Niektóre dnie są ciężkie do przeżycia - buro, ponuro, ciemno, jak w rodzinnym grobowcu. Na nic siły i ochoty.W poniedziałek Starszy przeleżał cały dzień połciem. A ja niestety, zmuszona byłam powalczyć z gównem, bo Czarna Koza zrobiła sajgon w obórce totalny. Sytuacja była pt "nie chcem, ale muszem" i jak się już zabrałam to, oczywiście, permanentnie. I o dziwo, nigdzie mnie nie łupło. Ale potem to już nawet psom sikać się nie chciało, więc motywacji do ruchów jakichkolwiek nie było. Zatem, żeby nie sczeznąć w marazmie kompletnym zabrałam się za uszycie Dziecku torby "śniadaniowej", ponieważ poprzednia zaginęła w akcji, a pakowanie pożywienia w jednorazówki kończy się wybieraniem jabłuszek bądź kanapek spod fotela w aucie. W swoim bogatym składzie tekstyliów znalazłam dwa, odpowiednio nieduże na to, by cokolwiek innego z nich zrobić, kawałki tkaniny w chińskie znaczki. Z zasadniczej części tego materiału uszyłam była kiedyś roletę rzymską dla Córusi. Roleta była dwustronna, wykończona czarnym lnem. Nawet posiadała profesjonalny mechanizm. Uszycie jej wymagało nieco wysiłku. Po czym beztrosko zostawiłam ją na półce w pociągu jadąc do KRK, celem zawiezienia i zawieszenia. (Mam nadzieje, że znalazcy się spodobała i przydała.)
Z tych chińskich znaczków wyszła taka oto torbeczka. Ucha uszyłam z taśmy bawełnianej, złożonej na pół i przestebnowanej. Zszyta jest szwem bieliźnianym, coby się farfocle we wnętrzu nie ciągnęły i przestebnowana na brzegach, żeby nie wyglądała jak płaski wór.
Mając przed oczami Dziecko nurkujące pod fotele za jabłuszkiem doszyłam rzepa, coby zarzepiał i jabłuszka sie nie turlały
To szycie było także dla zajęcia głowy czymś tam, ponieważ wcześniej dotarła do mnie wiadomość o śmierci mojej ciotecznej siostry. Marta była tylko o rok ode mnie starsza. Od jakiegoś roku zmagała się z ludożercą, będąc pod najlepszą opieką lekarską. Ale raczej nie była dobrej myśli, bo w ostatniej rozmowie, zapytana o stan swojej mamy (a mojej ciotki, która ma 94 lata) stwierdziła, że mama na pewno ją przeżyje. W niedzielę przed wieczorem trzymałam w garści telefon z otwartym mesendżerem i zastanawiałam się, czy nie napisać. Ostatecznie nie napisałam. Zmarła w niedzielę o 21.30.
A poza tym znowu trochę czasu zmarnowałam na latanie po przychodniach i rejestracjach. Ciota, po tym jednodniowym pobycie w szpitalu, dostała dwa skierowania do specjalistów, z wpisem na karcie wypisowej, że ma ich odwiedzić za dwa tygodnie. Jakoś wydaje mi się, że doktory są oderwane od dotyczącej ich rzeczywistości, widzą pod nosem, a cała reszta jakby ich nie dotyczyła. Po co pisać starszej kobiecie, że za dwa tygodnie, nie wystawiając skierowania na cito, skoro wiadomo powszechnie, że do niektórych specjalistów są roczne kolejki? A po drugie - po co w ogóle ganiać ją po specjalistach, skoro schorzenie jest zadawnione, z dawna rozpoznane i niewyleczalne i nie ma specjalisty cudotwórcy, który by ją teraz uzdrowił, skoro nie uczynił tego 20-30 lat temu, w poczatkach choroby.W dodatku wyszło na to, że ciota niezadowolona z mojego wyboru lekarza. Mogłam ją zarejestrowac do pierwszego lepszego chirurga (i w sumie efekt byłby ten sam), tymczasem wybrałam chirurga naczyniowego. No i wpadka, bo ciota tego doktora nie lubi: kiedys poddała się jakiejś "innowacyjnej" terapii antyżylakowej, która okazła się falstartem. Potrzebny był kolejny doktór. Trafiła na tego właśnie, a on jej powiedział, że "kto zepsuł, niech teraz naprawia", co ciotę obruszyło do żywego i na wieki jej się w mózgownicę wklinowało wykreślając tego właśnie doktora z listy lekarzy mogących dostapić zaszczytu wysłuchiwania historii jej wszelkich chorób i przebytych terapii. O czym być może słyszłam, ale zapomniałam, nie przywiązując wagi do dupereli. W każdym razie: do tego jednego zarejestrowałam ją na Mikołaja, a do drugiego na końcowkę maja.
