sobota, 27 grudnia 2014

Normalnie wreszcie

     I po świętach.. Jak szybko przyszły, tak szybko poszły. Zostało trochę niedojedzonego, które  częściowo spakowane do zamrażalnika  poczeka na cięższe czasy. Trochę ciasta, które za chwilę zostanie wyrzucone na kompost i ptaszęta będą sobie dziobać (u mnie placek trzydniowy jest oglądany na wszystkie strony z zapytaniem: "czy to jeszcze jest jadalne?")
A cioteczka uprzejma była upiec. Oczywiście , co jej się spodobało. Dziecko prosiło o snikers, więc zostało zaszczycone jakimś czymś w ucieranym cieście z wkładką makaronikową i przekonywane, że to lepsze niż snikers. Nie omieszkało się wqrwić i dać temu zewnętrzny wyraz.
Zanim doszło do wieczerzy, dziecka zdążyły się sto pięćdziesiąt razy pohandryczyć, Synuś zawzięcie krytykował, co robiła Córunia, a ona odgrażała się, że zaraz jedzie z powrotem i więcej nie przyjeżdża.
W międzyczasie ubrała choinkę.

Klementyna "plażuje się" pod choinką. Na wstępie usiłowała  wspiąć się na czubek. Istniała obawa, że będzie: "samo tak na mnie runęło". Dolne gałęzie zmieniły już nieco swoje pierwotne położenie. Nic to, poprawimy przed księdzem.

Tośkę chwilowo bardziej zainteresował pasek od aparatu, a Kot Arkadiusz jest "ponadto"..

Na kominku zawisła skarpeta. Dziecko skomentowało: "ale nam się siostra zglobalizowała"

Ciotce zapowiedziała Córcia, że nie życzy sobie życzeń w stylu "żebyś wyszła za mąż". Ciotka przyjęła do wiadomości i życzyła jej "żebyś na następne święta z kimś przyjechała". Postęp, zrezygnowała z sakramentów...

Natomiast tatuś zrobił jej godzinny wykład na temat konieczności zapisania się do kaesemu  -  pozna tam na pewno kogoś "wartościowego". Zaiste przenajświętsza racja, zważywszy, że dopiero co spuściła po brzytwie takiego jednego, który był mocno kościółkowy. Ale nie raczył zauważać bliźniego swego, oraz tego, że może on mieć jakieś potrzeby.
Poza tym święta przebiegły spokojnie jakoś. Ciotki nie przyszły. Posiedzieliśmy gwarząc o głupotach. A potem poszliśmy w trójkę przewietrzyć psy.

Księżniczka leci za patołkiem

Czarna czai się za drzewem, a wiatr jej rozwiewa uszy

Po niedawnych strasznych wichurach, leżało mnóstwo połamanych gałęzi. Głupoty proponują Czarnej  patołek do aportowania..

Bożonarodzeniowa scenerię podkreślały takie oto...

A potem zagraliśmy w skrable, wspomagając się krupnikiem z jabłuszkiem, dla rozjaśnienia umysłu. Wygrało oczywiście Dziecko i zaczęło się obnosić ze swoim poziomem intelektu. Córcia była ostatnia i znów się poczuła gorsza od tego długiego cymbała. Z tym, że rzeczywistość jest taka, że ona swoje ajkiu wykorzystała dla zdobycia dobrego wykształcenia, natomiast Dziecko ma łeb jak sklep, ale bałagan na półkach. Nawiasem mówiąc, ciągle mnie zaskakuje swoją wiedzą, w różnych diametralnie tematach. Ostatnio, a propos szalejącej Czarnej - że psom się w takiej sytuacji podnosi poziom endorfin i latają, jak na haju. 
W trakcie tego skrablowania zadzwonił Braciszek i śmy sobie pogadali we czwórkę. Przy okazji zeszło nam na pewnego znanego bardzo artystę i jego syna, który zmarł śmiercią samobójczą. Artysta zaczynał w naszej rodzinnej mieścinie, był rówieśnikiem naszego Ojca i jakoś tak, niezależnie i w różnym czasie, oboje z Bratem mieliśmy okazję oglądać domową ekspozycję jego obrazów, bo wtedy się jeszcze po galeriach i muzeach nie prezentowały - wypełniały dokładnie ściany mieszkania, wisząc w paru rzędach.
Na następny dzień wyczytałam, że w Wigilię  była  rocznica jego(syna) śmierci. Fajny prezent zrobił rodzicom pod choinkę...
Córunia pojechała wczoraj z koleżanką z J. i jej chłopakiem. Mieli wyjechać około 11-tej, ostatecznie nastąpiło to o13.30. Już za Rz. przypomniało sobie, że jest zima i zaczęło sypać śniegiem. Po autostradzie jeździły głównie pługi. KRK przywitał ich bielą i lekkim mrozem. U nas zaczęło niezdecydowanie padać wieczorem, ale szybko się znudziło. Ot, tak, lekko przytrzepało śniegiem jesienne brudy. Szału nie ma, za to Księżniczka już się lepi, a Czarna chodzi, jak kot po gorącej blasze. Buty jej sprawić?

