Najpierw oczywiście psy, na dzieńdobry-dzieńdobry (to tak wygląda, że wstaję, naciągam na siebie to i owo, one już tańczą wokół mnie, więc szybko kawiarka na gaz, wskakuję w wysokognojne i ałt)
Wróciwszy nakarmiłam głodomory (to tez musi być od razu po powrocie, bo Czarna już tańczy).
Usiadłam, żeby wypić własną kawę, a tu pod oknem rozdarła się sumsiadka moja ulubiona, że jabłka wożom po dwapińdziesiat. Właśnie miałam lecieć złapawszy portfel w kieszeń, ale "młody rolnik" zajechał na gumno. I namówił mnie na krzynkę szampiona (no, nie wiem, kiedyś to się czempion nazywało). Wzięłam, bo dawał próbować i smaczne były. ( Z tymi jabłkami to teraz różnie - raz, że ich nie ma, dwa, że drogie, trzy, że beznadziejne jakieś w smaku. Na koksę się narwałam kiedyś na zieleniaku, ale koksa też już zmodzona i smak nie ten.)
Potem wpadł Tatuńcio, że chleb wożą, to może polecę kupić. (Tatuś wczoraj dostał wygawor, bo był w mieście i nie kupił chleba. Oczywiście - on nie wiedział, że trzeba, bo skąd chłop może takie rzeczy wiedzieć, że, chleb się kupuje np. I że nawet można na zapas, bo się go w zamrażalnik wrzuci.) Chciał się za wczoraj zrehabilitować,tyle że moimi rencami (nogami?)
Kupowanie tego chleba wożonego połączone jest z życiem towarzyskim, bo zawsze tam się kilka bab zleci i można chwilę gupio pogadać. Rzadko kupuję, bo trzeba akurat, będąc w gotowości, usłyszeć pipka i zdążyć dolecieć. I to w ogóle jakaś ciekawa akcja jest, bo facet wozi ten chleb w bagażniku zwykłego kombiaka (ciekawe co tam wozi w międzyczasie), na chlebku jest etykietka ze wszelkimi danymi, z wyjątkiem nazwy piekarni. Na szczęście chleb jest foliowany, ale bułeczki niestety pan podaje tymi samymi rencami, którymi np. przed chwilą otwierał bagażnik. (Oj tam, oj tam - człowiek nie wie, z czego tyje)
Potem przyniosłam jeszcze buraczki dla kozów od sumsiada i darowane otręby, też dla kozów.
A potem Dziecko wziąwszy i wstawszy. I trzeba było Dziecko nakarmić, po czym Dziecko poszło węgiel do hadesu zrzucać. Jak zwykle pyskowania i mniauczenia było przy tym co niemiara, łącznie z rzucaniem opatą. ( Dziecko nerwusik taki trochę jest i na wqrwiku lubi sobie czymś piżgnąć: a to kluczem, a to majzlem, a to opatą tudzież. Ponieważ raczej przy tym kontroluje kierunki i szkód dalszych nie implikuje - to niech sobie rzuca. Państwo Kurylewiczowie, tj. Warska i Kurylewicz, w celu rozładowania napięć małżeńskich mieli specjalnie przygotowaną do piżgnięcia siatkę z pingpongami. Piżgnąć takim czymś - cudnie, no, ale pozbierać potem! Domniemywam, że zgoda małżeńska nastawała przy wspólnym wyiskiwaniu pingpongów z zakamarków) Ponieważ opatą z plandeki gruby węgiel faktycznie nabiera się nijak ("Kto to wymyślił, żeby na plandekę?! - No, ja przecież. Bo nie lubię może wybierać węgla z trawy?"), więc zaproponowałam wiadro. "A co ja będę, jak popierniczony, z wiaderkiem latał!" Ale przyniosłam wiadra dwa, ja napełniałam stacjonarnie, on śmigał i poszło gładziutko. Nawet z podsumowaniem, jak to nam sprawnie kooperacja wychodzi. Kooperacja z Dzieckiem zawsze nam sprawnie wychodzi. Czasem na wstępie jakiś taniec indiański odtańczy i czymś piżgnie ewentualnie, ale potem jest git. (Wiadomo powszechnie, że faceci nie dorastają, oni tylko do pewnego momentu rosną, potem zaczynają się starzeć, a dużo dużo później stają się upierdliwymi zgredami, bo wyłażą na wierzch wszystkie ich plusy ujemne - zwłaszcza, gdy te dodatnie były słabe i nie mają już zastosowania w praktyce. I przekonanie, posiadane przez każdego mena - "po co mam robić coś, co może kto inny zrobić za mnie" rządzi ich aktywnością, a raczej - jej brakiem) Dziecko, dzieckiem będąc, trudne w prowadzeniu było, ze stwierdzonym mocno ADHD, którego do świadomości swej nie dopuszczało i wszelka lekturę w temacie odrzucało. Ale ogarnęło się zadziwiająco ładnie, choć nadal "czas", a raczej określona jednostka czasu, to jest dla niego pojęcie mocno względne. Wygląda to np. tak, że dzwoni i mówi, że jedzie i będzie "za chwilę", po czym pojawia się po dwóch godzinach. Pomału staram się wrzucać na luz i nie dopuszczać podpowiedzi złośliwego trola pt "musiało się coś stać". Patrząc z innej perspektywy - całe życie to chwila, więc te 2 godziny to jakiś ułamek chwili ledwie.
