Tia, w zasadzie nie ma o czym gadać. O urokach jesieni mogą sobie poopowiadać ci, którzy mają pola, lasy i łąki dostępne z buta. Dla mnie te uroki są źródłem dodatkowych sensacji dusznych, bo krew nagła mnie zalewa, że za oknem tak cudnie wiąż, a ja się kiszę jak ten ogóras.
Wreszcie wczoraj dałam sobie w pysk i wirtualnego kopa, wzięłam psy i poszłam w pola. Dojdę dokąd dojdę, potem zawsze jakoś wrócę.Prędzej lub później. Ostatecznie wezwę podwody jakby co. Dałam radę. Miałam nawet ochotę zagłębić się w kornflejksowy tunel (W zasadzie nie wiem po co, bo tam nic ciekawego. W dodatku spacerowanie wśród kornfleksów niezbyt przyjemne jest, bo liście tak dziwnie szeleputają, bez wiatru nawet, że wciąż ma się wrażenie ukrytego towarzystwa. Nie jestem zbyt strachliwa, ale to nigdy nie wiadomo, co by się ewentualnie z tego łanu mogło wyłonić. Sarna? Mogłaby zgupieć z wrażenia i zachować się nieprzewidywalnie. Amator zielonego listka? Też niepożądany. No a najmniej pożądany jakiś pies, których całe sfory ostatnio włóczą mi się tu luzem. Chociaż, jakby co, to Czarna by sygnalizowała obecność towarzystwa w kornflejksie...) W każdym razie nic z tego nie wyszło, bo Księżniczka podreptała do sadu i trzeba było pójść za nią. Sznupanie w trawie dość ją zaabsorbowało, tak, że mogłam zboczyć na pozostałości moich plantacji i narwać nagietków, które tam kwitną jeszcze cudnie oraz kopru, który rozsiał się wszędzie. Potem już trzeba było tuptać za Księżniczką, bo ona ostatnio jak idzie, to już idzie. (Któregoś dnia Starszy je wyprowadził, a po chwili podniósł mnie do pionu, bo Księżniczka zwiała na trotuar, a on za nią nie pójdzie. Rzuciłam paroma wyrazami, bo do dupy z taką pomocą - jak się idzie z psami, to się pilnuje psów, a nie stoi przy płocie i plecie na temat, co tam w polityce albo w lokalnej badylance. W każdym razie musiałam włączyć przyspieszenie i lecieć, bo nie wiadomo było, jak dawno ona mu zwiała i dokąd zdążyła dojść. No, ciekawe, że jak ja je wyprowadzam, to mi się po trotuarach nie szlajają). Jakieś odblaski by im trzeba naszykować, bo przy wieczornym wyprowadzaniu zupełnie niewidoczne są, nawet mimo latarni świecącej kawałek za płotem. Pomysła już mam, zobaczymy jak wyjdzie realizacja (jak wyjdzie, to doniosę uprzejmie)
Zbliża się jeden z kilku terminów powodujących wzrost szaleństwa w narodzie - 1.11. Trzeba zatem coś wymyślić i jakoś, w miarę bezboleśnie ogarnąć, a aktualnie są do ogarnięcia 3 grobowce.
Rzeszowska, po drugiej działce chemii, z trzeciej już tury, jest kiepska jakoś, ja się także do gimnastyki ze skłonami połączonymi z wykonywaniem ruchów posuwisto-zwrotnych nie bardzo nadaję. Uruchomiłam wujka, ale wujek nie znalazł w najbliższej mieścinie żadnej firmy oferującej pożądane usługi. W końcu po wykonaniu kilku telefonów dostałam namiar. Firma była nie do znalezienia, bo w zasadzie zajmuje się czyszczeniem tapicerki samochodowe i dywanów, ale okazjonalnie czyści również grobowce. Więc zadzwoniłam, umówiłam się na cmentarzu, pokazałam co i gdzie. No i pan wyczyści, albo i nie. Zależy od pogody, bo ma jeszcze 20 sztuk. Kazał dzwonić w następną środę. Do soboty nie lało, więc może podgonił i raz mi się uda.