Dziś uskuteczniam poświąteczne pranie. Jakieś 5 wsadów się szykuje. Niby część mogła zostać wsadzona przed wieczerzą, ale słusznie się stało, że nie została. Ciotkom się siedziało znakomicie i zostały wywiezione dopiero o 23.30. O tej porze nie byłabym już w stanie wynosić prania na strych.
Robię tyle ile muszę, czyli poza tym się opierniczam. W końcu - należy mi się jak chłopu ziemia, po tym przedświątecznym zaangażowaniu fizycznym i umysłowym.
W dodatku inne jedzenie, które głównie jednak oglądałam i wąchałam, spowodowało dolegliwości gastryczne (niby nic mi się nie dzieje, ale jednak coś jest nie tak).Oczywiście pojęcie ograniczania się w jedzeniu jest względne, bo zależy od jakiego poziomu ilości i różnorodności zaczynamy się ograniczać. Dla mnie uczucie pełnego żołądka jest nader nieprzyjemne i staram się do tego nie dopuszczać, więc poziom wyjściowy dość niski. Różnorodność też marna.
Ugotowałam Starszemu jedzonko, a sama zjadłam trochę ciepłych ziemniaczków ze śmietaną (w charakterze omasty) i jakoś mi  lepiej.
Teraz mam teoretycznie 2 godziny luzu, bo o 18-tej muszę zacząć karmić inwentarz domowy i zewnętrzny. Jak znam życie, to równo o 18-tej koty zasiądą w kuchni na podłodze kołem i będą patrzeć mi na ręce, natomiast Czarna zacznie obwąchiwać szafkę, w której stoi pojemnik z karmą.Najlepsze jest to, że koty mają cały czas dostęp do miseczki z chrupkami na parapecie , więc głodne nie są. Ale czekają na kolacyjną puszkę.
W międzyczasie będę jeszcze musiała zmienić zawartość pralki..

Siedzę sobie przy kaloryferze i marzy mi się kurna chata. No, może niekoniecznie kurna, mogłaby ostatecznie być z kominem i C.O. na podkowę z pieca kuchennego. I żeby była z dala od ludzi - zero sąsiadów w najbliższej pabliznosti....

No, to miłego odpoczynku po świętach....

środa, 24 grudnia 2014

Wilija

Wstałam za późno, jak na moje standardy. Zapewne dlatego, że Córunia zjechała koło północy i pogaduszki uskuteczniałysmy jeszcze. Zaczęła od złego samopoczucia, na co naszło Dziecko i zapytało "A kiedy ja się będę mógł tobie pożalić?". Po czym się obraziło i poszło spać. To jej złe samopoczucie to jest nerwica. Mówię jasno i wyraźnie. Ale oprócz tego nic nie mogę zrobić. Zamiast latać po doktorach i szukać choroby, trzeba walczyć z nerwicą. Niestety.

Na dzisiaj mam zaplanowane ciasto drożdżowe. Kupiłam ostatecznie masę makową na makownik. I to był błąd. Nie wiem, czy w końcu zrobię  makowiec  z ta masą. Masa składa się głównie z wody. A maku jest w niej 21%. W dodatku jest kwaskowata i czymś naperfumowana, rumem zapewne, którego nie znoszę. No i tak wychodzi lenistwo bokiem.... Było mak kupić, bo resztę przecież mam.