No dobrze, to teraz o jedzonku. Od rana mnie tu taka jedna atakuje przepisami i przepisów brakiem, co mnie tak na tematy jedzeniowe zepchnęło. Chociaż temat jedzenia jest u mnie tematem trudnym bardzo, zwłaszcza ostatnio. Po pierwsze - ze względu na idiotyczny tryb pracy Dziecka powinnam gotować na obiad coś, co da się odgrzać. Jak wiadomo, nie wszystko się da (no, chyba, że w mikrofali, ale jej, podobnie jak telewizorni, nie posiadam ideologicznie) - taki np kotlet odgrzewany mocno traci, ziemniaki odsmażane tudzież. Więc kombinuję. Kombinacje kończą się tym, że Starszy nie je, bo on "przyzwyczajony do chłopskiego jedzenia". Więc muszę kombinować co innego dla Starszego. A Starszy miewa fazy. Najpierw było "flaki, flaki", po czym kolejne przeleżały 3 miesiące w zamrażarce. "Kapustka, kapustka", po czym pyszna kapustka, nietknięta, poszła za flakami, a następnie, po rozmrożeniu zjadłam sama, zgodnie z ideą studencką jeszcze, że "lepiej zjeść i odchorować, niż się ma zmarnować". Oczywiście chętnie jadłby jadło wymagające pól dnia garowania, typu gołąbki, pierogi itp. Ale, ja masochistka garnkowa nie jestem, obiad ma byćnie tylko jadalny, ale tez szybki. Pół dnia garowania dla 10 minut jedzenia nie rajcuje mnie zupełnie. W dodatku takich gołąbków np. nie da się zrobić "troszkę" a mrożone są niesmaczne, ryż się robi jakiś taki papierowy.Wczorajszy obiad: zupa jarzynowa z brukselką, brokułem, szparagówką. Dziecko akurat było w domu, zjadło porcję, ja swoją. Starszy - nie, "bo on dwudaniowego obiadu nie zje, chyba go chcę utuczyć" (Część dodałam psom do ich kolacji, resztę zjem dzisiaj) Ziemniaczki, sznycelek (czyli kotlecik mielony) i buraczki oprószane. Dziecko nie jadło, bo już musiało lecieć, a Starszy zażyczył sobie "chłopskie", czyli owe ziemniaczki z maślanką. Psy dostały więc trochę buraczków, trochę zjadłam, resztą się dziś podzielę z psami.
Jak widać - temat gotowania jest mocno rozwalający. Przy tym, oczywiście, żadnych wynalazków, oprócz wynalazków "już oswojonych". Wqrza mnie to tym bardziej, że ja nie jestem przyzwyczajona do takiego czegoś. U mnie w domu nie było fanaberii - co ugotowane, to miało być zjedzone. Do czystego talerza. A Starszy ma taką manię, że choćby widelec ziemniaków, ale musi zostać. Domyślam się jakiegoś wiejskiego sawuarwiwru, że nie należy zeżreć do końca, bo by wyglądało, że był głodny taki.
Ponieważ te jabłka przybyły, co prawda takie raczej deserowe, niż kulinarne, to wymyśliłam sobie strudel. Czas garowania przy produkcji strudla jest do przeżycia. W dodatku można najbardziej nieprzyjemne zadanie, tj obieranie jabłek, zlecić Starszemu.
Ciasto na strudel jest bezkolizyjne - po prostu robię ciasto jak na pierogi, z tą różnicą, że daję jajko, którego nie ma w pierogowym.