Przez kilka nocy temperatura spadała w pobliże zera, więc liść zaczął spadać nachalnie i z szelestem. Pod orzechami porobiły się brązowe placki. Pod naszą podwórkową lipą - złocisty. Normalnie naród tego nie zdzierży - liść spadły musi zostać natychmiast zgrabiony i spalony. Zatem zdarzało się, że dymy snuły się tak gęsto, że nie było czym oddychać. Krew mnie nagła zalewa na ten debilizm. No, rozumiem, że mus jest zgrabić. Ale przecież można skompostować, a ostatecznie zapakować w worki i wystawić śmieciarzom. Na razie biorą co wystawione i do worków nie zaglądają, choć też istnieje opcja zaopatrzenia się w worki brązowe, na tego typu odpady.
Starszy też wpadł w amok, no bo jak to? wszyscy grabią, a u nas leży. Zaczął zbierać te liście i nosić koszem do kotłowni. (Wiedziałam z góry, czym się to skończy. Sajgonem totalnym na schodach) Uchetał się bidny tak, że nie miał siły jeść nawet. Po czym stwierdził, że tam by schody trzeba zamieść, bo parę listków leży, ale on już nie ma siły. Nawet mi się nie chce mówić, co zobaczyłam. W każdym razie, sezon grzewczy w naszych warunkach to zmora trudna do wyrażenia.
Zanim się zdążyłam z tym tekstem uporać, zrobiła się totalna załamka pogodowa - dujawica, zimnica i żabami chlasta po szybach. W dodatku - niezwykle - od zachodu. Psa by nie wypędził. Zresztą moje hrabinie takie z morskiej pianki bardziej som. Któregoś dnia jakąś kaszą zmarzłą po szybach rzucało, a te mi zaczęły tuptać na wycieraczce. No, dobra, chceta to idźta. Otworzyłam drzwi, nawet o własny wystrój nie dbając, bo wiedziałam z grubsza jak się skończy: Czarny pies pospolity wystawił siebie pół za próg, po czym zraczył szybciej niż wychynął. Hrabinia zlazła na trawniczek, zrobiła kółko wokół ogona, otrzepała się i dała z powrotem. Oczywiście musiała koniecznie to kółko wykręcić na rozdydźganych kretówkach, zatem ulepić się błotem i zostawić czarne placki na schodach. Coby się pańci w głowie nie poprzewracało i nie zapomniała przypadkiem do czego mop służy.
Tymczasem internety gadają o żarówkach. Pojechał był przedstawiciel narodu do Andżeli i ze spiczem wystąpił. Wyszło z tego, że jak nas może ta podła unija tak ograniczać, żeby nam zakazywać wkręcania sobie setek w pięcioramienne żyrandole. Bo w ogóle, kto bogatemu zabroni (wszak narodem bogatym jesteśmy. No, jak już nie materialnie, to przynajmniej w tradycje martyrologiczne), bo w ogóle wolnoć Tomku w swoim domku (kalosza se w kocioł wrzucę, albo starą oponę, niech mi się po gumnie nie wala). świadomość w narodzie nie idzie w parze z ogólnym wykształceniem. No to może czasem trzeba coś nakazać, albo zakazać. Na zasadzie, że jak argument słowny nie trafia, to "raz w mordę" dotrze błyskawicznie. (Mój ojciec często opowiadał taką historyjkę, obrazująca skuteczność argumentów: "W czasie okupacji była remontowana nawierzchnia drogi w S. na tzw. Okopisku. Ordnung muss sein, więc furmanki pełne kostki brukowej jechały ciurkiem jedną stroną drogi, drugą stroną ciurkiem zjeżdżały puste. Ale się trafił jakiś szlachcic na zagrodzie, któremu poruszanie się w tym ciurku uwłaczało i jechał sobie dowolnie. Nadzorujące szwaby rozstawione co kawałek słownie gościa kierowały w