Zaczęło się od cioty. No, nie właściwie zaczęło się od Księżniczki, która omdlenia i padnięcia ćwiczyła. Kilka wizyt w gabinetach wet. Księżniczka ma leki (ja mam dziurę budżetową) i jest w kondycji jak sprzed naprawy. A nawet lepszej.W dodatku bezlitosną małpą byłam i ją ostrzygłam. Ciekawa sprawa, jak fryzura poprawia stan psychiczny pci żeńskiej - zawsze po ostrzyżeniu Księżniczka młodnieje i nabiera wigoru.(Samo strzyżenie jest koszmarem lekkim dla nas obu, ale nie tak strasznym jak kąpiel i rozczesywanie łap. Bo ostatecznie kąpiel też była. Księżniczka śmierdziała brudem i chorobą. Broda unudlana i skołtuniona, łapy skołtunione. Massakra i kupa nieszczęścia w kupie kłaka. Łapy zostały rozczesane, ostrzyżone i poodżywkowane. Jedwabiem płynnym z biosilka. Nawet cichcem i z zaskoczenia udało się skrócić pazury - przy ostatnim dopiero kłapnęła mnie paszczą w rękę, choć wcześniej wkładała dużo wysiłku, żeby mi tę rękę odgryźć podczas czesania łap. Zębale już tępe, ale boleć - bolało.)
Księżniczka w najnowszej postaci. I jak to z Księżniczką - cokolwiek by się nie chciało przy niej zrobić, ciągle jest "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie" (jedynie myzianie za uszkiem dozwolone, najlepiej Dzieckową łapką -wpada wtedy w ekstazę) Nawet zdjęcie boli, więc trzeba się skurczyć w sobie i powykręcać. Grzywka wyszła jak wyszła, ale chyba lepiej by mogła wyjść tylko w narkozie.
Jak wcześniej pisałam - ciota wylądowała na izbie. Poleżała, poleżała i wróciła do domu. Nawet ortopedą wyoglądana, który poprześwietlać rentgenem kazał różne fragmenty ciotowego rusztowania, jednak nie akurat to co ciotę bolało. Być może w opisie wszystkich cioty chorób mianych, obecnych i domniemanych, nie wyłowił tego ostatniego, a mianowicie - prawdopodobnie złamanego palca u stopy. Zresztą palec wyglądał jak palec i na nic wyglądem nie wskazywał. Wskazywać zaczął dopiero pod koniec tygodnia. Wobec czego w poniedziałek zaliczyłam cioty doktórkę celem uzyskania odpowiedniego skierowania. Ciota w poniedziałek nie była w nastroju psychicznym i odmówiła, więc została wywieziona dopiero we wtorek, po moim zdecydowanym warknięciu, że niech sobie jaj nie robi, bo ja latam, a skierowanie jest na cito i przepadnie. Po schodach u siebie pomykała jak zajączek, ale po szpitalu woziłam ją na wózku. Wózek miał nienapompowane przednie kółka, a ciota zawzięcie wychylała się do przodu, co groziło tym, że mi poleci z tego wózka na pysk i wózkiem się nakryje. Wózek bym jeszcze jakoś podniosła, ale cioty nawet bym nie próbowała, albowiem jest postury nico przywiędniętego hipopotama - tyłek jej się ledwie w wózku mieścił na wcisk. Ostatecznie obwiozłam ją szczęśliwie, z nijaką szkodą dla mojego kręgosłupa, gdy musiałam wtłoczyć te sflaczałe kółka na cudną, wielką wycieraczkę u drzwi wejściowych na izbę. Ciotka została pooglądana przez jakiegoś młodego kandydata na ortopedę. Który przejął się jej stanem tak bardzo, że leki z najwyższej półki cenowej pozapisywał, na które ciota wydała 1/5 swojej emerytury. Po czym została odwieziona do domu. W domu jeszcze wydała parę poleceń, które oczywiście musiały być wykonane dokładnie tak i w tę stronę, co do milimetra, jak ona to całe życie robiła. Ciota ma problem, pt. co ona ma zrobić, bo sama już nie daje rady (nie licząc, tego, że sąsiadka ją dogląda, która w/g cioty nic nie robi), ale przy tym jej stosunku do rzeczywistości, prawdopodobnie będzie ten problem miała do końca życia.
W czwartek pojawił się czarnej serii ciąg dalszy ponieważ Starszy zaniemógł na nogę. Rano okazało się, że boli go noga w kostce, chodzenie sprawia ból. Straszny. Więc chodzenia zaniechał. Przeleżał połciem czwartek. W piątek do bolącej kostki u jednej nogi doszedł podagryczny paluch u drugiej. Przeleżał piątek. O dotykaniu bolącej nogi mowy oczywiście nie było. Noga wyglądała jak noga. Dostał odpowiednie tabletki oraz okład z kapusty na kostkę. A ja robiłam za donosiciela, tzn donosiłam śniadanko, obiadek, kolację, herbatkę, kaczuszkę (i, qrwa, co jeszcze?)