Państwo starsi maja w głównym punkcie programu wyjazd na cmentarz, w związku z czym Pan już powstał, robi sobie herbatkę i zagaduje zęby o Córunię. Ciekawe, czemu on nie zwróci się nigdy bezpośrednio do dziecka, tylko mnie wypytuje, albo mam "powiedzieć mu", powiedzieć jej"....

Przestało duć. I ta cisza za oknem jest aż dziwna jakaś na tle tego, co było przez ostatnie parę dni. I nawet nie pada nic. Jeszcze.
Zaraz skończę kawę i lecę z psami. Po wczorajszym nieudanym wyjściu na trotuar Księżniczka wyprowadzała mnie w nocy o północy 4 razy. Za czwartym zaczęła sznupać po podwórzu. Wobec egipskich ciemności i mojego wiecznego osrania (bo co będzie, jak zaraz ten pies wynurzy mi się z ciemności?!) została nawrócona do domu.

Chleb upiekł mi się nad podziw ładny. I smaczny. Zmniejszyłam ilość otrąb (które mi, w/g Dziecka, młynarz z gleby pozamiatał)

Księżniczka zasiadła u drzwi, więc na teraz będzie na tyle.

Jeszcze chce tylko Wam, moi Drodzy Czytelnicy, życzyć spokojnych, zdrowych i radosnych Świąt, w miłej rodzinnej atmosferze.
I taka karteczka mi się wyprodukowała, pomiędzy kapustami i piernikami:




wtorek, 23 grudnia 2014

Cieszem siem

Za oknem duje jakby się 100 diabłów ganiało, bardziej chyba niż Aleksandra nad wyspami huczy i wyje. Śniegu zero (na szczęście - może?). Psy się szwendaja po wsi watahami, więc spacer trotuarem się nie odbył. Roboty huk, bo święta już za progiem. Arkadiusz rzyga, Księżniczka żłopie, jak po solonych śledziach i co chwila każe się wyprowadzać na siku.
A ja się cieszę (w duchu) jak głupia. Bo czemu? Bo się PRZESILIŁO! I wreszcie zacznie rosnąć, zamiast się skracać! Za chwilę już skończą się ciemności o 16tej i będzie można znowu normalnie funkcjonować.

Świąteczne przygotowania na finiszu. Co tez mnie cieszy, bo z niechęcią wielką się zabierałam. A potem tak jakoś skomasowałam wysiłki i poszło mimochodem i błyskawicznie.
Zaczęło się domową masarnią w piątek (masowanie) i w sobotę napychanie i wędzenie.

Do kiełbasy trzeba dwojga.. Ale może też być dwóch: jeden kręci, drugi trzyma. Kręcił Młody, w skłonie, bo na siedząco się nie dało, a meble wszystkie za niskie dla niego... Trzymał Starszy, bo to większa sztuka i doświadczenia wymaga.

No, a potem wędziło Dziecko, długo i zawzięcie. Aż mnie w końcu o drugiej w nocy z łózka wyciągnęło, ku pomocy w wyjmowaniu z wędzarni.
Ja zaczęłam działalność od poniedziałku. Nie lubię się rozdrabniać - jak działać - to działać. Krótko a węzłowato. Więc w poniedziałek poszły kapusty, grzyby, groch, piernik został przełożony i polukrowany, upieczony cwibak, "zając" z kiełbasianego mięsa, zamarynowane śledzie.

Serowa praska została naprawiona po ubiegłorocznym przyłożeniu przez Dziecko "strasznej siły" podczas wyciskania kapusty. I w tym roku znów tę funkcję spełniała. Tym razem "straszną siłę" przykładałam ja. Nożnie. Dodam dla wyjaśnienia, że ta praska, to nie jest żaden rodowy zabytek. Nabyłam ją jakieś 20 lat temu w Cepelii w Sanoku.