Ruch się zaczął w kornflejksach w pobliżu mym, tym fizyczny i tym szerszym.
Horyzonty mi sie poszerzyły. Od południa i jakby od wschodu trochę. Ta piękna maszyna solidny zagon przeżuła i wypluła na przyczepy ziarko złote, a mi klaustrofobia się odrobinę zmniejszyła. Psy rozglądały się ze zdziwieniem, że tak daleko widać, po czym Czarna zaczęła grzebać w ściernisku i wygrzebała nornicę (Fuj! -usłyszała i wypuściła. Czy nornica przeżyła -nie wiem)
Psychicznie: Dziecko od kilku dni uczestniczy w kornflejksowym surviwalu easternowym (co się wiąże dla mnie z zabezpieczaniem przed utratą energii - kanapki i hektolitry kawy w termosy).
Kolega Dziecka ma tuż pod wschodnią granicą 100 ha pola obsianego kornflejksem. Zbiór ziarna z takiego pola, oddalonego od gumna o 90 km to cała logistyka: przeturlanie kombajnów, traktorów z przyczepami ogarnięcie tematu wywiezienia urobku z pola do kupca, ewentualnego składowania do momentu wywiezienia i ewentualnego załadunku na tiry. I tu problem jest, bo firmy transportowe nie chcą się podstawiać pod kombajn w polu (zawsze jest opcja uszkodzenia auta lub utonięcia w roli po osie z ładunkiem - taka załadowana łódka to łącznie prawie 30 ton). Nie chcą jeżdzić do firm skupowych, bo kolejki. Dziecko miliony telefonów wykonało. W końcu załatwiło jakieś podwody na przyszły tydzień (ciagle za mało), po czym załatwiło plac na tymczasowe składowanie oraz ładowarkę, po czym obdzwoniło skupy, że może ktoś choć coś prosto z pola weźmie, żeby mniej na tę kupkę sypać. Żeby jakoś wyobrażnią ogarnąć zakres przedsięwzięcia: jeden "tir" z naczepą typu łódka zabiera na tę naczepę ok 20ton (każdy "tir zresztą, bo nie może takie auto z ładunkiem ważyć więcej niz 26 ton bodajże. Przeładowanie, w razie natknięcia się na :krokodyli z wagą, kosztuje kierowcę straszne pieniądze.) Z tych 100 ha może być, przy dobrych wiatrach, ponad 1000 ton . Wynik dzielenia daje 50 aut. Albo np 5 aut po 10 kursów. Licząc dwa kursy dziennie wychodzi 5 dni na wywóz tego ziarna do skupu. Kombajn kosi non stop, chłopcy się zmnieniają w kabinie, żeby nie paść. Dziecko pojechało na noc we środę, ale zbędne było, więc wróciło o północy. Pojechało rano zluzować któregoś, wróciło o 23 i oznajmiło, że jakieś 25ha jeszcze zostało. Dzisiaj zerwało się świtem i o siódmej już go nie było. Poleciało bez porannej kawusi nawet, bo ja spałam jakby, po śródnocnym wyprowadzaniu psów (o 4.15) - no cóż , na szczęście są stacje benzynowe po drodze. Ciekawa jestem jak bilans zysków i strat na tym polu wyjdzie. Bo tak jakoś wydaje mi się, że posiadanie pola w tak dużej odległości od gumna jest zyskowne tylko dla władców Bieszczad, którzy swoich włości nawet nie oglądają - zamieniwszy je w trwałe użytki zielone, zlecają tylko telefonem koszenie. Dopłaty do ptaszków i krajobrazów pokrywają koszty koszenia z dużym naddatkiem (Hektar koszenia kosztuje ok 130 zł. Na ogół właściciela nie interesuje skoszone, więc kosiarz we włanym zakresie to suszy i balotuje, po czym sprzedaje siano gotowe. Dopłaty do ha bieszczadzkich nieużytków mogą sięgać nawet ok 2 tys. Czysty zysk, bez kiwnięcia palcem i wystawiania nosa poza warszawskie posiadłości) Rolnik -rolnik, co innego. Ale ci warszwscy -bieszczadzcy rolnicy to jest dla mnie anomalia przyrodnicza taka sama jak ten warszawski czterdziestokrotny kamienicznik.