ciurek, ale nie trafiało. W końcu, któryś kolejny nie zdzierżył, podskoczył i strzelił chłopa w pysk. Natychmiast się w tym ciurku ulokował".) Bębnienie po telewizorniach internetach, gazetach o tym co się dzieje, jak się pali gumiakiem, albo spala spadłe, mokre liście nie dociera. Więc może do niektórych 500 zł mandatu za takie liściane ognisko podziała, na zasadzie, że "raz po kieszeni" bywa równie skuteczne, co "raz w pysk". Podobnie z tymi żarówkami. Co tu gadać, kto mądry to wie, o co chodzi, bo nie tylko o to, że gówno to kogo obchodzi ile ja za ten prąd płacę. U mnie żarówki energooszczędne pojawiły się na długo zanim unia zakazała. I to było fajne rozwiązanie, bo setki w żyrandolu moja matematyczna wyobraźnia nie dopuszczała, a wkręcając kilkanaście watów miałam jaśniej i bezboleśniej niż przy setce. W tej chwili wszystkie żarówki częściej używane są wymienione na ledy lub świetlówki (ledy są tam gdzie się klika często, świetlówki zostały w miejscach, gdzie się klika rzadko i świeci długo, bo ta inercja) Wymiana następowała w czasie, Kosztów wielkich nie wymagała. Kupowałam wtedy, gdy trafiały się jakieś promocje. Zresztą, biorąc pod uwagę fakt, że zwykła żarówka bywa już po pięć zł, a taka leda po 9, oraz fakt, że leda świeci i świeci, a zwykłej bańce zdarza się nie zaświecić ani razu albo błysnąć i prysnąć ( a potem kombinuj, jak toto z oprawki wykręcić) - rachunek jest prosty. Ja mam jeszcze kilka zwykłych żarówek w piwnicach, gdzie się świeci raz na miesiąc przez chwileczkę. Pewnego razu wzięła się i spaliła, nic w zapasie akurat nie było, więc poszłam do wiejskiego marketu i nabyłam. Sprawdziłam wzrokiem, bo w wiejskich marketach nikt żarówek nie sprawdza. Z dwóch nabytych zaświeciła jedna, czyli wyszła mi około dychy. Te zwykłe żarówki już dawno nie są tungsram czy osram tylko czajna, a nawet jak osram, to też czajna. No to jest, jak z tą całą czajną: duuużo, baardzo duuużo, niekoniecznie bardzo tanio i kiepsko gatunkowo, bo ruch w interesie musi być. Ale ja mam taki ewenement, tylko że jest to żarówka ze starego podłego peerelu: świeci już pięćdziesiąt lat. I całe szczęście, bo jak weźmie i pryśnie to ciemności nastaną wiekuiste. Jest to żarówka w stodole. umieszczona przez jakiegoś kompletnie skretyniałego idiotę na takiej wysokości i w takim miejscu, że do wymiany trzeba by zatrudnić akrobatę linoskoczka z uprawnieniami alpinistycznymi, bo nawet spawacz wysokościowy by się tam nie wskrobał. Widać wzięła na siebie odpowiedzialność za skretynienie majstra. (Jeżeli to był ten sam mistrzunio elektryk, co instalację w chałupie na trzech fazach zrobił tak, że wszystko prawie jest na jednej fazie i jednoczesne włączenie piekarnika i żelazka wymusza wymianę bezpiecznika, to niech mu ta ziemia lekką będzie.Ale, jeżeli braki intelektu nadrabiał pobożnością i poszedł do nieba, to ja tam nie chcę. Bo a nuż bym duchowi jego dała w pysk, co zresztą i tak by już niczego nie naprawiło)
Związek żarówki i matematycznej wyobraźni wydawałby się abstrakcyjny, a jednak. Czy możesz podać rozwiązanie zadania ( litościwie nie wskazując z której klasy jest) "wkręcając kilkanaście watów miałam jaśniej i bezboleśniej niż przy setce"?