W piątek, ni stąd ni z owąd na karku najgrubszego kota we wsi okazał się jakiś strup. Dokładniejszy ogląd, połączony z wystrzyżeniem sierści nożyczkami (z maszynką dostąpić nawet nie próbowałam) wykazał, że tych strupów jest więcej. Zaczym - w sobotę do weta. No i wyszło, jak wyszło. Poszliśmy z jednym - okazało się drugie, mianowicie - chore uszy. Pan wet dokonał czyszczenia, przy czym Klementyna przeszła samą siebie i nawet poskrom na kota z trudem dał jej radę. Dostała leki do uszu, zastrzyk, leki do uszu na tydzień, zalecenie czyszczenia i pojawienia się z kotem w kolejną sobotę. Skasowana zostałam tym razem dość ulgowo. Pan wet wydziwiał nad uszkami Klementyny - że takie malutkie i dziwniutkie (ale on miał devon rexy, więc każde kocie uszy są dla niego małe). Klementyna ma faktycznie uszka dziwniutkie - sztywne i śmiesznie zakręcone, jakby miała jakiegoś curla w praprzodkach, do tego strasznie zakłaczone gęstą, sztywna sierścią. Zajrzeć do nich problem, co nie znaczy, ze nie zaglądam czasami, bo Klementyna na wstępie miała z uszami problem straszny. Widocznie zbyt rzadko zaglądałam.
Klemozaurus Rex. Na szczycie szafy, co jest pozycją wstępną do zajęcia miejscówki na półce w nadstawce. Później przeszła sobie do nadstawki w drugiej szafie. A potem, wydawszy kilka rozpaczliwych pomiauków wypadła, jak worek z kartoflami, na podłogę. I po co jej była ta wspinaczka?
Po przeżyciach u weta fundnęliśmy sobie z Dzieckiem hardkor kolejny: Jakiś wczesnolipcowy poprzednik Xsawerego zdmuchnął czubek jednej ze starych jabłoni w sadzie. Któren to zdmuchnięty czubek zawiesił się na niższym, grubaśnym konarze. Wzięliśmy traktor i pas transportowy i udaliśmy się do sadu celem ściagnięcia zdmuchniętego i pocięcia. I znowu - zaplanowaliśmy jedno, a wyszło całkiem co innego. Dziecko założyło pas na zwisający konar, zapięło do traktora, dało po garach. Traktor nawet nie grzebnął kołami w miejscu, jak rozległ się trzask i pół jabłoni leżało na ziemi. Ha Ha! A ta stojąca druga połowa okazała się być całkiem pusta w środku, ze skorupką grubości ok. 5-10 cm. W dodatku jej jedyny i główny konar był tak dziwnie poskręcany, że żadne symulacje, komputerowe nawet, nie byłyby w stanie określić, w która stronę to poleci przy próbie położenia. Jeżeli się nie jest linoskoczkiem, który potrafi z piłą łazić po najwyższym drzewie i spuszczać je po kawałku, zaczynając od góry, należy położyć całe. Przy użyciu traktora i liny, w celu nadania odpowiedniego kierunku padania. A do tego potrzebna jest osoba, która siądzie do traktora i potrafi ruszyć na hasło. Ja się nie nadaję. Z sześćdziesiątką przestałam się lubić odkąd okazało się, że nadepnięcie całym moim ciężarem na hamulec nie skutkuje hamowaniem. Kuba przywiózł posiłki, zarzucili, założyli, powiązali, zrobili próbę, czy supełki trzymają. Kuba podciął lekko, traktor szarpnął, ja nawet nie zdążyłam zacząć przeżywać "oj, co to będzie", a druga połowa jabłoni już leżała na glebie. Jeszcze ją lekko podciągnęli, żeby był lepszy dostęp z piłą i zabrali się za rozsupływanie supełków, z czym zeszło dłużej, niż z samym kładzeniem jabłoni. Ponieważ wszystko wcześniej pocięte powrzucałam na przyczepę i miałam już nieco dość, zabrałam się do domu, zostawiwszy Dziecko z teksańską masakrą samo.
Teksańska masakra zakończyła się padnięciem piły. W trakcie. Zatem zostaliśmy bez piły i z klocem leżącym w poprzek sadu. (Piła była leciwym już chińczykiem. Po ciężkich przejściach w dodatku, np polegających na podcinaniu korzeni w karczach. Przy usuwaniu których Dziecko robiło za "zaklinacza koni" - mechanicznych, o czym kiedyś wspominałam. Stąd to moje "oj, co to będzie" na widok traktora zapiętego liną do wielkiego drzewa)
Wspomnienie po jabłoni. I po opieńkach miodowych takoż. Ale tych opieniek mi nie szkoda - grzyb podlejszy, konsumentów brak (Starszy właśnie odreagowuje niedzielny sosik - jakoś mu się te grzyby z lekami nie zgadzają. I chyba właśnie opieńki, bo zupkę kurkową pożarł bez sensacji. Dziecku lotto grzyb, a ja nie jadam w ogóle, żadnych.)
