wtorek, 18 grudnia 2018

opowiastki z mchu i paproci

Do tych nocno-nadrannych dumań skłoniła mnie swoim komentarzem Krystynka. Że "ma być ciepła, rodzinna atmosfera, a więc tylko ci, wybrani z serca i duszy".
I przylazły mi do głowy wigilie w mojej rodzinie. Moja rodzina była "wąska": Dziadek Janek miał tylko siostrę, która była za oceanem. Babcia Kasia miała co prawda liczne siostry i brata, ale byli oni porozsiewani po całej północnej i zachodniej Polsce na falach akcji "Wisła". Ojciec był jedynakiem, mama miała tylko jedną siostrę, która mieszkała dość daleko, na ówczesne realia komunikacyjne. Tak, że ona i ich matka bardzo sporadycznie bywały u nas w święta, częściej latem przyjeżdżały na "letnisko", traktując to jako wyjazd "na wieś".
Wobec czego wigilie odbywały się w ścisłym gronie naszej siódemki (dziadkowie, rodzice i nasza trójka). Zawsze u dziadków, w ich maleńkim domku (także wtedy, gdy już mieszkaliśmy u siebie), w którym, nie wiem jakim cudem mieściliśmy się w siedmioro i to w dodatku z osobnym spaniem dla każdego z dzieci.
Potrawy wigilijne przygotowywała babcia z mamą, potem ja byłam do pomocy. Pamiętam, że zawsze były śledzie, babcinym sposobem marynowane "mleczaki" (które jeszcze długo budziły ślinotok u moich kolegów, gdy mi je podsyłała do akademika) podane na dwa sposoby: w śmietanie i w oleju.(Niestety, sekretu tych śledzi nie posiadłam. W czasach, kiedy można było jeszcze kupić śledzie solone z beczki zdarzyło mi się coś podobnego popełnić. Ale popełniane było pod bacznym okiem Starszego, który musi mieć śledzie octowe bardzo octowe i to już nie było to) Był ten cholerny karp, który jednego razu usiłował zabić mnie ością (od tamtego czasu znienawidziłam karpia). Były pierogi z kapuchą i ruskie. (Te z kapuchą zawsze słodką, tylko raz , na okoliczność obecności drugiej babci - z kiszoną. Odmówiłam wtedy jedzenia i ta wigilia rzuciła się na mój stosunek do drugiej babci, która zaczęła stosować swoje metody wychowawcze. A że nie było u nas w zwyczaju komentowania tych metod przy dzieciach oraz odwoływania przez jedno z dorosłych poleceń innego, więc siedziałam już po wieczerzy na stołeczku w kuchni i łzy mi kapały do rondelka z pierogami, które kazano mi zjeść.) Był oczywiście barszcz z uszkami. Była też kapusta. Do tej kapusty babcia zawsze gotowała groch pure, tylko jakoś ten groch nigdy nie ukazywał się na stole, na następny dzień odkrywało się go w "bradrurze" i skarmiany był kurami. Wszystko zagryzane było przepyszna babciną słodką bułka drożdżową. Babcia robiła tyle tego ciasta drożdżowego, że nie mieściło jej się potem w keksówkach i upychane było w rondle a nawet garnki. I potem wychodziły takie walcowate wysokie buły. No i ciasta na deser: zawsze strucla makowa w babcinym wykonaniu, dojrzewający piernik Mamy, "piszinger". I obowiązkowo jakoś, nie wiem czemu, bo nikt tego nie jadł, takie ciasto zwane "robak". Zrobione z kruchego niby ciasta, pół na pół białego i kakaowego. To ciasto wykręcane było warstwami na blachę przez maszynkę do mięsa. Na spód białe, na to jakaś marmolada, a na wierzch kakaowe. Ciasto było dziwnie pancerne i zjadane było częściowo mocno po świętach, jak już się wszystko inne skończyło, a częściowo skarmiane kurami. Był oczywiście babci popisowy cwibak i biszkopt, które ucierane były w makutrze siłami fizycznymi Braciszka mego, pod nadzorem babci (tylko kręć w jedną stronę! I nie oblizuj!) Nie było jakoś tradycji ciast przekładanych masami. Z wyjątkiem tortu "bułczanego" (bułka tarta zamiast mąki i orzechy mielone), który pojawiał się na nowy rok.