OdpowiedzUsuńTo nie jest zadanie matematyczne, lecz problemik z zakresu "wiedzy" o żarówkach. Najmocniejsza żarówka LEd, jaką zdarzyło mi się nabyć ma moc 13 lub 15 Wat, a daje tyle światła co zwykła 150-tka.Takie popularne ledowe 4ro watowe odpowiadają zwykłym 40stkom. Ogólnie przełożenie jest dziesięciokrotne, mniej więcej. Czyli zwykła żarówka zużywa w ciągu 8 h tyle energii elektrycznej co ledowa w ciągu 80. Jeszcze bardziej obrazowo, za te pieniądze, którymi opłacimy oświetlenie zwykłą żarówką przez jeden dzień, ledową będziemy świecić 10 dni. To było a propos "bezboleśniej". A teraz dlaczego "jasniej": moja oszczędność, sknerstwo, szkot w genach, czy jak tam nie dopuszczało możliwości zakręcenia zwykłej żarówki mocniejszej niż 40stka. Więc jak w łazience wkręciłam tę ledową piętnastkę, to oczywiście stała się jasność (i od razu pokazały się wszystkie pająki po kątach ukryte do tej pory). A wracając do matematyki pomieszanej z informatyką: napadło mnie kiedyś, by wychowawczo podziałać na niebożątka wykorzystując do tego arkusz kalkulacyjny. Dzieciątka miały sobie spisać wszystkie urządzenia elektryczne domowe, ich moc itd, a nastepnie w excelu policzyć ile te urządzenia zużywają energii tygodniowo, miesięcznie i rocznie oraz ile to kosztuje. Problem nie do przebrnięcia dla niektórych pojawił się w momencie takiej gupiej lodówki. Bo ona nie ma podanej mocy znamionowej, tylko ile "prądu" zużywa rocznie. No i jak to porachować tę lodówkę na tydzień i na miesiąc?
UsuńJa nawet nie komentuję żałosnej i kompromitującej wypowiedzi na temat żarówek naszego Pierwszego ani jego durnowatych min.
OdpowiedzUsuńLiście grabię tylko wokół chaty, reszta po zimie fajnie się sama przekompostuje na trawniku, na grządkach i na reszcie działki.
A skąd ja niebożątko mam wiedzieć, ile ledów ma mieć żarówka odpowiednio 40/60 W , jak rozróżnić zimne i ciepłe i jeszcze te lumeny. I która lepsza na krótkie świecenie a która na długie, po rozruchu. Bo mam taką jedną co zanim się zapali porządnie to już jest gaszona.
OdpowiedzUsuńChyba sobie jakiś podręczny arkusz kalkulacyjny zrobię do wyciągania w sklepie pobliskim ( w elektryku ceny ledów są absurdalne) celem ustalenia co chcę - albo dalej w poczuciu prawa wyboru stwierdzę: żarówkę 60tkę proszsz... za 2,50.Ostatnio kupowałam, to wiem, a pańcia sklepowa nieżałośnie i bez durnej miny ani poczucia kompromitacji doradziła: "te nowe to już tak długo leżą i tyle razy przekładane, że ja nie gwarantuję, czy działać będą".
I ot, mamy nową historyję: Żarówka a sprawa polska. Tylko co słoń na to?
A słoń zapyta: :Którędy do składu porcelany?"
Usuńcd. no, tak mnie pogoniłaś że odrobiłam lekcje i naumiałam się.Może.
OdpowiedzUsuńPamiętać : e27 a nie e14 ( tia, już kilka małogwintowych zalega);
Brać 4 w albo 6 w, wyjątkowo 10w
Założyć okulary - sprawdzić na opakowaniu lumeny - do 3 ooo żadne więcej( nienawidzę zimnej barwy, też parę zalega),
I zapytać przy kasie za ile, bo na pewno nie tyle co jest na półce napisane.
A potem się okaże - ceramiczna, ściemnialna czy jeszcze coś i czy się nada czy zalegnie bezzwrotnie, no bo przecież jest napisane.