Dyrektorowanie pod chmurką to jest wciąż pot i znój, mimo tych wspaniałych, nowoczesnych maszyn za europejska kasę. Do tego łeb na karku, kalkulator albo excel w ręce, telefon bez limitu połączeń oraz komputer. Agrotechnik, mechanik maszyn rolniczych, operator kombajnu, traktorzysta, operator ładowarki. logista, ksiegowy i pracownik fizyczny w jednym (albo jeszcze więcej)
Fajnie jest najbardziej tam, gdzie nas nie ma.
muszę się tędy z Tobą kontaktować. Ok. :) Wyobraziłam sobie, gdybym to ja usiłowała zrobić ten "interes na sianie'. Jak głęboko popłynęłabym finansowo przy moim szczęściu do zarabiania? A co do bieszczadzkiego koszenia: podobno w Szwajcarii kupują te beloty i wychodzi z tego wielki majątek. Dla sprzedającego, jasne. Im więcej ha.... A ja dziś sprzedałam jedną świeczkę i mogłam zakupić małą torbę karmy dla piesów. Ale się bardzo cieszę, i w ogóle jakoś mi się ta jesień podoba, ten siąpiący deszczyk (przedwczoraj wywiesiłam w ogrodzie pranie i myślałam, że przeczeka). Nie przeczekało, a do następnego tygodnia, kiedy ma być sucho, raczej by nie doczekało....Łyse drzewa w ogrodzie są piękne, błotko jest piękne i siedzenie w chatce też mi się podoba. Wreszcie zaczęłam czytać książki i to także mnie cieszy. Ale może to wszystko dlatego, że nie wiem, gdzie będę mieszkać na wiosnę? oraz gdzie spędzę następną jesień, czy we własnym ogrodzie....
OdpowiedzUsuńMusisz tędy? Wydaje mi się, że w kwestii pozostałych 3 sposobów nic się nie zmieniło. Siano do Szwajcarii? No, może. Podobno nawet drewno do Francji opłaca się bardziej stąd przywieźć, nająwszy "tira", niż kupić tam na miejscu
UsuńNie muszę, źle mnie zrozumiałaś... :) ale akurat tu byłam i nasunęła mi się odpowiedź. To tylko tak jesiennie mi się głupio napisało...;)
OdpowiedzUsuńDobra, zaraz do Ciebie zadzwonię.... :)
Jak to możliwe, że nadal istnieją te anomalie rolnicze, ci przy żłobie jak piszesz nawet nie oglądają swoich hektarów a rolnik naharuje się i niepewny zysku bo a nuż pomajstrują przy cenie skupu. Ale mam nadzieję, że przy tym kornflejksie Młodemu się opłaci.
OdpowiedzUsuńTe anomalie istnieją teraz. W poprzedniej rzeczywistości istniały umowy kontraktacyjne, które dawały gwarancję ceny i zbytu. Teraz istnieje zmowa cenowa skupujących. A skupują nie tylko firmy, które taka działalność prowadzą, ale rolnicy, którzy maja możliwości magazynowania oraz różne cwaniaczki wykorzystujące brak takich możliwości u drobnych rolników. (Ci drobni, nielicznie, ale jednak istnieją) Na zapłatę często czeka się nawet miesiąc, a bywa, że cwaniaczek zwinie żagle i zniknie nagle, a wraz z nim szansa na pieniądze za zbiory.
Usuń