sobota, 24 stycznia 2015

burza w blogosferze

Ze blogosfera, to kółko wzajemnej adoracji powiedział pewien "artysta". Bo niby jak inaczej mogłoby być? Mamy możliwość wyboru tego, co czytamy. I wybieramy po"braterstwie dusz", po wspólnych zainteresowaniach, po podobnym poglądzie na świat i ludzi, podobnym odczuwaniu i postrzeganiu świata.
Tak się złożyło, że osoby, z którymi utrzymuję w tej chwili najczęstsze kontakty, nie tylko przez internet, to są znajomi "wirtualni" - nigdy w życiu nie widziani twarzą w twarz, albo widziani tak dawno, że graniczy to z nieprawdą. Nikt i nic nie zmusza nas do utrzymywania tych kontaktów. Następują wtedy gdy mamy sobie coś do powiedzenia. Podzielenia się uwagami w różnych materiach, wymienienia doświadczeń, albo podparcia w trudnych chwilach. Bo w ten sposób może łatwiej. Nie mamy wspólnych naziemnych znajomych i nawet jeżeli ktoś z nas nie uniesie tematu i z kimś innym się podzieli, to i tak nie powstanie wokół nas zacieśniający się krąg poszeptów.
Nauczono mnie szanować ludzi. Wyniosłam to z domu. U nas o nikim nie mówiło się z wyższością, czy z pogardą. Nie krytykowało się innych, nikt nie zajmował się tematami typu "co się komu urodziło a co komu zdechło" oraz "kto z kim i dlaczego". Obydwoje Rodzice mieli wyższe wykształcenie, Ojciec zawsze zajmował wysokie i niebezpieczne stanowiska. I jak wiem, był lubiany przez podwładnych. Nie wiem, czy w rozmowach z nimi posługiwał się, dla lepszej komunikacji, językiem budowlanym (W domu nigdy nie używał. Najgorsze przekleństwa w jego wykonaniu to było"nasypań piachu", "jasna choinka" i "niech to gęśkopnie" -do czego później dodawaliśmy "tylną łabą, z półobrotu" i w ten sposób powstawało przekleństwo tzw szewskie) W każdym razie się dogadywali, robotnicy robili co należy, zdarzało się, że wypił z nimi wódkę, nie dlatego, że lubił wódkę, ale dlatego, że szanował swoich podwładnych.
Szacunek do ludzi wyraża się między innymi ( a może zwłaszcza) poprzez to, jak się prowadzi z nimi dyskusję. I, jak mi wpojono, jeżeli się nie zgadzam z czyimś poglądem, to krytykuje ten pogląd, a nie człowieka, który go reprezentuje.
Niestety, tego nie uczą na wyższych uczelniach. Można mieć więc piękne i wzniośle się zwące fakultety za sobą, a być zwykłym chamem. (Nie mylić z prostym człowiekiem, bo ludzie prości są zazwyczaj naturalnie kulturalni. Taki był mój Dziadek Janek - wrodzony, naturalny takt i kultura. Jego nie miał kto tego nauczyć, bo pradziadek wyjechał za ocean, gdy Dziadek miał 10 lat i słuch o nim zaginął, a prababcia zapewne zbyt zajęta była walką o przetrwanie z dwójką dzieci).
Zawsze myślałam, że obcowanie ze sztuką "łagodzi obyczaje", jeżeli dotykamy piękna stworzonego przez innych ludzi tworzy nam się "mir wewnętrzny". Mówiono mi często, że jestem naiwna. Pewnie już naiwna umrę, bo ciągle wierzę w ludzkie dobre intencje. Mimo wszystko, cholera.

Skąd mi to przyszło: no, bo nagle, w moją internetową przestrzeń wdarła się pewna para, takie "dwa w jednym", sponiewierała dyskutantów podważając ich poziom intelektualny, sponiewierała innych blogowiczów za skorzystanie z pomocy obcych, narobiła szumu, huku i hejtu. Tworzący artyści, współistniejący z przyroda w postaci hodowanych zwierząt. Można "lubieć" zwierzęta nie lubiąc ludzi? I nie traktować ich jak rzeczy?
No, to może na tyle w tym temacie... Zresztą, czy ja wiem, czy to już wszystko co myślę? Pewnie nie..