Czyli ciasto na strudel:
1 szkl bardzo gorącej wody
1 duża szczypta soli (duża szczypta to w trzy palce)
1 jajko
4 łyżki oleju
1/2 kg mąki (około, bo to mocno zależy od tego jak bardzo jest sucha. Sklepowa zawsze suchsza niż własna)
Mąkę wysypać na stolnicę, dodać sól, zrobić dołek. W ten dołek wlewać powoli szklankę gorącej wody, zagarniając mąkę od brzegów łyżką, albo szerokim nożem. Jak już się zrobi paćka mączna, znów wygrzebać dołek, w ten dołek wbić jajko i wlać olej, przegrzebać jeszcze nożem, by nabrało konsystencji, w którą można ręce włożyć, po czym normalnie wyrobić ciasto, raczej dłużej niż krócej, bo wyrabianie takiemu ciastu zawsze dobrze robi (jak wiadomo - nie każdemu, bo kruchego się raczej nie wyrabia, tylko zlepia do kupy i parę razy przygniata) Nadmiar mąki zawczasu odsunąć nożem na brzeg stolnicy. Potem w miarę potrzeby podsypywać tą mąką ciasto. Uważając żeby nie przesadzić, bo ciasto strudlowo-pierogowe ma być miękkie i elastyczne. Po całej tej akcji, ponieważ użyłyśmy prawie wrzącej wody, ciasto jest dość ciepłe, Zatem je na talerz i pod miskę (koniecznie pod miskę, bo inaczej obeschnie, a tak to sobie jeszcze wchłonie te parę, co z siebie odda.
I w międzyczasie możemy się zająć jabłkami, co je właśnie Starszy skończył obierać i je szatkujemy. Nie ścieramy na żadnej tarce tylko cieniutko plasterkujemy. Można z palca, a można i nawet wskazane - szatkowniczką.
Bo oprócz ciasta potrzeba
ok 1 kg jabłek (raczej więcej niż mniej)
cynamon
cukier
ok 10 dag masła.
bułka tarta
Ciasto już wystygło, zatem żegnamy się ze stolnicą i przenosimy na stół (Nawet nie na ladę kuchenną, bo ja lubię mieć do tego dostęp swobodny ze wszech stron, poza tym ciasto może nam ze stołu na wszystkie strony zwisnąć, czego na ladzie nie potrafi) Na tym stole kładziemy jakąś serwetę (oczywiście nie koronkową, tylko taką zwykłą, bawełnianą, jakąś jadalną, czyli bez nadruków itp) Tę serwetę lekko podsypujemy mąką i na niej wałkujemy ciasto. Najcieniej jak potrafimy, ma być takie prawie przezroczyste. Zapewniam, że to się udaje - gdyby to zbyt wiele wysiłku kosztowało, to strudla by u mnie w domu nigdy nie było. W książkach kucharskich piszą, żeby rozciągać i mama Kossakowa (Wojciechowa) przez kuchnię ciągnęła (ile tego musiało być, żeby aż przez kuchnię!), ale ja nie ciągnę nigdy. (Może odrobinę na początku) Bo ciągnie się nierówno, w jednym miejscu zdarzy się dziura, w innym grubo. Wałkowanie załatwi temat. Jak się trafią jakieś zgrubiałe brzegi to obcinam je na równo nożyczkami kuchennymi. (W tym momencie możemy sobie włączyć piekarnik na 180 st).
Teraz ten okrągły (a raczej bardziej prostokątny placek) smarujemy obficie roztopionym (tylko roztopionym, ja nie rumienię!) masełkiem. Posypujemy tartą bułką sowicie (bez przesady, ma przykryć masło i tyle w temacie, nie ma być warstwy luźnej buły). Na to wykładamy w miarę równo jabłuszkowe plasterki, posypujemy wg gustu cynamonem i cukrem. I zwijamy dwie sztrucle. Ja to robię tak, że zawijam jedną od jednego brzegu, drugą od drugiego, zostawiwszy sobie wcześniej przesmyk w jabłuszkach na środku. Jak nam na końcach coś wyrczy nieestetycznie, czyli jakiś nadmiar ciasta, to go obcinamy na równo, zalepiamy końce i na blaszkę prostokątną układamy dwie obok siebie. Odstęp wskazany, ale niezbyt przesadny, bo to ciasto nie rośnie. Smarujemy po wierzchu resztą masła i wstawiamy do gorącego już piekarnika. Pieczemy na jasnozłoto, pamiętając, żeby nie przesadzić, bo zbyt spieczone jest pancerne i nawet pies sobie zęby połamie na tym. W międzyczasie można jeszcze raz tym masłem posmarować w trakcie pieczenia, ale musu nie ma. .Po wyjęciu z piekarnika kroimy ostrym cienkim nożem na grube kawałki i na talerzyk. Widelec do tego.