""Choroba" Starszego zaczęła mnie nieco wqrzać. No, sory, ale boląca noga to nie jest obłożna choroba. Na nogę się nie umiera, no, chyba, że gangrena, ale to na pustyni i za Stasia i Nel. Poza tym stwierdziłam naocznie, że pod moją nieobecność noga jakoś boli mniej, więc "nie ze mną te numery Bruner". Leżeć dozgonnie nie pozwolę, bo nie mam siły i ochoty latać za donosicielkę. W niedzielę śniadanko i poranne piguły jeszcze doniosłam. Potem się we mnie wredna małpa odezwała i na obiad kazałam wstawać i już. Pomogłam się ubrać (Ale skarpetki to sam, bo "boli, oj boli") i do kuchni chory podreptał sam. Nawet nie bardzo kuśtykając i zupełnie nie po ścianach. (Zresztą mu to wstawanie zapewne na rąsię było, bo meczyk miał być i wypadało oglądać). W międzyczasie zastanawiałam się, czy np takie zaniechanie donosicielstwa nie skróciłoby znacznie choroby.
I ciekawa sprawa: ciota ze złamanym paluchem ma leżeć, a łazi, gdzie jej diabli nie zaniosą. Starszy z bolącą kostką natomiast zalega połciem. Upierdliwość ma różne oblicza.
I takie stwierdzenie na podsumowanie w stylu wrednej małpy: Doświadczenie życiowe uczy, że z wiekiem te szare komóreczki, które były odpowiedzialne za wszystko pozytywne, zanikają w pierwszej kolejności. Jeżeli było ich malutko u danego osobnika, to w późnym wieku zostają tylko te zawierające wredotę i upierdliwość. Więc, póki jeszcze mamy na to jakiś wpływ, starajmy się mnożyć te pierwsze, żebyśmy kiedyś nie stali się dla kogoś utrapieniem, budzącym jedynie negatywne uczucia.
Miałam Dziadka. Zmarł mając 94 lata. Do końca był ciepłym, serdecznym, uśmiechniętym człowiekiem. Zmarł na krześle, w objęciach mego brata, westchnąwszy "Taki słaby, Jacuś, jakiś jestem". Jakie życie, taka śmierć....
jaka wspaniała ławka ogrodowa z tego konara. prezent masz po prostu. i przysiąść, i zakurzyć i nawet kawkę postawić jest gdzie. szkoda, że pora nie ta. może zostanie do wiosny?
OdpowiedzUsuńTego na zdjęciu zapewne nie widać, ale z tego pnia może 20cm by się dało wyciąć żeby było po prostej - ogólnie same łuki. Ławka kiepska z tego. Przysiąść - owszem, pod warunkiem,że się nie bujnie w którąś stronę, ale tak posiadywać? Na środku sadu? Na lewo od tego jest "ściana" bzów i 3 brzozy. Pod nimi pniaczysko i ławeczka - do posiadywania lepszejsze.
UsuńKawka tu raczej odpada, chyba, że w termos spakuję. Albo ognisko rozpalę i nad ogniskiem uwarzę.
Wizji relaxu ławeczkowego nie było to i nie wiem, że jest ( teoretycznie możliwy). Przysiąść i się bujnąć- to jest to, osobiście marzę o huśtawce.Sugeruję kubek termiczny.
UsuńChyba Regina Clementine.
Czym się kotu uszy czyści? Bo Mrysiek jakiś ucholubny jest, co mnie niepokoi.
Tu nie chodziło, że królewskie obejście ma, tylko o potwora - z zachowania i wyglądu. Któryś z dinozaurów miał to "rex" w nazwie.
UsuńJeżeli kot ma coś w uszach to raczej wet powinien pozaglądać, bo jak kot ma zdrowe uszy, to ma czyste. Nie to co pies, któren może mieć zdrowe i brudne.
A wyobrażasz sobie, jak popierniczam do tego sadu z kubkiem termicznym w garści? Zbyt dużo wysiłku w celem odpoczynku.
Ona po prostu sprawuje kontrolę nad sytuacją, jak każda kobita.
UsuńUszy ma czyste. Czyli lubi uszanie.
Osobiście popierniczam z kubkiem, talerzem, browarkiem wg potrzeb w celu odpoczynku na leżaczku nad stawem, no to sobie wyobrażam. Jak to było - każda sójka...
Na co ,ale na nudę to na pewno nie narzekasz, tylko nie które z tych "rozrywek" jak chociażby kocio-psie , to takie troszkę drogie , z wyższej półki.Życzę dalszej pogody ducha.Pozdrawiam Krystyna
OdpowiedzUsuńWiesz, ze zwierzakami jest trochę jak z dziećmi. Też dużo troski i nakładów wymagają. Tyle, że to jakby inwestycja. Można przyjąć ostatecznie, że ze zwierzakami to też inwestycja - tym razem we własne dobre samopoczucie.
Usuń