Dla zmiany atmosfery będzie o zwierzętach. Ogłoszę wszem i wobec, że moja Czarna jest psem wspaniałym, zadziwiającym i najmądrzejszym z psów jakie znałam. Że Czarna jest opiekunką kotów to już wiadomo.Kot śpi sobie w miseczce, Czarna podchodzi, wylizuje kotu mordę i idzie dalej. Wczoraj stanęłam w progu pokoju: na podłodze kotłują się bure. Czarna weszła między nie, nachyliła łeb - bure polazły w przeciwległe kąty. A dzisiaj rano szczęka mi walnęła prawie o psią miskę. Rano sypałam karmę do misek. Miski są dwie oczywiście i stoją zawsze w tym samym porządku: z lewej, bliżej wyjścia Księżniczki, dalej -Czarnej. Czarna stał nad miską Księzniczki gdy sypałam jej karmę w pierwszej kolejności. Pomyślałam: ciekaw, czy się rzuci i zacznie jeść z cudzej miski. A wiecie co zrobiła Czarna? Odwróciła się i pobiegła do pokoju zawołać Księżniczkę! Szczęka haratnęła mi o druga pustą miskę trzymaną w ręce>>.

poniedziałek, 19 stycznia 2015

czacha dymi...

Po całym prawie tygodniu pięknej (no, gdyby nie ten przeraźliwy wiatr) pogody w sobotę zrobiło się szaro-buro-ponuro. I tak trzymało do niedzielnego wieczora, kiedy zaczęło mżyć mżawką. Nawet ta mżawka dość sympatyczna była, bo wiatr ustał i wieczorny spacer trotuarowy odbyłam z przyjemnością, przypominając sobie, jak w czasach gównianej młodości lubiłam łazić w mżawkę taką właśnie. (Miałam w pewnym momencie płaszczyk dżinsowy, krajowej produkcji państwowej. Na prawdę ładny, szykowny i sympatyczny, który bardzo lubiłam. Miał on tę zaletę dodatkową, że nie przemakał natychmiast i można było chwile po deszczu w nim łazić. Z tym płaszczykiem mam jeszcze inne wspomnienia, pod tytułem "strachy na lachy", o których może kiedyś napiszę)
Dziś wstało nadal buro-ponuro, ale poranny harmonogram wypełniłam bez przeszkód atmosferycznych.
Poszłam potem jeszcze do somsiadki z zieloną kawą. Swego czasu Córcia obdarowała mnie była oną. Podobno zdrowa. Ale podobno smakuje jak wywar z fasoli. Ale somsiadka się zachwyca i pije codziennie. Bo na cholesterol dobra. No, o cholesterol to ja tez powinnam zadbać. Otworzyłam wreszcie, zmełłam odrobinę, przy czym mleć się toto nie chciało przyzwoicie. Zaparzyłam w maszynce. Nie smakowało jak wywar z fasoli - miało smak wody, którą zalało się surową suchą fasolę w celu namoczenia. Wypiłam 3/4 kubka, ale reszta poszła do zlewu. Dary boże nie mogą się marnować, jak sąsiadce smakuje - niech ma.

A jak wróciłam, to już wiedziałam, że fajnie będzie. Zapach (jeżeli tak to nazwać)! Przy bardzo niskim ciśnieniu atm. kanalizacja ma cofkę, smrodek opanowuje całe mieszkanie, bez względu na zamknięte/otwarte drzwi. No i za chwilę zaczęło siąpić. I siąpi, a mi czacha dymi. I nie chce mi się nic kompletnie.
Czytam trochę, to i owo, tu i ówdzie. Pozaglądałam na znajome blogi, żeby się może trochę pokrzepić.
No i przeczytałam "teoretyczną" część książki o gotowaniu , zgodnie z 5smakami. Nie jest to głupie, ale niestety odpada. Nie ma opcji, żebym wprowadziła coś z tej książki u siebie, bo nie. Najlepiej ilustruje to dyskusja z moim Synusiem:
- Co czytasz? (On jest łasy na słowo pisane, więc jakby co dobrego, to wyrwałby mi z ręki)
- Książkę kucharską
- O, to się wreszcie gotować nauczysz!
- Może, Mogę ci jutro zaserwować: brukselka, kasza gryczana, brokuł
- Tylko nie brokuł!
- No to kasza jaglana , fasola, szparagówka
- Co, fasola z fasolą i kasza jaglana! Najbardziej nie cierpię kaszy jaglanej!

I masz... W zasadzie na tę książkę naprowadziłam Córunię. Jakoś nie zaczaiła moich intencji i książkę zostawiła. Celowo, czy niechcący...
Chce schudnąć, chce poprawić swoje samopoczucie, czemu nie spróbować tą metodą? I akurat tam są przepisy jednoosobowe i 30-to minutowe.