Poleguję aktualnie, czekając na Córusię, która mknie z wiatrem autostradą z KRK. Maszyna piecze mi chleb, bo coś z czasem trzeba zrobić, a jutro drożdżówki się będą piekły, więc instalacja nie wydoli obciążenia. W tym paszteciki z kapustą. Cioteczka została dziś przez Dziecko przywieziona z Rz, razem ze swymi wypiekami, w tym z pasztecikami, którymi wlazła mi w paradę. Dziecko się rzuciło próbować, po czym z wrzaskiem wielkim naskoczyło na ciotkę, co to ona nawypiekała. Albowiem cioteczka preferuje wynalazki, najlepiej jakiejś siostry (zakonnej koniecznie, dyktowane w RM), upiekła więc paszteciki krucho-drożdżowe. Ani one kruche, ani drożdżowe. W dodatku trudno wyczuć w smaku, które z kapustą, a które z grzybami. Ponadto kapusta zmielona w maszynce kojarzy mi się z tymi burymi papami, którymi karmiono Ojca w umieralni w Zagórzu.
Noga mnie tak napiernicza na całej długości, że tracę wenę. Nie wiem, co jej nie pasuje i zapewne się nie dowiem, nawet jak wreszcie pójdę do doktórki.
 No to tylko na koniec taka fotka, sprzed lat ponad pięćdziesięciu, świątecznie pstryknięta przez mojego Ojca, w domu Dziadków, gdzie wtedy mieszkaliśmy.

Takie perkalowe fartuszki się wówczas nosiło po domu. A siostrzyczka moja od zawsze w mini, bo nosiła rzeczy po mnie, a rosła szybciej, więc takie, wyprzedzające modę były. Ja miałam wtedy pewnie max 8 lat, więc Gocha - 6. A Dziadkowie na tym zdjęciu są młodsi niż ja w tej chwili. Tak sobie siedzimy pod choinką prawie, bo ona stała na wprost nas. Chyba nawet widać jakiś fragment choinkowego łańcucha, w prawym dolnym rogu zdjęcia. I czas spędzamy na intelektualnych rozrywkach. Wtedy były "Bajbuny", potem nastały krzyżówki przekrojowe... A choinkowe łańcuchy, to było wspólne zajęcie przedświąteczne naszej trójki, zaprogramowane przez Ojca, poprzez nacięcie pasków kolorowego papieru jego cudownym i nieosiągalnym scyzorykiem. Cobyśmy się pod nogami Mamie i Babci w kuchni nie kręcili....


środa, 17 grudnia 2014

znowu

mnie przedświt wyciągnął z łóżka.
Wczoraj padłam jak kawka. Drwalstwa był ciąg dalszy. W poniedziałek także. Z tym że pierwsza połowa dnia upłynęła na zaopiekowywaniu się ciotą, do której wezwałam doktórkę. Doktórka przyjechała ochoczo - ciota daje jej 5 dych za każdym razem, no, a przed świętami biednej doktórce każda złotówka od starej emerytki się przyda. Przy okazji zaopatrzyliśmy ciotę w drwa i węgiel. Po czym udaliśmy się do miasteczka na poszukiwanie siekiery rozłupującej. Poszukiwania zajęły nam 2,5 godziny, zwiedziliśmy każdy sklep i sklepik, który tego rodzaju sprzęty może oferować.
Okazuje się, że grudzień to nie pora na kupowanie siekiery, bo wybór był żałosny. Oczywiście tych po 250zł nie brakowało, ale nie byliśmy nastawieni na taki ekskluzif. W końcu, ostatnim rzutem na taśmę Dziecko nabyło młotosiekierę - rzemiosło ludowe, na starej poczcie za jedyne 45 złociszy. Siekiera co prawda nie rąbała sama, ale sprawdziła się świetnie. Niestety, z wiązem sobie nie radziła za bardzo. Ale ten wiąz - nie dość, że wiąz, to jeszcze supłaty był strasznie. Dziecko się jednak zawzięło i zwyciężyło.
Ja robiłam za transport -zwoziłam dzieckowy urobek taczkami i układałam.
Na koniec został gruszy pień z korzeniami  - do usunięcia. Dziecko zapięło stalową linę, krótka dość, do traktora i ciągnęło. Widok był dość emocjonujący - stałam z boku i, jak na stara kwokę przystało - odmawiałam zdrowaśki.
Miałam bowiem w oczach widok z innego usuwania karczu, kiedy Dziecko robiło za zaklinacza koni (mechanicznych) i postawiło traktor dęba. Cud, że wtedy udało się go doprowadzić do poziomu bez ciężkich uszkodzeń. No, ale - drugi raz taka sztuka mogłaby się nie udać.
Tak było wtedy, podczas usuwania starych pni, przed zrobieniem ogrodzenia od północy. Tym razem poszło lepiej, pozostawiony był długi fragment pnia, dobrze podcięte korzenie. Gruszka położyła się po kilku próbach, w czasie których traktor wykonywał tylko tańce boczne, bez odrywania kół od ziemi

