czwartek, 19 października 2017

rehabilitacja pogodowa

jakby nastała. Po tych wszystkich ekscesach aury, ostatnie parę dni mamy jak marzenie. Jesień złotopolska. Prawie. Bo w zasadzie już się prawie nie ma co złocić. Wrześniowe szarugi i wichury obdarły lipy z liści (a to one najpiękniej się złocą jesienią). Ale na szczęście pozamiatały tudzież. W każdym razie po gumnie mało co się wala - wiedziało zapewne, że do fanów miotły liściowej nie należę i zaniosło do sąsiadów, bardziej zawziętych na to co spadło.

Labę mam już prawie. No, prawie, bo jeszcze to i owo do zrobienia przed zimą sobie znajdzie. Ale plany w większości wykonane. Dzięki tej pięknej pogodzie mogłam wreszcie, bez poświęceń, uprzątnąć grządki z tego, co zostało po uprawach. Tego etapu zabawy w ogrodnika nie lubię najbardziej, bo to taka robota, która wymaga nieco potu, a efekt bezpośredni żaden. Takie np. usuwanie dyniowych roślinek: mimo przycinania pędy toto ma długie na parę metrów, a jeszcze złośliwie poprzyczepiane do gleby kilkakrotnie. I ciągnij tu człeku takiego pięciometrowego badyla! Tym razem na dobre mi wyszło, że się z grządkowymi porządkami ociągałam, bo dyniowe badyle zdążyły trochę przyschnąć, a zatem stracić na wadze, za co moje rusztowanie było wdzięczne bardzo.

Zrobiłam też porządki u kóz. Normalne odgównianie plus jesienne malowanie. Larwy poszły "zapłotek", a ja poszłam na efekty wizualne i pomalowałam wnętrza boksów resztką emulsji. Emulsja się trochę lepiej trzyma podłoża niż wapno, może więc tak szybko nie obskrobią i nie obetrą.
Dzięki pięknej pogodzie larwy się plażują za płotkiem. Plażują się prawie dosłownie, bo sobie grajdołki nawet porobiły (ciekawe, jak ja potem będę kosiarkę pchać po tych grajdołkach!) W międzyczasie opierniczają świerki, które i tak już obrazem nędzy i rozpaczy stoją. Pod nogi łebów nie schylą, żeby trawę skubnąć, więc pańcia durna donosi - a to kukurydziane badyle, a to pokrzywki świeżo ukoszone, a to jarmuża całego z badylem. Kozy potrafią chlew zrobić totalny, bo toto nie zeżre w miejscu, gdzie dostało, jak panbuk przykazał, tylko weźmie w mordę i troczy po zagrodzie. A pańcia potem zgrabkami, zgrabuje i wynasza. Chciało się Zosi....

Dyskusja przy stole. Wśród trzydniowego pierdolniczka. Zasada jest taka, że to co spadło pod nogi jest już niejadalne. Wyjątkowym wyjątkiem tylko pożywienie, które upadło na ściółkę zostanie zjedzone - musi to być coś baaardzo pysznego.  Wystartowałam z grabkami potem i było na trzy razy do wyniesienia. Ha!                  
















Wcześniej panienki uzyskały pedikiur. A potem zachciało mi się je sprowadzać w letnich balerinkach na bosom nózię i Andżelina mi nadepła tą świeżo wypedikiurowaną rapetą na lewą stópkę. Gwiazdozbiory zobaczyłam wszystkie! Niby koza nie słoń, waży pewnie jakoś mniej więcej tyle co ja (z plusem dla niej), ale jak nadepnie, to już nadepnie.(Podejrzewam zresztą, że nacisk na cm kw.jest podobny jak u słonia, biorąc pod uwagę powierzchnię rapetki oraz powierzchnię słoniowej stópki w stosunku do masy ciała.) Będę tę stopę czuła następnych parę dni.
 Żeby uniknąć ciągania się z kozami po gumnie, rozgrodziłam fragment "zapłotka" - mogę je teraz wyałtować z obórki drzwiczkami gnojowymi i tą samą drogą sprowadzić. Co już wczoraj wypraktykowałam: larwy zawołane po imieniu najpierw dały głos pod bramką, ale za chwilę Andzia zorientowała się skąd wołają i galopkiem przybiegła, a czarne diablę za nią. No. I obeszło się bez deptania po nogach i mocowania się z kozą za obrożę, co jest zawsze dla mnie przeżyciem fizycznym i psychicznym. Bo zmory bardzo silne są oraz kozę jest bardzo łatwo poddusić trzymając za obrożę.
Przy tych akcjach udało mi się zapodziać totalnie sekatorek do kozich pedikiurów.  Nie ma, amba zjadła, kusy ogonem nakrył.  Szukałam jak durna, macałam, grabkowałam. W końcu poszłam metodą mojej Mamy, która szukania czegokolwiek nienawidziła równie bardzo, jak ja (W starszym wieku, szukanie jest dodatkowo deprymujące, bo się włącza podejrzenie, że niemiec zaczyna doganiać). Metoda polega na tym, żeby zamiast latać jak otumaniony zajączek i przekopywać okolice wziąć i siąść i pomyśleć. No to siadłam i pomyślałam. I wymyśliłam: sekatorek wkładałam do kieszeni na zadupniaku. Na sobie miałam długi tiszert. Musiał się wepchnąć z tiszertem, a potem, przy jakimś ruchu -wysmyknąć. Zatem trzeba poszukać po trasie łażenia, a nie dłubać w trawie pod byłą siatką. No i bingo! Wpadł w oko natychmiast, gdy tylko wyruszyłam na poszukiwania. Co mnie podniosło na duchu niezmiernie, zwłaszcza w kontekście tego niemca.