Jeszcze coś za mną łazi i muszę (zresztą - czy ja wiem?). Zaglądam na pewne forum, często dość. Ostatnio zagościła tam para artystów, trudniących się od wielu lat hodowlą alpak i rękodziełem alpakowowełnianym. Wpadli od razu z pyskiem i krytyką pozostałych, używając do tego paskudnego słownictwa.
Ponoć są konserwatorami dzieł sztuki. A ja zawsze myślałam, że obcowanie ze sztuką łagodzi obyczaje.
A tu taki hejt i prymityw. Hejt i wrzaski, nawet na piśmie, źle na mnie działają. No, cóż, całe życie czegoś nowego się dowiadujemy, co burzy nasze dotychczasowe poglądy.
Rozwijać tematu nie będę, bo mi szkodzi sama myśl o tym. I potęguje jeszcze mój dzisiejszy ból głowy. Znowu pewnie pogoda, bo rano nawet zapowiadało się dobrze.
Spacer z psami jest przykrą koniecznością przy tym siąpiącym deszczu. Który w pewnym momencie stał się deszczem ze śniegiem, na co  wskazywała przewaga białego nad ciemnym na mojej kurtce. W dodatku na trasie pojawił się wolny i swobodny pies, mający tolerancyjnych właścicieli nieograniczających jego wolności. Odczekałam aż zniknie. Ale  pies  znikł , a  zapach psa pozostał. Czarna, zwęszywszy, dostała szajby, zaczęła wydawać z siebie dziwne kwiki, przeskakiwać przez Księżniczkę wierzchem, co groziło mordożarciem. Ostatecznie spętała sobie tylne nogi. Miałam tak zostawić, bo bardziej ubezwłasnowolniona była tym sposobem, ale Dziecko nakazało rozplątać, "bo łapy sobie poobciera". No i kto by się spodziewał po Dziecku?
Ból głowy się rozwija, w dodatku trwają poszukiwania Dzieckowej kamizelki "kuloodpornej", na której gdzieś czort jakiś łapę położył. Nie ma pewności, czy z KRK została przywieziona, 5 lat nie była potrzebna, nigdy nie używana w ogóle aż tu nagle zrobił się gwałt jakiś.

Chyba to będzie na tyle, bo zdaje się głupoty piszę...


PS. I wszystko jasne. Przed chwilą dowiedziałam się, że dziś jest Blue Monday. Ciemna jakaś jestem, bo dotąd nie wiedziałam o istnieniu takowego. A tu się okazuje, że jest nawet wzór matematyczny na wyliczenie daty!! Ło!
W sumie, nawet mi lepiej...

piątek, 16 stycznia 2015

Syndrom czystych szyb

To jest swojskie wyjaśnienie trudnego słowa prokrastynacja. Dotyczy oczywiście szyb w akademiku przed zbliżająca się sesja. Robimy wszystko inne byle nie to, co należałoby. No, ja właściwie w zasadzie nie robię prawie nic. Z wyjątkiem tych paru punktów, które mam w harmonogramie i co do których nie ma opcji. Gdyby dotyczył ten harmonogram mnie osobiście, to pewnie tez różnie by było. Ale dotyczy zwierzaków, a ponieważ one same nie, więc, jak wcześniej -nie ma opcji na jakąkolwiek zmianę harmonogramu. Ew. mogą być jakieś przesunięcia w granicach pół godziny. Chociaż psy nie pozwolą i na to, bo jak zbliża się pora karmienia, to Czarna przychodzi do mnie, włazi przednimi łapami na kolana i mówi, że coś chce. Jak zapytam  "co chcesz?" (z myślą -weź się odpieprz) - wtedy złazi i maszeruje pod szafkę, gdzie mamy żarełko. W przypadku mojego ociągania się, potrafi tak parę razy przemaszerować ode mnie do szafki i w końcu pod tą szafką się wyłożyć. Ale tak się dzieje tylko w sytuacji, kiedy jej się popierniczy w harmonogramie. W każdym razie ok. 18-tej już mam w kuchni wszystkie psy i wszystkie koty (pod warunkiem, że Arkadiusz nie jest zamknięty u Starszego)
Po nakarmieniu stworów domowych, dopilnowaniu, żeby się przy tym nie pozagryzały, lub psy nie zjadły kotów, zbieram miski, myję miski i przygotowuję żarełko dla przeżuwaczy. A po załatwieniu przeżuwaczy, w czym ostatnio towarzyszy mi ochoczo Księżniczka, jest spacerek z psami po trotuarze.
Czemu Księżniczka towarzyszy mi u kozowatych? Otóż Księżniczka pije ostatnio jak smok wawelski. Kiedyś obserwowałam, jak pije i ile na raz i zaczęłam już mieć obawy, że faktycznie zaraz pęknie jak ten smok. Ilość i częstotliwość wchłaniania płynów przekłada się na częstotliwość wychodzenia na sikanie. Z tym, że Księżniczka czasami wyprowadza dla fanaberii, żeby sobie poniuchać, obejść posesję, sprawdzić, kto tu łaził i po co.
W poniedziałek wylądowaliśmy u weta, podejrzewając, że cóś nie tak z Księżniczką. Przy okazji został zabrany rzygający Arek. Arek zapakowany do kontenerka, z którego już nieco wyrósł. Ale upchał się jakoś -koty są elastyczne. Zaopatrzony w obrożę - starego księżniczkowego rogza i smycz - coby strat nie trzeba pokrywać, jak wyskoczy z kontenerka i pójdzie po górnych półkach, strącając leki. Tymczasem Arkadiusz, wyjęty z kontenerka, okazał się uosobieniem spokoju. Po oględzinach, posadzony na krzesełku i tą smyczą do nogi przywiązany (z obawą, że z krzesełkiem pójdzie) siedział jak posąg kota i obserwował okolicę, nie drgnąwszy nawet.Pan stwierdził, o czym zresztą wiedziałam, że Arek zwraca z powodu zbyt łapczywego zjedzenia zbyt dużej porcji na raz.  Faktycznie, jak przypilnuję, żeby zjadł tylko troszkę, to nie ma wyrzutów.
Księżniczka została pooglądana, wymacana, łapka podgolona i jak pan się zaczął wbijać, to rzuciła się na mnie "ratuj, ratuj, nie pozwól! (A, prawda, rzuciła się, jak pan zaproponował, że może się nie wbijać, tylko pazur przyciąć mocniej i stamtąd krew pobrać. Po czym wziął do ręki OBCINAK!) W każdym razie, okazało się, że glukoza w normie. Na razie zmiana taka, że nie jedzą śniadania ze mną, tylko dostają swoja karmę do miski. Nie bardzo im się to podoba, ale trudno.