Darcie pnia odbyło się już w świetle halogenów zamontowanych z tyłu maszyny. Ciąg dalszy, tj. piłowanie i łupanie zostało na dzień następny. Dziecko zostało piłować i łupać, a ja poszłam do sadu popracować trochę siekierą. Leżą tam 2 kupy wiśniowych gałęzi, po letniej wycince. Gałęzie, jak to z wiśni - sama rozpacz -ni to siekierą, ni to sekatorem to ciąć - rosochate, jak sam diabeł. Przekopałam się, a właściwie przerąbałam, przez jedną kupę, przygotowawszy grube pod piłę. Dziecko zrobiło porządek z resztą gruszy, zasypało dołek i przybyło poldolotem pociąć te wiśnie. Niestety, nie uprzątnęliśmy urobku z sadu. A szkoda, bo dziś w nocy popadało i mokre wszystko. Rąbałam na plandece i trochę tą plandeką nakryłam. Jak wiatr nie narozrabiał, to może bardzo nie zamokło.
Wróciłam żeby zrobić obiad i to było na tyle mojej działalności w zasadzie - miałam już dość. Mimo wszystko, z czynności będących w harmonogramie nikt mnie nie zwolnił, więc musiały być dokonane.

Pan Starszy wziął i powrócił na rodziny łono w poniedziałek. Ucieszony strasznie bo kupił mi w prezencie PATELNIĘ! (Najważniejsza cała w euforii - kupił ci patelnię!) No, zaiste, najbardziej zajebisty, osobisty prezent, jaki można dostać od męża. Patelnia jest z Tefala i była w teskaczu na promocji za 5 dych. W zasadzie, gdybym nie musiała opłacać telefonu Starszego, to mogłabym kupować sobie jedną na miesiąc. Natomiast Najważniejsza sprezentował mi, qrwa, poinsecję. Po to, żebym musiała pilnować kotów,żeby nie zeżarły i się nie struły. Wypadałoby, żeby ta poinsecja dożyła do świąt, na czym mi właściwie, osobiście nie zależy.
Wczoraj Starszy zaliczał doktóra, nabył przy okazji pół kilo pieczarek za 3,50 i 30 deka wędliny. Zrobiwszy te zajebiste zakupy pojechał do Najstarszej i tam sobie posiedział do późnego popołudnia. Całkiem społecznie, zważywszy na to, że wiedział, jaką mamy robotę z młodym i mógł pomóc choćby przy obiedzie.
Okazało się, ze Starszy wyjeżdżał w ubiegłym tygodniu spakowany na dłuższy pobyt (bo przywiózł worek brudnej bielizny do prania). Pogrywa sobie, jak debil...

W związku ze spadniętym deszczem, prac wycinkowych będzie na razie na tyle.
Trzeba nieco się przekopać przedświątecznie przez chałupę, co już trochę napoczęłam tu i ówdzie...
Kto i po co wymyślił święta?!

Czacha mi dymi, pierwsza kawa wypita, psy śpią jak zabite na moim wyrku - nawet sąsiad jadący autem do pracy ich nie zbudził. Koty na delegacji w piwnicy. No, to trzeba zrobić sobie i piesom śniadanie i stawać do walki z rzeczywistością..
Pozdrawiam

poniedziałek, 15 grudnia 2014

poranne wstaja zorze

A ja wstałam dziś przed nimi. Ciemno jeszcze było całkiem. A wszystko przez to, że wczoraj padłam zbyt wcześnie. Po prostu padłam, obłożona trzema termoforkami. Jak zwykle grzały mnie psice, a wczoraj dodatkowo Pan Kott,skorzystał z okazji, że Czarna położyła się na nogach i wśliznął się pod kołdrę, celując dokładnie w moje bolące kolano. I chyba dzięki okładowi z kota, to cholerne kolano pozwoliło mi przespać noc.
No, niestety, mój aparat nie oddał tych kolorów, które widać było na niebie. Za traktorem widać efekty naszej kilkudniowej pracy. Która jeszcze nie zakończona - dotarła piła i padła grusza, oraz część zmordowanego przez prądownię wiąza.