Oprócz tego wystroju stołu Mama bardzo pilnowała naszego wystroju zewnętrznego. Należało się ubrać, jak na "wielkie wyjście", z dbałością o każdy szczegół - fryzura, buty, paznokcie itp.
No i ta atmosfera przy wigilijnym stole, bez jakiś zbędnych szopek i przedstawień. A był u nas taki zwyczaj, że Dziadzio brał opłatek i podchodził do każdego z życzeniami (jakoś nie pamiętam tego łamania się "każdy z każdym"). I kolędy intonowane przez Dziadka, który wcale muzykalny nie był, ale odważny i radość tym kolędowaniem wyrażał. I ta "zawołał na Maćka i na Kaźmirza", której słowa znał tylko on, nie było jej w żadnych kantyczkach i nigdzie indziej nie słyszałam.
No i dodam jeszcze, że nie było u nas zwyczaju "prezentów pod choinkę". Prezenty były na Mikołaja i na tym finito - święta i tak zawsze były i są dość kosztowne i wymagają dużego zaangażowania w przygotowanie (dlatego przedkładam wyższość Wielkiej Nocy nad świętami BN, bo jest mniej pracochłonna dla hałsłajfów)
Oczywiście choinka - była zawsze żywa jodła, wycięta na "asygnatę" we własnym lesie. Oczywiście choinkę oprawiali panowie - ojciec albo dziadek i wnosili ją, taką pachnącą lasem i zimą do domu, gdzie zajmowaliśmy się jej ubraniem pod nadzorem Mamy. Oczywiście na choince były świeczki w lichtarzykach i zimne ognie i "anielskie włosy", ale jakoś nigdy nie zapłonęła.
W przygotowaniach świątecznych uczestniczyli wszyscy. każdy miał jakąś swoją działkę. Dziadek robił wędliny, potem ojciec robił wędlinowo - mięsne zaopatrzenie. Ojciec zawsze kręcił majonez, co było wówczas jakąś sztuką straszną. Babcia z Mamą piekły i gotowały posługując się nami. A największe zagęszczenie w kuchni, wtedy kiedy te bułki porozkładane były wszędzie. rozładowywał ojciec usadzając nas w pokoju wokół stołu, z naciętymi precyzyjnie paseczkami kolorowego papieru, z których kleiliśmy łańcuch na choinkę. W ogóle panowała taka zasada - jak pracujemy, to wszyscy, a jak leżymy - też wszyscy.
Ze świętami z dzieciństwa kojarzą mi się także nierozłącznie zagraniczne przesyłki. Dziadka amerykańska siostra przysyłała co roku kartkę świąteczną. Kartka była składana, zawsze ślicznie pachnąca, a wewnątrz, w takiej cienkiej, jasnozielonej bibułce z naklejonymi drobinkami staniolu, znajdował się banknot. I dopisek na dole kartki z życzeniami "Janku, ja tobie posyłam 1$ (5$), kup sobie za to wino i pomarańcze" z czego zawsze serdecznie rechotaliśmy z Dziadkiem. (Ta ciotka,o 4 lata starsza od Dziadka, wyjechała do USA mając 14 lat w poszukiwaniu ojca, który pojechał był i się stracił. Był to jakiś 1910/11 rok, na karcie okrętowej figurowała jako obywatelka austriacka, pojęcia nie miała o realiach panujących tu, najwyżej jakieś mętne ze strony dalszych pociotków, którzy usiłowali uzyskać zaproszenie od niej, zatem musieli użyć barw najczarniejszych do opisu rzeczywistości)
Bardziej konkretny był Mamy stryj, zwany Wujaszkiem Stachem, który mieszkał w GB. Przed świętami przysyłał zawsze "kolonialną paczkę", w której były bakalie i czekolady (Catbury's - jeszcze wtedy pyszne) a której zawartość Mama skrzętnie chomikowała w czeluściach szafy, co wcale nie przeszkadzało w tym, żebyśmy się nie dokopali i nie podkradli co nieco.