Pogoda taka więcej wiosenna jest i robi ze człowieka idiotę.  No, bo jak za oknem nie ma śniegu, świeci słońce, to znaczy, że należałoby coś na zewnątrz robić. A tu pora nie ta i warunki jednak nie te. Wiatr jest tak uciążliwy, że spacery z psami są przykrym obowiązkiem, a nie przyjemnością. Wczoraj było nieco lepiej, nawet Księżniczka ochotnie szła na sznurku i nie cudowała. Połaziłyśmy pod brzozami, żeby tak trochę urozmaicić miejsca do sznupania. A ja sobie przy okazji z brzozą pogadałam przez chwilę.

Z tego wiosennego poganiania człeka (nie każdego, bo jakoś panowie nie czują tego musu) do działania  zrobił się tydzień dobroci dla zwierząt. Tych dwunożnych. Z braku chęci i możliwości do innej aktywności, wyrażałam się w kuchni.

Najpierw upiekłam "chleb mleczny", na który kiedyś naprowadziła mnie Renia. Potem mi się ten przepis stracił, aż znalazłam znowu. Specjalnie dla dwunożnych, bo razowego nie ją. Tego też nie tknęli. Lepsze bułki ze sklepu. Więc jem go jeszcze i pewnie do końca tygodnia mi starczy, wiele nie straciwszy ze swoich walorów, w przeciwieństwie do sklepowych bułek, którymi już można by oko podbić, rzuciwszy i trafiwszy...

Następnie upiekłam/usmażyłam gofry...

Które niektórzy jedli z bitom śmietanom i wiśniowom frużelinom, a inni dietetycznie, z połową słoika dżemu śliwkowo-jabłkowego na każdym, w ramach odchudzania, zamiast obiadu.

