Wczoraj tak chodził i chodził, jak lisek koło drogi. Pożytku z niego żadnego, tylko robotę spierniczył każdą. Najpierw czarna chmara i huknięcie zakończyło świnto dyszla. Akurat, jak weszłam na targ pochmurzyło się straszliwie, huknęło raz, a potem zaczęło kropić. Co spowodowało, że panowie (bo głównie panowie się tym handlem jarmarcznym zajmują) zaczęli zwijać manatki na wyścigi. Rekonesansu nie robiłam żadnego, bo tam zawsze to samo, a przecież niedawno byłam. Poleciałam tylko do "dziadka", który sprzedaje środki ochrony roślin. Dziadek pracował kiedyś w PIORiNie i ma pojęcie o tym co sprzedaje. Potrafi doradzić, podpowiedzieć. Nabyłam grzybobóje na cebulę i pomidory (na zaś, bo na razie nie trzeba - pryskam miedzianem, a za chwilę dojdzie do tego pokrzywa) i poleciałam do auta. Kłusem, bo lunęło właśnie. Ale tego lunięcia było 5 minut. Tak, że pocztę z cioty rachunkami, oraz cmentarz zaliczyliśmy znów w upale. Potem lunęło dwuminutowo, jak zajeżdżaliśmy pod biedronkę, a potem znowu, gdy wyjeżdżaliśmy po 10ciu minutach. Gdy wróciliśmy do domu - na drodze było dość mokro i ucieszyłam się, że mi podlało plantacje. Ale znowu było "głupiemu radość", bo w polu różnicy żadnej. Poszłam dokończyć palcówkę w marchewce. Jeden rządek zrobiłam, raczkując, poprzedniego dnia, na ten zaplanowałam rządek marchewki, rządek cebuli, pół rządka cebuli siejki i pół rządka sałaty na rozsadę. Ale planować to sobie można w korpo (gdzie też często plany dostają w łeb), a na plantacjach jest "jak sie udo"
Tym razem też udało się tylko tę marchew i cebulkę siejkę. Bo znowu wylazła "chmara" i w dodatku zaczęło pohukiwać. Więc poniechałam, złapałam za kosę i w locie uciachałam trawy dla chudoby na święto. Wydawało mi się dość dużo, ale do tej pory w zasadzie już wyszła. Położnica też już dostała trawę, wczoraj po południu. Śmieszniaste kozioły przypędziły do kasterki zobaczyć, co to takiego matka szamie i jeden, ten łaciaty, popróbował jakiegoś listka. Wydaje się bardziej odważny od starszego brata i bardziej ciekawski. Macam łepetyny i sprawdzam, czy się coś kluje, ale w zasadzie nic konkretnie mi nie wychodzi. Znalazły sobie świetne miejsce pod żłobem i siedzą w tej norce. W sumie dobrze, bo się żaden matce pod tyłek nie podłoży, jak będzie chciała się położyć.
Czarna jest pani gospodyni - wypuszczona na poranne sikanko pędzi najpierw sprawdzić, co w obórce. Andżelina prycha na nią i zastawia sobą norkę pod żłobem. Czasem zastawia tylko nogą i to tak śmiesznie wygląda - jak by chciała powiedzieć - "won mi stąd, wstęp wzbroniony."
Dziś Boże Ciało.Żeby tradycji stało się zadość, musiało lunąć burzowo. Więcej znowu było huku i szumu, niż tej wody spadłej na glebę. Koteczek Areczek po pierwszym dalekim grzmocie zniknał z horyzontu. Nie udało mi się go zlokalizować, więc najpewniej wbił się do skrzyni kanapy. Chyba mu się tam smacznie zasnęło, bo już dawno po strachach, a koteczka Areczka nadal nie widać. Znowu nam pomieszało szyki, ale stwierdziłam, że jak już leje, to niech leje. Niestety, szybko było po deszczu i tym razem. Mimo, że wydawało się rzęsiście, to przez koronę lipy się nie przebił. Na drodze ani śladu, nawet butów bardzo nie zmoczyłam, na roli - jak po spryskiwaczu.
Znów mamy suszę. Mimo, że do niedawna padało i padało. Trawa rosła na potęgę i ogrodowe kosiarki huczały na okrągło.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Prawdziwa cnota krytyki się nie boi.
Ale, jeżeli ktoś ma zamiar wylewać w komentarzach swoje żale, smutki i nagromadzoną żółć, to nic z tego. Będę usuwać. Tak, że szkoda trudu..