Zdarzało się, że ta nasza, dość liczna jak na warunki lokalowe, grupa była zasilana kimś z zewnątrz. Raz był to Władek K., ojca przyjaciel szkolny, smutny garbusek, potem dodatkowo nieszczęśliwy, bo rozsypała mu się rodzina. Bywał pewien Bogdan K. który wziął się nie wiadomo skąd i zamieszkał u dziadków, w dziwnie wyludnionej po naszej wyprowadzce, chałupce. Aż w końcu przygruchał sobie sąsiadkę wdowę i się do niej przeniósł, z dziadkami nadal utrzymując przyjazne kontakty. Innymi razy Balbina z Tadziem, która pyrą była na wygnaniu, nie mieli w S. żadnej rodziny, a pracowała z Mamą. Potem przeniosła się do Rz., ale bywanie u nas na wigilii pozostało stałym obyczajem i corocznie, już po rozstaniu się z Tadziem, wigilie, święta, czasem Sylwestry i Wielkanoce spędzała u nas. Balbina była tak ciekawą, pozytywną osobowością i tak zrosła się z naszą rodziną (nie tylko mamą, ale także mną  i Siostrą, gdy już byłyśmy dorosłe, że zasługuje na jakiś osobny wpis).

Nie było u nas zwyczaju prezentów "pod choinkę", prezenty przynosił św. Mikołaj osobiście wieczorem lub nocą zostawiał w okolicach łóżka (po jakimś czasie jakimś dziwnym przypadkiem natrafiłam w jakimś zakamarku na mikołajową szubę i biskupią czapę z groszkowanego kartonu w kolorze fioletowym. Ta "szuba" to było "wielbłądzie"sztuczne futro przysłane przez amerykańską babciotkę, nie wiadomo dla kogo, bo za Mikołaja latał w nim ojciec i mu do kostek prawie sięgało) Nie było w owym czasie w zakładach pracy moich rodziców zwyczaju "paczek świątecznych" dla dzieci. Były za to, organizowane przez ojca zakład pracy "zabawy choinkowe", na których bywaliśmy cała trójką. Z tych zabaw tez żadnych paczek świątecznych nie pamiętam, ale być może były one całkiem nieistotne. Nie o prezenty wszak w tym wszystkim chodziło!

Przestałam bywać na rodzinnych wigiliach gdy osiedliłam się na tej "mojej" wsi.
Potem nastały Wigilie, w których ja byłam "gospodynią". I tu nigdy nie udało się odtworzyć tej wspaniałej atmosfery z mojego domu rodzinnego.
A może kużden ma takie wilije, na jakie zasługuje... No, nie, to byłaby straszna przewrotność losu!
Ale czyż do licha nie jest...




3 komentarze:

  1. Moja rodzina też jest wąska, nawet bardzo i stąd może te egzaltowane słowa, bo łatwo o ciepło rodzinne gdy tylko najmilsi i najbliżsi, wybrani przez Przeznaczenie, poprzez krew i urodzenie. 5 a może 7 osób.
    Miło mi, że mój komentarz skłonił Cię do tych Twoich wspominków a ja też, zainspirowana Twoim postem utknęłam we wspomnienia moich wcześniejszych wieczerzy wigilijnych a było ich już ho, ho a może i więcej. Przedświąteczne serdeczności Iwonko

    OdpowiedzUsuń
  2. Ciekawe, jaki to byłby spis - czego nie cierpiałam na wigilię. Bo dla mnie pierogi z kapustą kwaszoną!i grzybami muszą być. Jakoś w kraju mazowieckim i podlaskim o pierogach ze słodką kapustą nie słyszałam do dziś, króluje kwaszona. Najlepsza jest taka wigilijna, na lnianym oleju z suszonymi grzybami. Za to nie znosiłam tych puszystych ciast drożdżowych na całe blachy. Czasem udawało mi się cichcem piekarnik otworzyć i wtedy powstawała zgroza czyli pyszności - zakalec! no, może nie całkiem, buła osiadała i taka puchata nie była.A makowca nienawidzę od czasu "Ewuniu, mak trzeba kręcić". Dlaczego tego makowca nie można było upiec 22- 23, a nie w moje imieniny do dziś nie pojęłam.
    W tym roku zrobiłam zapomnianą sałatkę wigilijną - ziemniaki, cebula, biała fasola i -śledzie. Kiedyś była z olejem, bo wigilia i bo majonez rarytasem był ( właściwie-dlaczego?), a jajek na wigilię- absolutnie. A latoś pomerdałam z majonezem firmy R.i, który nową znakomitością dla mnie jest ( a 4 do wyboru miałam).Fasolka była drobna puszkowa, a nie wielki jasiu moczony długo i nie chwaląc się - sałatka pysznośnościowa wyszła. Z tradycji biorąc hitem okazał się sos jajeczno-chrzanowy Autorki ( nie znałam) no i śląskie hakele, które jakoś na Mazowszu w postaci siekanej nieznane jest.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Podobna sałatka śledziowa funkcjonowała u mnie, ale nie jako danie wigilijne, lecz jako coś w rodzaju obiadu postnego w ten dzień, tyle, że bez fasolki a jak już to z odrobiną perłówki ugotowanej wcześniej do sałatki.
      ten sos jajeczno-chrzanowy, to pradawny jest. U mnie w domu tylko taki był robiony, ja tez robiłam go przez wiele lat, z odmiana pewną - jajka surowe gotowało się ze śmietaną, po uprzednim starannym rozdydźganiu. Potem zaniechałam na rzecz lżejszego chrzaniku jabłkowo-pomarańczowego, a tym roku znów mnie jakoś naszło.

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..