Bo na obiad zrobiłam "zupę gulaszową". To jest danie, chcąc nie chcąc na dwa dni. Starszy takich wynalazków nie jada, bo w garnku jest taki śmietnik, że a nuż jest tam również cebula, której on nie jest w stanie stwierdzić, przegrzebując łyżką zawartość talerza, jak poszukiwacz złota. Na zasadzie "każdy sądzi według siebie", wciąż nie jest w stanie uwierzyć, że jak mówię, że nie ma cebuli, to nie ma. A ja głupia, jak mi się zdarza robić coś z mrożonki, to wysypuję na talerz i cebulę oraz pora wybieram. Po czym on i tak nie je. Ale zawsze dorabia sobie jakąś teorię. Tym razem była o odchudzaniu. No, jeżeli 2 gofry z kupą dżemu są bardziej dietetyczne niż porcja wołowego gulaszu z warzywami, to proszę bardzo.
W końcu, w ramach tego tygodnia nadejszła pora na gołąbki. Tak łaził i smędził, że kazałam zakupić kapuchę i karkówkę i w końcu wczoraj zrobiłam. Gołąbki jest to potrawa z grupy tych, które Dziecko określiłoby jako "dużo pi...lenia - mało przyjemności". W każdym razie, zdecydowanie zbyt wiele czasu zabiera ich przygotowanie. Dlatego robię może raz na rok. A że Dziecko z kolei takich rzeczy nie jada, musiałam zrobić mu co innego. Tatuś był tak szczęśliwy, z powodu tych gołąbków, że nawet obrał ziemniaki dla Dziecka.
Chociaż podejrzewam te ziemniaki obrane w innej intencji: otóż w sobotę wieś organizuje "Dzień Seniora". Radcy wiejskiemu, który przyniósł był zaproszenie powiedziałam, że nie skorzystamy. Tymczasem Tatuś powziął ochotę iścia. Nawet na tę okoliczność zaliczył fryzjera. No, a ja zdecydowałam, że nie. Nie bawią mnie takie imprezy, nie bawi mnie spędzanie czasu z ludźmi, z którymi nie mam o czym rozmawiać. Nie mam ochoty na jedzenie, które mi nie posłuży. A taneczne rozrywki od pewnego czasu w grę nie wchodzą ze względu na nogę, której coś nie pasuje. I nie ma siły, która mogłaby zmienić moja decyzję. Tatusiowi powiedziałam natomiast, że jak życzy sobie, to może iść sam, nie mam nic naprzeciwko. Znów będzie temat dla obserwatorów, ale lotto mi tto.

Tymczasem kolejny dzień wstał o tak:


A teraz już, to drzewo po lewej ma lokatorów tymczasowych:

Tak sobie zasiadły stadem, a ja nie wiem, co one są...

No to idę.


środa, 7 stycznia 2015

lampi w okno,

spać nie daje. I to tak już od kilku dni. Nie dość, że w nocy wstaję kilka razy, bo budzi mnie to cholerne kolano, to jeszcze rano pobudka, ledwie tylko latarnie błysną, czyli ok. piątej. W dodatku, jak mi się zdarzy w nocy wstać i wyjść do kuchni, to Księżniczce natychmiast przypomina się, że jest spragniona: drepce również, wypija pół michy wody, które musi natychmiast wysikać. I tak se łazimy na sikanie o pierwszej w nocy, o trzeciej w nocy.. A co, każda pora na sikanie dobra. Gorzej, jak Księżniczce się wydaje, że to dzień, bo lampi przecież, i zaczyna obchód terenu. A Księżniczka bywa, że asertywna bardzo jest, z kolei po  nocy nie wypada wrzeszczeć coby sąsiadów nie budzić.
 Niby mogłabym roletę, ale: po pierwsze spadła z jednej części okna i -  ponieważ ciągle spada, bo jakiś feler ma -  nie chciało mi się jej wieszać. Po drugie: nie roletuję się totalnie, bo mi się klaustrofobia włącza, jak mam okna pozabijane na śmierć.

No, to jak się o tej piątej zbudziłam  - wypadało wstać, bo tak leżeć i dogorywać nie lubię. Poza tym, deptały mi po sumieniu rachunki, które miałam zapłacić trzy dni temu i stwierdziłam, że jak nie wstanę teraz zaraz i jak nie wejdę natychmiast na stronę banku, to znowu cały dzień minie, a ja tych rachunków nie zapłacę. I zrobi się obsuwa lekka i nieprzyjemna. No to weszłam i zapłaciłam. I mi lżej. I na duszy i na koncie. Jak to miło: nie wychodząc z domu, nie dotykając pieniędzy, wydać w ciągu pięciu minut jakieś 700zł. Potem popatrzeć na tę nędzną resztkę, która pozostała i pomyśleć: "za ile dni będzie zero".
Moja Siostra mawiała o pewnej pani, że ta około dziesiątego wie jeszcze do czego pieniądze służą, ale już nie bardzo pamięta jak wyglądają. Ja w zasadzie od początku miesiąca nie wiem jak wyglądają, bo w tym miesiącu jeszcze żywej gotówki w ręce nie miałam, nie licząc drobnych jakiś wręczanych kolędnikom, czy proszalskim-zbieralskim u drzwi. O wiele wygodniej w sklepie zapłacić kartą niż nosić kasę ze sobą i pamiętać, której kieszeni mam pilnować.