Starszy ma taka fanaberię, że życzy sobie, żeby mu jeszcze te kawałki strudla podsmażyć na masełku. Proszę bardzo, można i tak. Ja wolę bez smażenia.
Po wsadzeniu tego strudla w piekarnik wzięłam psy i poszłam z nimi precz. Idę, paczę a tu - tu się snuje, tam się snuje. Dym oczywiście. Bo wiosnę na wsi ropoznajemy po tym, że są dziury w asfalcie, a jesień po tym, że cała wieś spowita jest w dymach. Bo ludziskom z tych nudów (wszystko polikwidowane, żywiny żadnej, cza coś ze sobą zrobić) palma odpiernicza i kużden spadły liść musi być zgrabiony, a następnie spalony, jako ta czarownica na stosie. I nie ważne czy wyschły czy zaraz po deszczu - no cóż trochę więcej dymu. A koło przyrody kręci się tak, że najpierw nie ma liścia, potem są jakieś pączki, potem jest bujna zieleń, która następnie zamienia się w żółć, czerwień, brąz. Potem ten brąz zwiędły spada. I jak spadł, niechaj leży. Wszystko ma swój sens i cel. Jeszcze rozumiem - w obejściu. Ale w odległym sadzie?! W parku?! (Jakże miło wspominam włóczenie się po parku w S. jesienią i szeleputanie liśćmi pod nogami. Teraz to nieosiągalne!) W miastach odpowiednie służby też natychmiast podniosą każdy spadły liść. Również w parku. Kuzynka Starszego ma dom z ogrodem w miasteczku. Z dala od centrum miasta. Dostała poważne pismo z poważnego U.M., że ma wygrabić liście na swojej posesji. Nosz do licha! Co komu do domu, jak dom nie jego?! Co za zagrożenie dla ładu i porządku przedstawiają liście leżące na czyjejś ogrodzonej posesji?! Ja już pominę co wnoszą do świeżego powietrza te dymy (karalne to powinno być!) oraz gdzie sobie przezimuje u mojego sąsiada, pana Ć. taki np JEŻ? Bo pan Ć. sad wygrabił, pani Ola zleciła pozbieranie kosiarko-traktorkiem. Danka w tym roku nie tknęła grabiami sadu, bo pracuje etatowo i ma dość. No, a u mnie, jak wiadomo - gnojstwo, pod hasłem ten co liście z drzew strząsnął, wiedział po co to robi i się nimi odpowiednio zajmie.
PS. W kwestii informacyjnej zapodaję, że gdyby ktoś miał taki wewnętrzny przymus i koniecznie zapragnął znaleźć na tym blogu jakiś przepis, to tam na lewo jest takie miejsce podpisane "etykiety". I jak się kliknie w któreś słowo z tej chmurki, to pokazują się wszystkie moje posty opatrzone tą etykietą. Przyznam bez bicia, że nie etykietowałam postów od zarania, bo nie odczuwałam takiej potrzeby oraz nie sądziłam, że ktoś może być żądny zamieszczanych tu przepisów, czy wskazówek.Ogólnie rzecz biorąc, ja nie potrafię podać szczegółowych przepisów na to, co wyczyniam, ponieważ w kuchni działam na zasadzie swobodnej tfurczości. Nawet większość wykorzystywanych przeze mnie przepisów jest raczej traktowana jako podstawa improwizacji "na temat", No, oczywiście bez przesady, z czasem wiadomo, gdzie można improwizować, a gdzie musi być ściśle. Poza tym, jakoś mi się coś czasem wciśnie w dumania, ale ogólnie od przepisów to są specjaliści (tki), którzy(re) z tego żyją, że piszą blogi kulinarne.
PS.PS. Się rehabilituję i wstawiam:
Oto właśnie sztuki dwie, tyle co wyjęte z piekarnika. Za długie wyszły nieco, więc skosem na blaszce leżeć musiały. Wizualnie to żadne mecyje, zwykła sztrucla lepiej się prezentuje.
PS.PS.PS. rehabilitacja namber tu Ponieważ Evunia mnie molestuje więc zamieszczam tego strudla urżnietego.
