszku pojechał z nami na gumno i pomógł wyłożyć słomę na strych nad kozami. Poszliśmy z Dzieckiem na strych we dwech, bo trzeba było te kostki odnosić od zwodka i układać. Na strychu nie było zupełnie czym oddychać. Starszy, któremu lata nawyku usiedzieć w domu nie dały (bi żniwa to taki wewnętrzny mus, a trochę jakby święto), zarządził przerwę i pchnął umyślnego po napoje chłodzące.
Posiedzieliśmy chwilę w cieniu ażurowego dachu stodoły (Ze względu na ten ażur słoma poszła na strych. Oraz ze względu, że ma robić za izolacje stropu nad kozami) Staszku wypił 2 regularne browary, a my z Dzieckiem po radlerze 0%, który syfem totalnie chemicznym jest, ale świetnie gasi pragnienie. Po czym zakończyli robotę. Po czym jeszcze Staszku odebrał od Dziecka instrukcje, co może bolec jego 30tkę i jak to naprawić. Po czym Staszku zapytał, czy jest już za kwadrans. Okazało się być kwadrans po. Więc Staszku złapał własne widły i poleciał, a my z Dzieckiem też oddaliliśmy się z gumna zostawiając ten pierdolnik, który tam powstał na nieco bardziej sprzyjające okoliczności pogodowe, czyli tak bliżej zachodu słońca.
Po czym wyszło na to, że wyiskiwanie pokruszonej słomy z trawnika zajęło mniej więcej tyle czasu, co rozładowywanie przyczepy.
Kozy poszły ałt, zmuszone do wyjścia z obórki użyciem miotły. W obórce miały fajny chłodek, bo im drzwi zamknęłam (które są niestety od południa) a zostawiłam tylko otwarte osiatkowane drzwiczki gnojowe na północ. Na ałcie wcale się nie zajęły pozyskiwaniem pożywienia, tylko wzięły się za łby i w tym im nawet panujący nadal upał nie przeszkadzał. Dziecko przeżywa zawsze to, że tak się tymi łbami tłuką i opiernicza mnie, żeby je wypuszczać osobno, albo palikować. Ale przecież bezrogimi łbami krzywdy sobie nie zrobią a kiedyś się w końcu zmęczą i dadzą sobie spokój.
Domowe czworonogi leżały przez cały dzień jak skóry z diabła, porozrzucane popod nogami, że przekraczać trzeba było w celu poruszania się po mieszkaniu, co nie wszystkim było na nogę. Nawet koty nie wylegiwały się po parapetach. A psy porzuciły potrzeby fizjologiczne. Dopiero późnym wieczorem nabrały wigoru i Czarna na widok sznurka dostała takiego małpiego rozumu, że zaczęła po mnie skakać, przy czym oczywiście udało jej się zdrapać mi nogi.
Tak, że tak. Tradycja została utrzymana. Na żniwa jednak się załapaliśmy. Jeszcze owies czeka na pniu. Mam nadzieje, że do końca tygodnia będzie gotowy i któremuś od bizona zechce się na te 30 arów jechać.
W międzyczasie powzięłam przeświadczenie, że jednak jestem debilem ogrodniczym, bo paprykę i oberżynę prowadzi się, tak jak pomidory, a nie puszcza na żywioł. Udawało mi się z tą papryką tylko chyba na zasadzie, że co drugi głupi i co drugi raz ma szczęście. W tym roku oberżyna jest u mnie po raz pierwszy. Mimo zaniechania obrodziła pięknie.
Niestety najobficiej owocujący krzaczek jakiś potwór polowy podżarł od korzenia. Musiałam cały prawie przynieść do domu, bo to zielone przy szypułce jest tak kłujące, że gołą ręką zerwać się nie dało. Na krzaczku było około 10 owoców, większość malutkich, które zostawiłam polowym potworom.
No i kompozycja prawie na ratatuję. Brakuje tylko cebuli i cukini. Ale dziś doniosłam i pierwsza ratatuja została popełniona oraz skonsumowana cichcem.Pomidory obecne na zdjęciu nie doznały zaszczytu, bo za mało dojrzałe. Zamiast nich użyłam ubiegłorocznych ze słoika - bez skórki, w pomidorowym przecierze. Przepyszne były, ale to już ostatni słoik.
Popatrz a ja we wsi szukam słomy, bo mi się zamarzyły grządki wywyższone, permakulturowe. I nikt nie ma albo nie da. Co to za wieś!
OdpowiedzUsuńJarzyny masz zacne, pełne koloru, u mnie takie bardziej zielone i niedojrzałe.
To jest wieś normalna aktualnie. Nawet jeżeli ktoś ma odrobinę tego zboża, to słomy nikt nie zbiera. A jeżeli zbiera, to tylko tyle ile potrzebuje dla utrzymywanych przez siebie zwierząt. Jak robi to latami, to wie z jakiego areału kombajn ma zostawić słomę nieciętą i tyle bierze. Bywa, że czasami komuś zostanie słoma po pozbyciu się ostatniego zwierzaka, a tak normalnie to nie ma szans.
UsuńPrzecież to są jarzywka zebrane, to zrozumiałe, że dojrzałe. Te co w polu też są zielenkowate. I w dodatku jeszcze podeschnięte i upieczone.
Dziecko się deklarowało, że opryskiwaczem wjedzie, żeby podlać, ale poniechaliśmy.