Czyli: dzień się dobrze zaczął, mimo tej śródnocnej pobudki, bo wreszcie uwolniłam się od odcisków na sumieniu.
A potem było już tylko lepiej  - jakiś dzień dobroci dla zwierząt dzisiaj jest, czy co?
Najpierw wychynęłam na podwórko z zamiarem udania się do zwierzyny mojej bezrogiej, celem wykonania telefonu do pewnej miłej Reni. Ale usłyszałam ujadanie psów, pomyślałam: sąsiadka T., bo tak tylko na nią szczekają. I faktycznie, za moment wyłoniła się zza stodoły, którędy szła, coby lody na drodze ominąć. I sąsiadka T. rzecze: Wie pani, ja mam dla pani 5 jajek. -No, to ja kupię od pani te jajka.- Ale nie, bo ja mam zobowiązanie, bo moje kury taką szkodę pani zrobiły (Faktycznie, zbombardowały mi france ogródek ziołowy, unicestwiając kilka roślin. O czym jej powiedziałam, bez awantury, bo ona te kury wypuszcza poza swoje ogrodzenie, żeby się popasły, więc niech przypilnuje.)
W sumie miło z jej strony, rekompensat żadnych nie oczekiwałam, i tak ziółkami śmy się wymieniały, przy czym ona chyba miała przewagę. Ale na chłopskojajecznym bezrybiu pięć jajek od wiejskiej kury cenne jest.
Z trzech, dodając czwarte wolnowybiegowe, zrobiłam Dziecku jajecznicę. Niech zna moje chamskie serce. A dwa zostawiłam dla siebie i zeżrę je jutro na śniadanie w stanie molet.
Z tego wszystkiego zapomniałam, po co wychynęłam na ten mróz. I jak sobie przypomniałam, to musiałam wysokognojne ubrać po raz kolejny.
Obórka to świetne miejsce na swobodne rozmowy. Przynajmniej moi rycerze śpiący nie patrzą na mnie jak na idiotkę, która prowadzi konwersacje z kobietą, w życiu na oczy nie widzianą. Rozmawiając, przełożyłam  lewą rękę przez ogrodzenie u Andzi, a ta przylazła i uskuteczniła sobie automyzianko. Obserwowałam je chwilę, jak pięknie pędzlują sianko z siatek i zastanawiałam się, kiedy następuje ten moment, że sianko ląduje pod nogi, zamiast w paszczach. A Renia twierdzi, że te oszustki są takie akuratne, kiedy je obserwujemy, a jak nas nie ma to hulaj dusza....

A potem podwójny alarm wewnętrzny oznajmił, że listonosz ante portas. Ciekawe, co takiego ma w sobie listonosz, że psy mają ochotę go pożreć. Bez względu na to, kto występuje pod postacią, ostatnio jest co chwilę inny, a psy dostają palmy zawsze takiej samej, usłyszawszy samochód listonosza - co chwilę inny.

No i ten listonosz przyniósł mi list, dziwnie wyglądający, bo pośrodku spuchnięty jakiś. Bez adresu zwrotnego, za to zaadresowany pismem wypisz wymaluj Pumy. Zdziwiło mnie nieco, co Puma może mi posyłać listem, albowiem jest w PL, więc pewnie najpierw by telefonem zapodała. Zmasakrowałam kopertę nieco i, zmasakrowawszy dokopałam się do drugiej, mniejszej i wtedy już wiedziałam, że nie Puma. I micha mi się zaczęła cieszyć, jak parę dni wcześniej pewnemu ponuremu z natury Jakubowi, albowiem mniejsza koperta, oprócz życzeń od świętego Mikołaja zawierała maciupeńką, krasnoludkową czerwoną czapeczkę z pomponikiem. Takie cudo zrobione małymi dziecięcymi łapkami. Czapeczka poszła wisieć pod ptaszka, bo jeszcze tam koty nie sięgną. W innym wypadku, za chwilę po dywanie poniewierałyby się czerwone nitki.

O, wisi sobie.... Być może nie pasuje do tego "wystroju", ale ... co tam....Ten chiński ptaszek pewnie też. Zresztą, za chwilę będzie tak zakurzony, że trzeba go będzie zutylizować. Swoją drogą, podobny kogut wytrwał jakieś 10 lat, zanim został zutylizowany w czasie tegorocznych porządków przedświątecznych. I tak już nie mógł stać na widoku, bo za bardzo wzbudzał zainteresowanie kotów.

Potem było nieco gorzej, bo w trakcie rozbierania choinki Dziecko dostało potężnego kopa od światełek: robiliśmy remanent w światełkach, pod kątem które zostawić, które wyrzucić. Dziecko dostało polecenie włączenia do gniazdka, w celu sprawdzenia. No i strzał. Okazało się, ze była rozgnieciona żaróweczka i sterczała gołymi drucikami na zewnątrz. A Dziecko pechowe jest. Wobec potencjalnego zagrożenia ze strony tego typu światełek - poszły w śmietnik wszystkie. Największą przykrość tym rozebraniem choinki zrobiliśmy kotom - mają o jedną rozrywkę mniej.
Zastanawiam się nad ponownym ustawieniem kwietnika, żeby miały po czym łazić. Dziecko twierdzi, że nie ma sensu kupowania jakichkolwiek zabawek dla kotów, czy robienia czegoś specjalnie dla nich, bo i tak same znajda sobie lepsze, a nasze wysiłki oleją (vide domko - drapak, który tworzyłam pół nocy dla koteczka Areczka, a koteczek ani razu pazurków sobie na nim nie poostrzył). Ale, jakby się wspinały po tym kwietniku, to może przestałyby po szafach i półkach z książkami. No, bo wersalka, czy krzesło  - pal sześć, ale książka to jest "dobro" pozamaterialne również.

poniedziałek, 5 stycznia 2015

Nowy? Nic nowego...

