sobota, 5 stycznia 2019

na barani skok

już przybyło. Na razie był to skok jakiegoś starego, spasionego i leniwego barana, ale jednak. Co prawda, jak czytamy, że wschód słońca nastąpi o 7.28 a zachód o 15.43, to jest to bardzo deprymujące, ale jak polukamy do przodu, to widać, że jednak tu się o minutkę podkasuje, a od spodu o 2 minutki wydłuża i tak co dwa dni te 5 minut przybywa i to napawa optymizmem.

Bo poza tym jakoś optymizmu brak - ostatnio moje flaki tak mi dają do wiwatu, że żyć mi się odechciewa. Co prawda na ogół na własne życzenie - zawsze wtedy jak się dorwę czegoś, czego jeść nie powinnam. Na ogół bywa to chleb, który jest tak paskudny, że zdrowemu szkodzi, ale w tej mojej diecie właśnie chleba brakuje mi najbardziej. Na ryżowe wafle już patrzeć nie mogę...Ostatnio chciała mnie zabić domowa bułeczka drożdżowa, sucha już prawie całkiem, ale pochłonięta z dżemikiem z całkowicie niedozwolonych owoców - jabłek, gruszek i śliwek.Uratowała mnie ostatecznie ukraińska woda, przywieziona przez Braciszka - Polana Kwasowa, która jest rewelacyjna. Niestety u nas prawie niedostępna, a jak już to za cenę kilkakrotnie wyższą. Brak optymizmu też i dlatego, że żadnych pozytywnych reakcji na zażywane specyfiki nie widzę. Braciszek przywlókł mi od przyjaciół ze wschodu probiotyk (u nas niedostępny, widywany na alle, z kosmiczną przebitką - na U. za 5 opakowań zapłaciłam 144 zet, na A. za jedno opakowanie ktoś wołał 68!). Łykam trzecie opakowanie - efektów zero. W dodatku znowu schudłam 2 kilo w ciągu 1,5 miesiąca, mimo, że jem więcej i częściej niż kiedykolwiek. I to wskazuje, że będę musiała przeprosić się z preparatami białkowymi, które na razie zalegają w szafce, odstręczając swoim fatalnym smakiem. Dietę mam bardzo monotematyczną, więc ciągle łazi za mną ochota na coś "dobrego". Ostatnio tak się ślinię na myśl o koziej roladce. Wczoraj byliśmy w miasteczku, bo byłam zapisana do mojej doktórki. Czasu było mało, bo Kuba z Kubusiem cięli drzewo w sadzie i wypadało ich nakarmić, więc zakupy musiałam zrobić przed doktórka. Zatem tylko jeden sklep spożywczy. A tam z koziego był tylko turek do smarowania. Kupiłam bez czytania, bo Starszy nie ruszył zwłok z auta, a to mnie zawsze pogania. No i to był błąd, bo z czytaniem bym nie kupiła. W składzie twaróg kozi oraz guma guar, ksantanowa i chleb świętojański. Niby nie trucizny, ale akurat nie miałam ochoty na chleb świętojański raczej. Poszłam po sklepie błyskawicą (ze względu na "Starszy marznie w aucie"), mimo to zakonotowałam, ze większość kupowanych zwykle produktów była uprzejma podrożeć (na ten "barani skok). Cukier niby TYLKO 50 gr, ale to jest AŻ 25%, ćwiartki na promo były po 3,70, podczas gdy zwykle na promo kosztowały 2,90. Reszty nie przeżywałam, bo nie było czasu.
Dodam tylko, że z wizyty u lekarza nic nie wyszło. Na wejściu niby byłam czwarta, potem okazało się, że jest jeszcze przede mną jakaś "starsza pani", która się innej pani wepchnęła w kolejkę. A ostatecznie okazało się, że także mąż tej pani, który wcześniej milczkiem siedział. Negatywne uczucia wyzwalają we mnie takie "starsze panie" (w domyśle - stare baby), które niby schorowane bardzo, o lasce chodzące, a mające siłę na rozpychanie się łokciami, wtranżalanie w kolejkę, awanturowanie w tej kolejce i pewnie jakby co, użycie tej palicy, jako środka przymusu bezpośredniego (vide mochery protestujące w Wawce parę lat temu i napierniczające dziennikarzy krzyżykami). Ponieważ pod drzwiami gabinetu zaczęło się robić nerwowo, bo kolejka się wcale nie posuwała, osoba znajdująca się akurat w gabinecie co i raz wychodziła i pomykała do recepcji, bo "system się wieszał", więc ewakuowałam się czym prędzej, zapisawszy się na wtorek, na nieco wcześniejszą godzinę. I kolejny raz stwierdziłam, że "trzeba mieć zdrowie, żeby się leczyć". W tym kontekście bardzo zadziwia mnie decyzja mojej primo voto bratowej o desancie "na emeryturę" do S. zza kałuży. Co prawda, nie znam z pierwszej ręki realiów opieki medycznej za kałużą, ale wydaje mi się, że jej poziom jest znacznie wyższy niż u nas. Co prawda twierdzą, że ta opieka jest u nich najdroższa, ale też i stawka godzinowa dla zwykłego robotnika należy do tych najwyższych. Być może na emeryturze wypłacanej w $ będzie łatwiej, np korzystając z gabinetów prywatnych. Tylko, że w prywatnych gabinetach też wcale nie jest łatwiej, bo u nas doktor nie szanuje pacjenta, który płaci mu żywą gotówkę, nigdzie nie zarejestrowaną zresztą i nieopodatkowaną. Nie ma numerków do kolejki, nie ma zapisów na godziny, wchodzi się jak "się siądzie", w związku z czym czasem trzeba ponad dwie godziny odkwitnąć pod gabinetem. W dodatku lekarz często się spóźnia do prywatnego gabinetu, pomykając wprost z dyżuru wielogodzinnego w szpitalu ( a potem żywcem przysypia robiąc USG)