Jak mówiłam, szału optycznego nie ma.Ciasto jest cieniutkie i wiotkie, pod nożem się spłaszcza. Nigdy nie będzie wyglądać jak makowiec czy tp. Sztruclowatość jego zanika w trakcie pieczenia i to ciasto zawinięte sztruclowato jest niewidoczne okiem aparatu (gołym okiem również nie bardzo). Jabłka się ładnie rozpiekły, choć nie renety to były. Odrażająco nie wygląda, a najważniejszy jest smak.
Spodobaliby Ci się chłopaki-budowlańcy, którzy znowu psują mi w domu, oni czyszczą talerze do błysku, co bym im nie podała, i nic wymyślnego, ot! dziś np. ziemniaki, po 3 jaja sadzone i marchewka starta z czosnkiem; karmię zawsze ludzi, którzy coś tam u nas robią; o! i odbiegłam od tematu:-) nie masz wrażenia, że zwierzęta nas zdominowały i rządzą nami, jak chcą? czasami narzekam, codzienne trzepanie, na szmacie powierzchnie płaskie, a sierści, a błota, no i jedzenie trzeba ugotować dla nich, a i Gucio do tego; moja teściowa mówi, że trzeba bardzo kochać zwierzęta, aby tak się poświęcać i przyznaję jej rację, i po Tobie widzę, że też bardzo kochasz swoje futrzaki; na Pogórzu nigdy nie grabię liści, i na wiosnę nie ma po nich śladu, a koło domu i jesienią, i na wiosnę, bo zawsze coś wyłazi, a i sąsiedzi bokiem na mnie patrzą, bo na ich wymuskane podwórka lecą moje liście; powiem szczerze, że lubię zapach jesiennego dymu, owocowe liście tak ładnie pachną, czasami jak kadzidło:-) babcia męża mego robiła "sztrudel", ona ciasto rozciągała na płótnie, ja nie odważyłam się nigdy, na jabłeczniku zakończyłam kulinarne wtajemniczenie; a wracając do domowych obiadków, przestałam się przejmować młodymi, oni mają jakieś swoje diety, liczą kalorie, albo na garstki, bez tłuszczu, choć czasami, jak skuszą się na mój obiad, to też czyszczą talerz do czysta, domowy obiad to domowy; pozdrawiam serdecznie zza miedzy.
OdpowiedzUsuńKarmienie psujących w mieszkaniu: ostatni, który mi psuł był karmiony. Starałam się, jak zwykle, bardziej niż zwykle dla domowników. Sądzę, że nakarmiony sadzonymi jajkami zostawiłby robotę w połowie i poszedł precz. Pewnego dnia podałam kiełbasę na gorąco i foch odczytałam przy niej okropny. Dodam, że majster był wiejski, z chałupy parę kroków dalej, gdzie cudów kulinarnych, a tym bardziej mięsa na talerzu codziennie spodziewać się nie należało. Psujący w KRK karmieni nie byli, nawet się karmienia nie spodziewali. Przychodzili z własnym wiktem i byli niezmiernie wdzięczni, gdy dostali kawkę. Nawet kubki chcieli zmywać po niej.
OdpowiedzUsuńJesienne liście - tak, niekiedy pachną cudnie kadzidłem właśnie. Ale nie te, które są palone na mokro. W mieście inna bajka - zresztą w P., jak zauważyłam, są specjalne worki na liście, które PGK zabiera ze śmieciami. A na wsi - przecież można te liście skompostować, nie muszą być koniecznie spalone. Przy wielu domach są jakieś rabatki, czasem grządki. Nawozu naturalnego na ogół brak, więc byłby jak znalazł.
Strudel - to naprawdę nic trudnego. Pamiętam, że moja Babcia Kasia ciągle o tym strudlu wspominała, ale nigdy go nie zrobiła. Tez ją widać przerastał psychicznie. A ja, jak przyszłam do mojego męża, musiałam się zmierzyć z wieloma wyzwaniami dla mnie nowymi i nie dać się im przerosnąć. Jednym z nich był strudel. Taki "jak mamusia robiła".
Palenie liści i ogólnie wszystkiego na posesji jest zabronione i obarczone grzywną i jakby straż miejska chciała to by zarobiła. Ale najpierw musiałaby przyjechać czyli ktoś musiałby zadzwonić, czego nie uczyni, bo my narodem donoszącym nie jesteśmy ( praworządnym też nie bardzo).
