poniedziałek, 1 października 2018

jabkowanie

Jesień nas dopadła w bardzo niemiły sposób, bo od razu, na wstępie zaatakowała listopadem. Co prawda pod koniec "lata" jakieś babie latka się snuły po gumnie, ale krótko tego było. Szok oczywiście, termiczny zwłaszcza, bo z palącego upału trzeba było nagle wskoczyć w kurtałkę i czapunię nawet. Duło przy tym ostro, więc nazrzucało tego i owego popod drzewa. Co gorliwsi i pracowitsi usiłowali się pozbyć odłogów, więc zbierali i rozdawali.
Tym sposobem zostałam uszczęśliwiona przez sąsiada wiadrem fajnych gruszek, które zostały błyskawicznie przerobione na gruszki w syropie. Chodzą mi jeszcze po głowie gruszki w słodkim occie, ale nie jestem pewna czy pod tym drzewem da się jeszcze coś uzbierać.
Wiatrzysko położyło kolejną jabłoń w sadzie, nie całą - odłupała się jedna trzecia korony wraz z taką samą częścią pnia. Legła skróś drogi tarasując dostęp do sadu oraz do pól dalej położonych.
Zatem na sobotę zapowiadała się teksańska masakra. Masakra oczywiście w wykonaniu Dziecka, ale potrzebny był ktoś do towarzystwa i pomocy. A ja się ostatnio nawet do tzw. "zagadywania zębów" nie nadaję. (Zagadywanie zębów to określenie mojego ojca używane  w sytuacjach, gdy jedna osoba pracuje, a druga stoi/siedzi obok i zabawia ją rozmową. Moje Dziecko uwielbia, gdy pracuje, mieć kogoś do zagadywania zębów. Oczywiście wtedy, gdy efekty akustyczne pozwalają. Przy masakrze raczej zagadywacz zbędny.)
Na szczęście udało mi się upolować Wiesława. Wiesław jest dziwnym reliktem pośród miłośników browara. Żaden z nich bowiem, z wyjątkiem właśnie Wiesława, żadną pracą, oprócz podnoszenia i przenoszenia szkła, się nie hańbi. Ostatnio zrobiła im się fajna miejscówka tuż obok sklepu, w opustoszałym domu, do którego wprowadził się syn wymarłych właścicieli, również miłośnik. Miejscówka jest korzystna bardzo, bo z ławeczki pod ścianą mają jakieś 5 m do drzwi sklepu, a nikt im nic nie może bo chleją na prywatnej posesji, a nie w miejscu publicznym. Nie wiem od której się zbierają ale tak około dziesiątej towarzystwo jest już bardzo liczne i w stanie wskazującym. Wiesław tam przesiaduje rzadko, więc upolować go trudno, ale przy odrobinie samozawzięcia się udaje. Z tym, że umówiony - przyjdzie, albo nie. Najczęściej oczywiście gdy jednego dnia robił i zarobił, na następny dzień mowy nie ma, żeby się zjawił.
W sobotę rankiem udało mi się upolować go jeszcze w domu i zamówić na południe. Dziecko pomknęło bladym ranem uruchamiać kombajn do kukurydzy u klienta, więc liczyłam, że około południa zakończy, pod warunkiem, że nic dziwnego nie wyniknie.
Dziecko pojawiło się na gumnie równo prawie z Wiesławem i wpadło z ryjem, żeśmy sprowadzili Wiesia takiego naj...nego. No cóż, rano był całkiem żywy. Okazało się, że w międzyczasie podłapał jakąś robótkę u innej geriatrii i zdążył się naj..ać. Przyszedł zresztą z napoczętą litrową flaszką ukraińskiego browara. Po stanie zawartości flaszki i stanie naj..ania Wiesia, należało się domyślać, że to druga tego dnia. Stan Wiesia raczej normalny, ponieważ on spożywa tylko pokarmy płynne. O ile jeszcze kilka lat temu zjadał chętnie obiad, a czasem nawet i kolację, albo kazał sobie zapakować kanapki na potem, tak teraz o żadnym jedzeniu nie ma mowy. Zaskakujące przy tym, że mimo sposobu odżywiania i stanu naj..ania Wiesio robotę wykonuje i to porządnie. Nie trzeba go kontrolować, naganiać, palcem pokazywać. Wykonane jest czysto, posprzątane, narzędzia wyczyszczone i odstawione na miejsce. W sytuacji zaistniałej, gdy ja byłam zgonem totalnym, Dziecko nie miało innego wyjścia niż zagryźć wqurwik i przyjąć pomocnika, jaki był. Podczas porządkowania sadu Wiesio dopił tę swoją litrówkę, potem jeszcze opróżnił dwa rodzime tyskie. Pocięte drewno zostało sumiennie wyzbierane na przyczepę, a pozostałe gałęzie poskładane porządnie na dwa idealne stosy.
Co stwierdziłam własnym okiem dopiero w poniedziałek, zawlekłszy Starszego ciupasem do sadu.