Ubiegły tydzień upłynął pod znakiem LUZU. Starszy cichcem, jak zwykle, wybrał si,ę na wywczasy do ukochanej siostrzyczki.A jak go nie ma, to nam dziwnie dobrze idzie współpraca z Dzieckiem i jesteśmy w stanie dużo różnych rzeczy zrobić.
Dziecko dostało wreszcie śmieszne pieniądze za ququrydzę i w pierwszej kolejności nabyło piłę spalinowa. Poprzedni chińczyk już odmówił współpracy. Jednakowoż zawstydzony obecnością następcy, dużo starszego w dodatku (Dziecko nabyło używkę topowej marki) wziął i odpalił, ciągnąc za sobą smugę spalin.
Tak więc, nie bacząc na zapowiadaną Aleksandrę, wzięliśmy się za gruszę, która już od dawna była planowana do wycięcia. Po ścięciu korony, Dziecko zabrało się za prace archeologiczne, czyli zaczęło dokopywać się do korzeni - wymyśliło usunąć radykalnie, bez możliwości odrodzenia się.

Stefan dogląda postępów prac archeologicznych. A dokopaliśmy się... M.in. do dwóch zaworów wodociągowych. Jeden z nich był ukryty pod 20cm warstwą ziemi. Cudowna realizacja tego wodociągu była, żeby rozgałęzienie zrobić akurat w korzeniach drzewa.


Dziewczyny w międzyczasie korowały krzaczory u sąsiada. Nie wyszło im to na dobre, bo te krzaczory to były bzy -lilaki i dzikie, więc w obawie, żeby im nie zaszkodziło, zagoniłam towarzystwo do obórki.


A Stefan, jak to chłop, poszedł na gotowe i chrumał pozbierane przeze mnie patyczki z kartonu.

Grusza okazał się zawzięta bardzo, podcinanie korzeni na razie nie przyniosło efektów i stoi, jak stała, no może niezupełnie tak samo, ale stoi. Plan zostanie pewnie zmieniony i po pogłębieniu wykopu zostanie podcięta. Reszta pnia nie powinna już wydać odrostów, a po czasie pewnie się w glebie zutylizuje.
Ja robiłam oczywiście za pomocnika pilarza oraz transport i siekierezada. Powstałą drobnicę należało porąbać, pozbierać na taczki i zwieźć. Wbrew pozorom, wycinka drzew, to nie jest "czysta" robota - robi się przy tym okropny bałagan, uprzątnięcie którego zajmuje więcej czasu, niż sama wycinka.
Przy okazji został przycięty wiąz, stojący na samym skraju działki, który elektrycy tak zmordowali podczas sezonowej przycinki drzew, że szpecił okolicę. Swoją drogą, oni zawsze bezmyślny sajgon zrobią. Z tej elektrycznej przycinki mamy mnóstwo konarów, z którymi na razie nie wiadomo co zrobić. Przydał by się rębak, ale prawdopodobnie sprawę załatwi sieczkarnia podłączona do trzydziestki (o ile się nie rozleci).

Poza tym wiszą mi na karku święta. Zupełnie niechętnie przyjmuję fakt, że wiszą. No, ale wiszą. Wczoraj skonstatowałam, że jeszcze 2 tygodnie. Należałoby więc zacząć się przekopywać przez chałupę. Trochę już zaczęłam, bo pogoniłam pająki. Nie wszystkie jeszcze, ale większość tak. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że tu i ówdzie zaczynają mi zwisać girlandy, a to wymagało natychmiastowej reakcji ze szczotą w garści.
Myślę, jakby tu bokiem te święta obejść. W każdym razie, z zakupami stop - koniec szału wreszcie. Bo ostatecznie świętowanie sprowadza się do żarcia. Przy czym najważniejszy członek rodziny jest tak przejęty świętością dnia, że siedzi za stołem z odętą gębą . Do dupy z takimi świętami. 
Zapowiedział, że u siostrzyczki zostaje do świąt. Może by dłużej? 

Problem się zrobił, wiejskim kurom pozatykało, a tam gdzie nie pozatykało gospodynie składają na świąteczne wypieki dla siebie i rodziny. I chłopskiego jajka nie nabędzie się na wsi. W miasteczku obczaiłam sklep, w którym jest do nabycia twarożek z Jasienicy (kozy już nie wyrabiają z dostawą surowca) i przy okazji nabyłam tam jajca wolnowybiegowe. Właśnie gotują się na mole. Ciekawe, jak się sprawdzą, bo normalne chemiczne jajko z GMO nie przechodzi mi przez gardło.