I tak się zrobiło, że Nowy Rok mamy. Zresztą, jak co roku o tej porze. Więc już może zaczynam przechodzić nad tym do porządku dziennego i nie traktować tego, jak specjalne wydarzenie.
W końcu, przecież mamy to regularnie co roku.
A niektórzy robią z tego aferę na 150 fajerek. Właściwie - fajerwerków raczej.
Jestem niby w stanie zrozumieć, że cieszą się, że Stary się skończył, bo taki upierdliwy był, że... nareszcie. Że się cieszą, bo może z Nowym się odmieni.. Ale, jak by tak miało się odmieniać samo z siebie, tylko dlatego, że Nowy mamy ? Chyba jednak trzeba się trochę samemu postarać...
(Znów zacytuję moją Mamę, bo to niezwykle mądra kobieta była: "Pan Bóg pomaga tym, którzy  sami chcą sobie pomóc")
Nie jestem tylko w stanie zrozumieć, po jaką jasną cholerę te huki od południa w ostatnim dniu roku, potem zmasowana kanonada ze wszystkich stron w okolicach północy. A ci, co się bardziej rozochocili, to sobie jeszcze i w nowy rok hukną, jak wytrzeźwieją.
Nadejście aktualnego Nowego udało mi się przespać. Prawie. Ok. północy zbudziły mnie huki i jazgot psów (własnych). Oraz Starszy, który przyszedł z życzeniami. Udało mi się jakoś rękę spod kołdry wyciągnąć, żeby se mógł uścisnąć. Coś tam wymamrotałam zapewne, bo nie pamiętam i "poszłam" spać dalej.

Dziecko nie miało planów żadnych i już mi go szkoda było, że zaliczy sylwestra w "białej sali". Ale w ostatniej chwili się zebrał w qpę i z kolegą Tomaszkiem pojechali do dyskoteki. Wrócił dość wcześnie, w stanie absolutnie nie wskazującym na jakiekolwiek spożycie. Zresztą, nie dziwiłam się wcale, zważywszy na niedawne  przypadłości układowo-pokarmowe, po których wyglądał jak skóra z diabła...

Tych parę dni jakoś tak przemknęło błyskawicznie i niepostrzeżenie. Głównie na nicnierobieniu, które w moim wydaniu nigdy nie jest nic nie robieniem. Bo coś tam wszakże zrobić muszę. Głównie zwierzaki ogarnąć muszę. A samych spacerów z psami 4 dziennie, plus wypuszczanie Księżniczki w międzyczasie na siku co pół godziny. Ogarnąć to i owo odkurzaczowo i mopowo, bo panowie łażą i smugę za sobą ciągną.
Kiepska nieco byłam przez te parę dni, więc do kotłowni nie zaglądałam. Jak w końcu zajrzałam, to natychmiast pożałowałam tego. W niedzielę już nie zdzierżyłam i wiadro popiołu wyniosłam cichcem, "żeby ludzie nie widzieli", stanąwszy Starszemu okoniem. Obawiałam się, że mi to na butach wniosą. Mówię "MI" wniosą, bo ja będę musiała sprzątnąć, ponieważ jakoś żadnemu nie przeszkadza. Albo przeszkadza, ale wyznają zasadę "po co mam robić coś, co może zrobić ktoś inny".
Dziś panowie spali zawzięcie, więc nie pozostało mi nic innego, jak pójść do tej kotłowni i się przekopać. Wyniosłam 3 i pół wiadra popiołu, wyczyściłam piec i rozpaliłam. Uprzednio przytaszczywszy kawał sosnowego klocka z sadu, wracając z psiego wyprowadzania. No i palę cały dzień. W kotłowni zmiecione, w piecu się hajcuje odpowiednio, posadzka w łazience we właściwym kolorze.
Przy okazji stwierdziłam (zresztą nie po raz pierwszy), że znacznie przyjemniej pali się drewnem niż węglem - nie ma tego całego popiołowego pyłu, smrodu itd. No, ale Starszy ma swoje idee i trudno go przekonać. Ostatnio, jak zaczęłam na temat opału, to wziął i się obraził. Wtedy wybierał się do cioteczki, to musiał być o coś obrażony koniecznie a każdy powód jest dobry..
Dziecko wczoraj wybrało się do dyskoteki. Zabaniaczone nieco wróciło o trzeciej. I bym była może nie odkonotowała powrotu, gdyby nie zbudził mnie ryk silnika poldolota. Nie wiem, co mu padło na mózg, bo nigdy w stanie wskazującym  do auta własnego  nawet  nie wsiada. Zawsze też, jak wybiera się na jakąś imprezę - zamyka auto i przynosi kluczyki do domu. Wczoraj tego nie zrobił i poczuł chęć przymuszoną zakręcić parę bączków na podwórzu. Jednak ""nad pijanym Pan Bóg czuwa" (to znów moja Mama), choć jak pokazują kroniki policyjne nie daje rady ogarnąć wszystkich. W tym wypadku jednak dał radę - poldolot zdechł po dwóch i pół bączkach i nie odpalił. Dziecko zrezygnowane wróciło do domu, zastanawiając się, czemu?. Podłożyło do pieca i poszło spać. Dziś, wyparowawszy promile spróbowało odpalić dziada - odpalił bez sprzeciwu. Więc przylazło i mówi - Nie rozumiem. No to mu uświadomiłam, że tak miało być, na polecenie siły wyższej.