Zawlekłam go faktycznie ciupasem, a w zasadzie kolanem za drzwi wypchnęłam i nadałam kierunek - garaż. Polazł, oczywiście sam z sobą, bo mu w główce nie powstało, że te jabłka, po które się właśnie udajemy, należy w coś zebrać. Tego "coś" było dość sporo i w dwie rąsie na raz się wziąć nie dało, bowiem za ostatnim pobytem w stonce przygarnęłam trochę przyjemnych kartonów po pomidorkach jakowyś, z hasłem, że na jabłka będą. Starszy oczywiście miaukolił, że czemu takie małe, jak by nie było oczywiste, że te kartony po napełnieniu jabłkami trzeba będzie,  przetransportować na własnej piersi. No, to obleciałam 2 razy....
Mus taki i przymus na te jabłka się zrobił nagły, bo po przecudnym, cieplutkim łykendzie zaczął deszcz w powietrzu wisieć.
Przez łykend byłam zgonem totalnym, zajmowałam głównie pozycję horyzontalną z nospą i pyralginą w zasięgu ręki. Jedynie na moment powstałam, żeby ocenić front robót masakrycznych w sadzie i wybić Dziecku z głowy zapędy w totalnym kładzeniu resztki jabłoni, ze względu na to, że dzień już się podkasuje wcześnie, a po nocy masakrować się nie da.
Dokonana przy tym lustracja pokazała, że na renecie  jabłek ubywa, natomiast przybywa pod. Renety w tym roku, jak zresztą wszystko inne, dojrzały bezczelnie wcześnie (pamiętam lata, gdy bywszy w Sanoku na Zaduszki, robiłyśmy z Pumą renety w słoiki, pozyskując je z drzewa) i czasu na pozyskanie ich na przyszłość robiło się, coraz mniej. Na szczęście w poniedziałek nie było przeszkód prawie, oprócz niechęci Starszego, którą udało mi się kolanem pokonać. Zresztą i tak wiele nie robił , oprócz siąścia za kółkiem, zawiezienia nas do sadu, a potem dreptania i krytykowania np. mojego leku wysokości, który ogranicza chęci wspinania się po drabinie celem zerwania. Tylko po jakiego łazić po drabinie, jak jabłek w zasięgu ręki było na tyle. Chyba dla poprawy wyników w nakładzie pracy włożonym celem pozyskania.
Dość szybko nam poszło, bo przyjemne jabłuszka znajdowały się na wysokości nie wymagającej zbytniego wyciągania się z portek. Jak zwykle część spadła z wrażenia i te zostały osobno pozbierane - powstał całkiem spory karton upadłych jabłuszek czekających na przetworzenie.
Nasze domowe piwnice nie nadają się do przechowywania warzyw (w czasach mężowskiego gospodarzenia pełne były po strop buraków i ziemniaków dla zwierzątek i wtedy jarzynki się jakoś uchowały - teraz w ciągu miesiąca mam suszki), jabłek też. Wymyśliłam, że spiżarka w rezydencji się nada i tam je zawieźliśmy, pozostawiając jeden karton w domu na bieżące spożycie.
W międzyczasie nastąpiła przerwa technologiczna - musieliśmy przeczekać, żeby nie wciąć się w kondukt pogrzebowy.
Przerwę technologiczna postanowiłam wykorzystać na nakarmienie siebie i Starszego. Ze Starszym nie było problema, bo obiad dla menów gotowy był z wczoraj - tylko zagrzać. A sobie postanowiłam zrobić coś PYSZNEGO.
Evunia, która mnie dzielnie wspiera w moich zmaganiach z przeciwnościami podrobowymi, co i raz podsyła mi linki z przepisami na jadło wykonane z przyswajalnych przeze mnie substratów. Tym razem był między innymi "Pyszny gulasz selerowy". (Jak widzę w nagłówku takie przymiotniki to się zaraz natychmiast mój osioł prywatny odzywa: Nie to pyszne co pyszne, ale co komu... Dla jednych pyszna jest pieczona szarańcza, dla innych baranie jaja, a dla innych jeszcze szczur w panierce.) Ale, co miałam do stracenia? Najwyżej trochę substratów i odrobinę własnego wysiłku, a że dawno już nic pysznego nie jadłam, więc postanowiłam zaryzykować. Zwłaszcza, że seler zdrowotny jest, no i pomidory przy tym. Jak zwykle, przepis potraktowałam jako inspirację, selera pokroiłam w słupki, nie w kostkę, napatoczyły się dwie maluśkie żółte cukinie i też poszły na patelnię. Pomidorów żywych, ani puszkowanych w całości nie miałam, natomiast posiadam jeszcze kilka małych słoiczków jakiejś ubiegłorocznej pasty pomidorowej, która poszła na tę patelnię z odrobiną koncentratu z paputka (jakie robią ostatnio dawtona i pudliszki). Zrezygnowałam z orientalnych przypraw i podsypałam to odrobiną czerwonej czubrycy. Faktycznie było PYSZNE! Wykonałam z połowy dużego selera (bo tylko takie są w sprzedaży) i wyszła ilość na dwa dni do porządnego przejedzenia się.



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..