Stwierdziłam dnia pewnego, że robi mi się pustawo w łebie. Obczaiłam krzyżówki on-line. Wypełnia się fajnie, ale to jednak nie to, co krzyżówka z ołóweczkiem garści. Nabyłam więc zszywkę jolek, wczoraj napoczęłam nieco. Z rozrzewnieniem wspominam przekrojowe krzyżówki i tę satysfakcję, jak udało się rozwiązać. Olbrzymia krzyżówka w świątecznym Przekroju dostarczała rozrywki na dwa dni świąt. Konkurowałyśmy i współpracowały z Siostrą przy ich rozwiązywaniu. Se ne wrati - Siostry nie ma, tamtych rodzinnych świąt nie ma i Przekrój, o ile dycha, to już nie ten. 
Braciszek pojechał właśnie do Fr. Dziecko miało się z nim zabierać, ale nie wyszło, bo okazało się, że Karolka zjeżdża do Pumy ze swoim menem i będzie za gęsto na przenocowanie wszystkich. 

Tymczasem pan papug mnie olewa, dzisiaj termin zgłoszenia ustaleń ugodowych do sądu, a on się nie odezwał w związku z otrzymana propozycją od pani papugi. Prosiłam o przysyłanie mi na mejla materiałów, które otrzymuje - a tu nic. Ustaliliśmy, że zmierzamy do jak najszybszego zakończenia sprawy, zwłaszcza, że nie ma sporu o to co, komu. Chcę w końcu móc choć na chwilę zapomnieć o Pelagii i wreszcie móc ją wykreślić z "rodziny". Dziś dzwonię do pana p.

Oczywiście, oprócz własnych tematów, mam na głowie najstarszą. I muszę jej zawezwać doktora. Bo "pewnie ma zapalenie stawów i anemię", jak stwierdziła wielkomiastowa, a więc najbardziej zorientowana, "opiekunka". I niech jej doktórka coś da na te bolące stawy. Jak znam życie - da jej środek przeciwbólowy.Mając 86 lat i 100kg żywej wagi należy Bogu dziękować, że się w ogóle jeszcze chodzi.
Niestety, ta "opieka" nad najstarszą nie będzie mi policzona do "naręcza dobrych uczynków". Najstarsza jest po prostu wredną babą, teraz akurat starą wredną babą, której nie chcę pamiętać wszystkiego złego, czym mi się zasłużyła. Ale wbrew chęciom - pamiętam. I qrwa, robię z musu, co trzeba, bo nikt inny nie zrobi, a oczekują tego ode mnie.
Może ja teżż jestem wredną babą? Ale przez tyle lat, w takim wspaniałym otoczeniu, wszystko mogło się zdarzyć...

A dla przełamania tych negatywnych spostrzeżeń - szalona Panna Kotta przy kolacji:

Taka pozycje przyjęła.. Na radyjku, które dzięki nieobecności Starszego mogło się pojawić w kuchni.
Se słucham jedynki bez przeszkód. Zwykle, ponieważ to nie jest "jedyne słuszne radio", jest wyłączane przez Starszego natychmiast po wejściu do kuchni. Ha!


Ponieważ się strasznie namęczyła, musiała uzupełnić straconą energię opędzlowując zawartość łaciatkowej miseczki.


No, to idę dzwonić do doktórki.
Milszego!



piątek, 5 grudnia 2014

Wycukrzone

jest od wczoraj. Niby ładnie, ale przez okno. W powietrzu wilgoć, że eczwórka wydaje się być tuz za ścianą. Nieprzyjemnie, zwłaszcza, że wiatr, po jednodniowym odpoczynku, znowu daje do wiwatu. Nawet psy nie mają ochoty na spacery - załatwiają szybko tematy pilne i do domu. Zwłaszcza Księżniczka. Ale i Czarna, która jest zmarzluchem - pozostałość pewnie po zimowej poniewierce, zanim ją, w 30stopniowe mrozy, zgarnęłam z drogi.
Psiury szukają ciepełka i, jak ja wstanę, czym prędzej dobijają się do pokoju Starszego, gdzie jest gałka zamiast klamki i Czarna nie otworzy sama. Natomiast skrobie energicznie. A potem jest wina kotów...