OdpowiedzUsuńUwielbiam szeleszczące liście, ale w tym roku to gnój a nie liście. mokre, zgniłe, śmierdzące. A tyle ich jest, co nigdy nie bywało. Lata suche były, to i liście schły, spadały i pod kosiarkę. A w tym roku deszczowe lato sprzyjało gęstwinie liści. I teraz jest neverending story jak te zwały usunąć choćby z widoku czy drogi. A że u mnie dęby obrodziły szczególnie i na kompost się nie nadają to fura roboty jest.Olać też się nie da bo pod taką dębową pierzyną trawa zdycha.
Pożałowałaś radości wizualnej czyli podziwiania tego dzieła znanego z książek jedynie. Nie jadłam w życiu!
Jak tam nowy piekarnik- już jest niewolnikiem twoim i chlebuś ci upiekł?
ps. twoje przepisy zawierają tajemicze zaklęcia ( np. cytuję: to ciasto nie rośnie. ... wstawiamy do gorącego już piekarnika.) a nie opisy dla idjotów i za to je lubię. A blogi kulinarne są beznadziejnie nudne i coraz bardziej. Czy wszystko trzeba napchać szpinakiem albo suszonymi pomidorami? I wszyscy kochają pęcak...
A propos blogów: jest kilka o tzw. ugruntowanej pozycji, których autorki na nich zarabiają co prawda, ale nie wszystko odbywa się pod kątem i dyktando sponsorów. Oraz nie silą się na wynalazki, dla przeciętnego chłopa niejadalne i nie podają ilości produktów z dokładnością do pół grama. (Bo jakie do cholery znaczenie dla całości zagadnienia ma te pół grama masła w te czy we wte, przy ilości 125 gramów?) Nie cierpię ważyć. Wagę ma kretyńską zbuntowaną, która zżera błyskawicznie baterie. Żeby nie kupowac co chwila, bo te pluskwy tanie nie są -wyjmuję. No to muszę włożyć, żeby zważyć. Potem wyjąć. Na wadze postawić jakieś cuś. To cuś starować. Kupę zawracania dyferencjału. Przecież można na szklanki i łyżki, bez szkody dla końcowego efektu. Taki np biszkopt, który jest ciastem banalnym i robi się błyskawicznie. Pod warunkiem, że się nie waży. Mam mnóstwo książek tzw. kucharskich. Z których nie korzystam, bo przepisy są na wagę. Pewnie, że można przerobić na miary. Są nawet kalkulatory onlajn do przeliczania z dekagramów na objętości i odwrotnie. Tylko po co?
UsuńOtóż to. żeby te odkrywczynie kulinarne posłuchały opowieści swoich chłopów to by się bardzo zdziwiły. O ile chłopy o domu i żonie z zasady nie plotkują, wątek pokarmowy się pojawia. Ile miłości wymaga przełknięcie a ile wysiłku dyskretny wyrzut.Jeśli pies domowy jest wszystkożerny to pół biedy. Czasem pojawia się wątek dramatyczny, kiedy chłop pyta: Czy jest coś do zjedzenia? patrząc z odrazą na talerz z wynalazkiem. I wojna domowa gotowa. Pies służy jeszcze do wyjścia na spacer celem spożycia kebaba, bo to jest dostępne zawsze i wszędzie ( przynajmniej od poziomu miasteczka). A że do kebaba wskazany jest browarek to problem postępuje geometrycznie. A zaczęło się od niewinnego eksperymentu kulinarnego...
UsuńOd pół roku wyprowadzam nie swojego psa ranną i wieczorowa porą i cholercia, to co latem jest przyjemnością, w listopadzie zmienia się w ciężki obowiązek.
OdpowiedzUsuńU siebie liści nie grabię, czasem tylko skoszę razem z trawą, oczywiście bez pojemnika. Wiosną po nich tylko szczątkowe ślady.
A propos wyprowadzania: zrezygnowałam tej jesieni z trotuarowych wieczornych spacerów. Ze szkodą oczywiście dla psów i dla mnie podwójną (mimo wszystko - smrody piecowe)- zdarza się bowiem, że Księżniczka nie wytrzymuje do rana i budzi mnie, to o drugiej, to o czwartej. Raz nie wstałam i zastałam klocka na wycieraczce. Przyczyna rezygnacji: cudowne namnożenie się wolnych i swobodnych psów w okolicy. I obawa, że nie zapanuję gdy któryś będzie chciał się zapoznać, a moim się nie spodoba lub odwrotnie. Może jednak nabędę jakiś najtańszy dezodorant w aerozolu i wznowię.
UsuńRozumiem, że najistotniejszego elementu wizualizacji czyli strudla w przekroju już niestety nie będzie.
OdpowiedzUsuń