Słoneczna pogoda była wykorzystywana wszechstronnie. Również futra domowe wytaszczone na zewnątrz celem przetrzepania.


Futro numer 1. czyli Koteczek Areczek. Tu jest potwornie przerażony widokiem  Karola, który wracając ze szkółki przywlókł się na gumno na pogawędkę, zwabiony  niecodziennym futrem w szelkach. Za moment Areczek już był "na" drzwiach i prosił, żeby go wpuścić do domu. Futra pci żeńskiej jakieś odważniejsze są i byle Karol ich w popłoch nie wprawia.

Po wyszczotkowaniu futra wszystkie, sztuk pięć dostały kropelki na pchlaki, bo się ostatnio dziadostwo jakoś drapać zaczęło i mnie pogoniło do sklepu zoo. Przy okazji odbyłam merytoryczną dyskusję z Panem ZU, który kociarzem jest całożyciowym prawie. Pochwalił się nowym nabytkiem, cudnym majnekunem, przepięknym!, który mu był wyłysiał na rojalu. Zdziwiło mnie niepomiernie, że tak doświadczony sprzedawca towaru wszelakiego zwierzęcego odważył się kota rojalem karmić! Nabyłam pastę na kłaczki dla koteczka Areczka, który ma  tendencje do zakudłaczania się żoładkowego. I Pan ZU poradził, żeby "to tak na paluszek i koteczkowi pod pyszczek, to wyliże" Od razu sobie pomyślałam, że może normalny koteczek to wyliże, ale nie Areczek. No i - Areczek nie. Na wszelki wypadek, co by nie było, że nie próbowałam, wzięłam na paluszek i wetknęłam pod pyszczek. Areczek powąchał, liznął raz, po czym odwrócił łepetynę. Skończyło się na tym, że musiałam Areczkowi upaćkać pastą łapki. Upaćkanie łapek jest sposobem niezawodnym - kot upaćkany być nie może, wylizać się musi. Tyle, że jeszcze to upaćkanie musi się udać, co w przypadku Areczka też jest problematyczne. Za drugim razem wyczuł już pismo nosem i wiał, gdzie pieprz rośnie. Latanie z pastą na palcu za kotem nie jest najszczęśliwszym rozwiązaniem. W dodatku latanie za kotem, którego byle co wprowadza w stres.Tak, że w kwestii pasty na kłaczki to chyba byłoby na tyle. Dowiedziałam się od Pana ZU, że dobrze odkłaczają łyskasy sprzedawane w kocich łebkach.Z nimi nie ma problemu gastronomicznego, zaczym trzeba będzie nabyć przy najbliższym wizytowaniu miasteczka. Te łyskasy kupowałam sporadycznie, bo bez przekonania o ich działaniu - że niby łyskas coś może? Przede mną jeszcze zadanie zapodania Areczkowi pasty na robale.(Pasta jest w tubo strzykawce. No i to takie proste: przekręcić pierścień z  miarką, włożyć końcówkę do pyszczka i nacisnąć tłoczek. Proste! Tylko jakoś nie mogę się zebrać w sobie do walki z Areczkiem, żeby mu to włożyć do pyszczka i żeby on zechciał przełknąć, zamiast wydrapywać mi oczy. Może jednak tabletkę będzie łatwiej?) Że też ludzie mogą mieć normalne koty, a mnie się musiała trafić taka szajba (Przed chwilą właśnie walnął mnie na odlew, okrzyk karateki wydając, gdy próbowałam go, siedzącego, delikatnie złapać za łapkę. Po czym spierniczył na lodówkę, skąd toczył wzrokiem bazyliszka, mamrząc pod nosem.) Żeby nie było, że Areczek jest totalną mendą. Bo nie jest. Potrafi być fajnym przymilnym i przyłaśnym kocurem. Nawet głaskać go można i mruczeć potrafi. Tylko nie wolno brać go na ręce. Ogólnie - nie wolno robić Areczkowi wbrew. Areczek jest królem puszczy i koniec rozważań.

3 komentarze:

  1. Wspaniały opis kocich fochów. Jako potrójna kociara znam problemy z autopsji. Na tabletki opracowałam sposób: głodnego kota zaczynającego jeść przy misce nagle stawiam na tylnych łapach (tułów między moimi nogami)i jedną ręką chwytam za szczękę a drugą wpycham tabletkę głęboko do gardła i odstawiam dalej do miski do jedzenia. Jeśli nie za często stosuję, to działa. W ten sposób też robiłam z pastą, tylko że wycierałam pastę z palca o podniebienie. Dziękuję za przyjemność czytania Elżbieta

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Masz o tyle lepiej w temacie, ze nie masz psów i koty mają michy na podłodze. U mnie napełnianie kotow odbywa się częściowo na parapecie w kuchni, a częściowo w moim pokoju na blacie ( Areczek, bo on dostaje hilsa urinary&stres). W takiej sytuacji kot postawiony na tylnych łapach sięgałby tymi lapami wyżej mojej głowy i mógłby mi swobodnie oczy wydrapać. Myślę o torbie iniekcyjnej. To niezłe rozwiązanie, tym bardziej, ze moi weci mają tę torbę na jakieś mini koty. A bywać czasem trzeba. Wiec parę problemów byłoby z berecika.

      Usuń
  2. zapodanie kotowni tabletek na robale oto wyzwanie!

    OdpowiedzUsuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..