A poza tym duje, wyje, gwiżdże i... no, mam dość. Teraz coś pada, bo o szyby dzwoni. I tak sobie popada w nocy, zrobi na biało, a rankiem, w ciągu dwóch godzin staje. Lód tu i ówdzie się ostał po niegdysiejszym lodowisku, które powstało na skutek spadnięcia deszczu przy minusowej temperaturze. Potem jeszcze dopadało tego deszczu i skorupka taka fajna na podwórzu była, tam gdzie trawy nie ma. Oraz na drodze w pola. A jak śnieg tę skorupkę przysypał, to Księżniczka rozjeżdżała się jak żaba i była cała nieszczęśliwa. Na szczęście moje piankowe wysokognojne ogólnego użytku są antypoślizgwe, mimo to nie próbowałam podążać Księżniczki śladem, żeby nie okazało się, że jednak nie całkiem. Bo zaliczyć glebę jest łatwo, ale pozbieranie się w całości mogłoby być problematyczne. Starszy zaliczył, udawszy się do Najstarszej. Wrócił do domu z ubrudzona na brzuchu kurtką, bo poleciał "na szczupca". Dziwiłam się - jak to? przecież, jak się człek pośliźnie, to leci do tyłu. Ale Starszy ma inaczej rozmieszczony środek ciężkości i "dynia" pociągnęła go do przodu. Przynajmniej tylko kurtkę ubrudził.
Trotuar tez miejscami oblodzony. Chodzę ostrożnie, zaklinając ciemności, żeby żaden kot, czy wolny i swobodny pies z nich nie wyskoczył. Przy okazji tych spacerów wieczornych stwierdzam, że duch sportowy w narodzie wzrasta: co i raz ktoś biega, truchta, chodzi. A dziś spotkałam parę obcych ludzi, w moim mniej więcej wieku, z kijkami. Oraz jednego sapiącego biegacza. Ten być może spieszył się na stację gazową by dorwać piwko przed zamknięciem, bo jakoś - prędkość niby miał, ale kondychy zero - tak sapał i gwizdał.
Ja też mam kondychy zero. I dlatego staram się przynajmniej łazić systematycznie z psami. Choć te spacery znaaacznie krótsze niż kiedyś, ze względu na opór Księżniczki. Puszczona luzem kawałek sobie poleci, ale sama sobie ustala, jaki duży ten kawałek. A potem już jej żadna siła nie zmusi, żeby jeszcze trochę. Najwyżej siada i przymarza.

Moje Drogie Czytelniczki, ponieważ nastał ten Nowy, to wypadałoby jakieś życzenia może..
Nie lubię się wyszczególniać i wymieniać, czego to ja komu życzę, a takie Wszystkiego Najlepszego wydaje się zdawkowe bardzo.
Ustaliliśmy kiedyś z Bratem, że ZDROWIA , bo jak będziemy zdrowi to resztę sobie kupimy ....
Ale ostatnio przeczytałam taki tekst, że SZCZĘŚCIA, bo na Tytaniku wszyscy zdrowi byli, tylko szczęścia im brakło.... no, i sens to ma..
Więc  Drogie Czytelniczki: życzę Wam SZCZĘŚCIA w tym Nowym Roku, bo jak szczęście dopisze, to i zdrowie mieć będziemy i będzie nas stać, żeby resztę sobie kupić..