Wczoraj co prawda gawrony po najcieńszych czubeczkach drzew siadały, ale najwyraźniej coś im się popitoliło, albo plany aura zmieniła w ostatniej chwili, bo dziś od rana w końcu nie wieje. Wreszcie można z przyjemnością powlec się z psami w pole, choć ta przyjemność niepełna taka jakby. No, bo oglądanie od pół roku tego samego krajobrazu, w którym zmienia się tylko kolor, nudnawe jest. Poza tym horyzonty mam nadal mocno ograniczone. I to wszechstronnie. Od wszelkich wschodów, południa i północy ogranicza je ququ, od zachodu - zabudowania. Czasem trafia się urozmaicenie jakieś, gdy z tych łanów przyszłych kornflejksów coś się wyłoni. Kornflejksy żyją własnym życiem, bujnym nawet i niczym niezakłóconym, bo komu przyjdzie do głowy pchać się w łan - miewa ze 3,5 m wysokości. Jak wleziesz - nawet nie bardzo widzisz niebo, jeszcze by zabłądzić można.
I właśnie tym razem ujawnił się taki fragment życia wewnętrznego kornflejksów. Wylazło toto, niespodziewanie dla samego siebie i się zdziwiło. Zatem stanęło i przez chwilę nie wiedziało, co dalej. Niestety, zanim aparat mi się uruchomił, Czarna zwęszyła temat i zaczęła drzeć ryj. Księżniczka, jak widać ma gdzieś - idzie sobie sznupiąc własnym systemem. Jak się temu płowemu efekty dźwiękowe dołączyły do wizualnych - zarządziło odwrót. Zapewne znajdowało się na wysuniętym posterunku obserwacyjnym, bo w łanie po lewej dały się zauważyć gęściejsze oznaki odwrotu.
Horyzont od PN. Tu jakby szerzej nieco - teren troszkę opada i ququ mniej ogranicza widoczność. Nawet dziś wstęgę autostrady dało się zauważyć. A to już coś!
Tak we wogóle, to przyznam się cichcem, że ja się tej kukurydzy boję i
gdyby nie to, że z psami łażę, to by mnie na tej drodze, tam w głębi,
nigdy nie było. Z psami bezpieczniej jakoś. Nie żeby obronne były,
raczej ich bronić trzeba w razie Wu. Ale towarzystwo jakieś ukryte
wyczują i zasygnalizują, najpierw uszami, postawą, zanim jeszcze zaczną
drzeć paszcze. Kukurydza tak szeleści dziwnie, jakby ktoś wśród niej
łaził. Często, bywając na grządkach sama, z nagła szelestem tknięta,
głowę znad jarzywek podnosiłam i wypatrywałam. Bo nigdy do końca nie
wiadomo, czy to tylko wiatr, czy faktycznie łazi. Przypadki były, że
sobie ludkowie żądni doznań zakazanych, inne uprawy tajnie wśród
kukurydzy zakładali. A w naszej pobliskiej metropolii jest ich sporo.
Szary pies w szarej trawie, czyli Księżniczka jesienią. Od ostatniego, bestialskiego strzyżenia już trochę obrosła. Zdjęcie ewenement - coś ją musiało zainteresować mocno, że tak stoi i daje się fotografować, a nie pokazała mi dziurki pod ogonem. Zwykle bowiem, gdy tylko zauważy, że robię zdjęcia, natychmiast wykonuje w tył zwrot i pomyka naprzód.
I Czarny pies. Niestety, w cieniu mym. Czarny pies musi być na sznurku, bo ma durne pomysły. Za tym płowym by pognała na przepadło i szukaj wiatru, nie wiadomo w którym, polu. W dodatku uwielbia wszelkie gówniane smrody. Tylko dzięki sznurkowi udało mi się zapobiec wytarzaniu się na tych właśnie tutaj sąsiadowych grządkach, gdzie rozłożył kurzeniec, jakiś tydzień temu. W sumie nie wiem, na co, bo pożytku z niego, jako nawozu, wielkiego miał nie będzie - obornik powinien być jak najszybciej przyorany. (Praktyka i zdrowy rozsądek tak nakazuje, nie tylko unijne przepisy dotyczące uwalniania azotu do atmosfery)
A nagietki sobie kwitną. Nawet ich ci kornflejksowi lokatorzy nie obżerają, obżarłszy wszystko to, co celowo im na grządkach do obżerania zostawiłam.
A poza tym - nic szczególnego na działkach się nie dzieje. Zapowiada się ten tydzień z jakby mniejszym musem. Choć nigdy z góry nie wiadomo, co znowu w praniu wyjdzie.
A wychodzić lubi różnie, niestety:
- W piątek, zgodnie z ustaleniami, przywieźli kuchenkę. Z montażem zakupiona, więc pan się zabrał. Krótkie starcie być powinno: podwinąć, zakręcić, odkręcić, podwinąć, przykręcić, sprawdzić czujnikiem i dziękuję, do widzenia. Tymczasem uciekało. Więc odkręcić, ściągnąć podwinięcie. Zakręcić. Uciekało. Da capo. Uciekało. I da capo, ze zmianą teflonu na pakuły, co zajęło nieco czasu na wysmykiwanie pakuł z kłąba skołtunionego. Uciekało. Oprócz tego, co pan zakręcił, był tam jeszcze nypel i kolanko. Przyszło panu do głowy, że nie ucieka na tym , co on zakręcił, tylko na nyplu, któren się obruszył w czasie jego manewrowania kluczem. Więc - da capo rozszerzone o wykręcenie nypla. W końcu - sukces. Nie uciekało. Pan się tak ucieszył, że z wrażenia zapomniał klucza na zlewie i musiałam biegać. A poza tym, wypadało wynagrodzić zaangażowanie, bo sumienny był i się zmagał. W końcu mógł był to uciekające zostawić (ja mu w miernik nie zaglądałam), wyszło by na jaw nieco później. Ostatecznie w formie wielkiego bum.
Teraz ja się zmagam z kuchenką i piekarnikiem, któren przez pół soboty odsmradzałam przy akompaniamencie marudzenia panów obu własnych. W niedziele upiekłam kapuśniaki i cynamonowe ślimaczki, przy czym wyszło, że pieczenie na dwóch piętrach na raz, to tylko w targowym piekarniku się udaje. Ogólnie - szału nie było. Ale, podstawa dobrego wypieku to mąka i piekarnik. Jak mąka jest do kitu, to nic nie pomoże. Piekarnik ćwiczymy nadal.
- W sobotę wieczorem Dziecko pojechało potowarzyszyć koledze, który kosił kornflejksy. Wróciło o czwartej nad ranem w niedzielę, ponieważ okazało się w trakcie, że zaginęła kobieta i wszystkie oczy na pokład. Łazili po nocy, przeczesując chaszcze nad Sanem. Parędziesiąt kilometrów od miejsca jej zamieszkania. Auto z dokumentami i kluczykami znaleziono w pobliżu, pies tropiący prowadził do rzeki, ale jest jeszcze ta "matka głupich", która kazała szukać wszędzie. W niedzielę poszukiwania wznowiono od rana, bez rezultatu. Resztę pozostawiono nurkom i chytrym urządzeniom. Dziecko wróciło uświnione przed wieczorem. Kobieta miała 35 lat i dwoje małych dzieci. Bez względu na wszystko - nie robi się takich rzeczy dzieciom.
Nareszcie upieczesz sobie chlebuś taki jak lubisz. Własny...
OdpowiedzUsuń