A poza tym, wizytę duszpasterską mamy już za sobą (UFF!). Pleban pomykał jak "Strzała Południa", tym razem zawitał tuż po 11-tej. W momencie modlitewnym zachciało mi się śmiechem parsknąć, bo sytuacja zrobiła się komiczna: stół u mnie jest przystawiony wąskim bokiem do ściany, na ścianie wisi lustro. Wyszło na to, że pleban modlił się do lustra, czekałam, że sobie zacznie "pożyczkę" poprawiać, bo okiem w nie zerkał. W dodatku nad tym lustrem wisiały na kwietniku żałosne resztki zielistki (wszystkie kfiatki mi wyzdychały z nagła)

Poza tym zimę nam zrobiło, z czego cieszy się chyba tylko pies Czarny i to nie do końca - co prawda na wstępie zawsze się wyturla w śniegu, ale zaraz potem załatwia wszystko co musi (niestety zaraz na gumnie) i błyskawicznie pomyka z powrotem. Dzięki temu rannym ranem, około godziny 4-tej mogę ją wypuścić, zostawić otwarte drzwi i iść w międzyczasie do Hadesu - zanim skończę z piecem, ona już czeka grzecznie na schodach, wtykając nos w drzwi do pozostałej części klatki schodowej. Już się nauczyła, że tam stoi garnek z żarełkiem - na klatce schodowej jest zimniej niż w lodówce i zapas żarełka ląduje na schodach, przed podaniem trzeba trochę podgrzać.

A poza tym mój kolega Janek (ten bloger modowy) robi takie cudne i dopracowane karmniki dla ptaszków, że aż mu zaczynam zazdrościć.(Do podglądnięcia TU ) Ale naśladować nie będę, bo ani siły na prace ręczne nie mam, ani takiej precyzji wykonania nie osiągnę. Mimo wszystko, czas pomyśleć o sikorkach, jak już wzięło i przysypało. W ubiegłym roku świetnie sprawdzały się takie jednorazowe foremki na muffinki wypełnione smalcem z ziarenkami.

 A na koniec - wielka radość w domu Gucia:


Taki pakuneczek się tuż przed świętami pojawił. Brat został "byłym mężem babci" a ja babciotką.

Radość sprawiła najstarsza córka brata, ta zza kałuży. Dziewczynka dostała imiona Matylda Grace i udało jej się jeszcze, rzutem na taśmę, załapać na Strzelca. No to jest nas trzy z łukiem....

8 komentarzy:

  1. Współczuję bo dla mnie jedzenie to najważniejsza przyjemność po czytaniu i spaniu.
    A nowe, cieplutkie niemowlę, pachnące mlekiem zawsze cieszy

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Myślę, że miałabym o wiele łatwiej, gdybym nie musiała dwóch, a czasem trzech kuchni prowadzić. W takiej sytuacji już nie zawsze mam ochotę na wymyślanie czegoś fajnego dla siebie i poprzestaję na tym, co jest sprawdzone i wiem, że się przyjmie (czyli zupka minestrone o ograniczonym składzie)
      W związku z czym co i raz "coś pysznego" za mną łazi. Po czym, jak już dojdzie do realizacji, to okazuje się, że albo wcale nie było takie pyszne albo stanęło dęba. Aktualnie jestem w temacie koziej roladki i bezów (te bezy już mi się śniły nawet)...

      Usuń
  2. Iwonko Twój kolega Janek akuratny w każdym calu, nawet karmniki robi eleganckie i dopracowane w szczegółach :). Gratuluję "pakuneczka" śliczny <3 Trzymaj się jako na tym Nowym Roku. Pozdrowienia, Rena

    OdpowiedzUsuń
  3. Gdy tylko zobaczyłam zdjęcie, pomyślałam, że zostałaś babcią, ale babciotka to też poważna pozycja w rodzinie:-) u nas też już po kolędzie, czym niniejszym ogłaszam z radością zakończenie świątecznych zawirowań; nie zawracam sobie głowy robieniem mieszanek z ziarenkami dla ptactwa, po prostu biorę kostkę smalcu i mocno wklejam w pień drzewa, dociskając przez papier, potem opakowanie łatwo odrywam i po robocie, a ptakom wcale to nie przeszkadza; pozdrawiam serdecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Z tym, że babciotką jestem taką wirtualna jakby i to dziecię takie wirtualne, bo za Wielką Wodą i nie wiadomo jak i kiedy się na Starym Kontynencie pojawi. Pewnie dopiero, jak trochę podrośnie. W każdym razie cieszymy się oboje z Braciszkiem, bo te nasze dziewczyny (o synu moim nie wspominając, który twierdzi, ze nie ma "czasu na gupoty")jakieś ospałe takie. Wszystkie już po trzydziestce i nic w temacie. Ta najstarsza to przynajmniej taka "wylatana i wyskakana" jest, bo adwokat w JAG-u lata po ściankach i innych takich jak pierwszy lepszy rekrut, więc przekroczona czterdziestka jej bardzo nie zaszkodziła w pomyślnym przejściu tego zadania bojowego.

      Usuń
  4. No to odkryłem Twój blog :) dzięki linkowi, który zamieściłaś i za który dziękuję. Będę zaglądał z przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Witaj Jasiu, no i widzisz, jak to się nieopatrznie wymsknęłam z ukrycia. Z tym, że u mnie zwyczajnie bardzo i sielsko (szkoda, że nie anielsko ostatnio, ale tez bywało, bywało)

      Usuń

Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..