 Nie tylko psiury szukają ciepełka. Koty ciepłolubne są bardziej jeszcze. I Łaciatka znalazła sobie taki współczesny zapiecek.

A ta myszka pomyka, żeby się zaszyć w sianku na strychu.

Wczoraj dałam sobie do wiwatu. Nie duło i było dość znośnie, więc nabrało mnie na prace w obórce.
Dziewczyny miały już dość grubo, za grubo, jak na ten moment, więc uprzątnęłam częściowo. A że drzwiczki gnojowe utkałam słomą od zewnątrz, której nie chciało mi się wyjmować, a potem utykać od nowa, to była jazda z taczkami. Skończyło się na trzech kursach. Wreszcie do gieesu przyszedł lubi#san i mogłam posypać na ściółkę. Oraz naniosłam jednak słomy na żłób. Umocowałam przemyślnie linkami, coby dzikusy nie pozrzucały tych kostek, jak w ub roku. Na czas porządków stwory poszły precz na świeże powietrze. Nawet im się podobało i spokój był, dopóki nie wypuściłam Stefana - wtedy czarne zaczęły się lać, tak,że aż któreś beknęło żałośnie w pewnym momencie. I Stefan poszedł z powrotem. A Wandzie tak się spodobało, że był problem z powrotem - nawet jabłko nie pomagało, bo zbliżała się tylko do progu. A jak już jabłko przekraczało próg, to Wanda dawała do tyłu. W końcu miałam dość zabawy, zostawiłam ją - jak chcesz to marznij i wtedy wlazła sama. Jakaś samodzielna się zaczyna robić, bo dotąd kroku się bez Andzi nie ruszyła i jak Andzia wchodziła do obórki, to ta natychmiast za nią. Odwrotnie tym bardziej.
Potem naszło mnie jeszcze na mycie karmideł. No, niestety trzeba je poodkręcać, więc pełne mycie dość rzadko. I okazało się, że chyba o to chodziło, chociaż karmidła systematycznie przecierane były gąbką - Królowa Matka raczyła zjeść całą porcję. Cebuli tylko nie chciała, którą czarne wciągają namiętnie - ale czarne to jakaś hołota prosta i gustują w takich prymitywnych smakach, jak czosnek i cebula. Królowa Matka nie zniża się poza tym do brania pokarmów z ręki. Wszak ona nie pies, żeby jeść pani z ręki. To wyższy gatunek, jak kot, który tez z ręki nie je. Królowa Matka z ręki jada tylko suszony chlebek. I wyłącznie w tym przypadku łakomstwo bierze górę nad dystyngowaniem, choć nie do końca, bo czeka spokojnie na swoja porcję, a nie wyłazi na ogrodzenie z wyciągniętym ozorem, jak ta czarna hołota.

W międzyczasie jeszcze trzeba było pomóc Dziecku, bo oddawało pożyczone przyczepy i trzeba było zapinać po kolei, pozamiatać, oraz rozebrać u sąsiada z nadkładek. Podwórze opustoszało. Tę jedną przyczepę przeprowadził ze stodoły sąsiada do naszej, a potem wepchnęli ręcznie jego pustą przyczepę na miejsce.

Dekoracje zniknęły z podwórka. Łącznie było ich 5, ale dwie stały po stodołach. Jedna została stać, tylko zmieniła stodołę.

Przy okazji sąsiad Staszek wykonał gonitwę za kogutem, który uprowadza mu systematycznie jedną kurę. Kogut jest bezdomny. Na własne życzenie. Najpierw opuścił swój harem u sąsiadki Zosi i przylazł do mnie. Potem przychodził tylko na noc, a dzień spędzał z kurami Helenki. Ale do kurnika tam nie wchodził. Jak się u mnie skończyły kury i kurnik, został bez dachu nad głową. Raz udało się go złapać, Starszy przyciął mu lotki i zwrócił Zosi, a ten za chwilę już był znowu u nas. Proponowałam Staszkowi, by rozwiązał problem radykalnie, najwyżej Zosia dostanie gotowy półprodukt na rosół lub karmę dla psa. Ale nic z tego, kogut podsłuchał i czmychał po okolicy, jak popierniczony.

Wieczorem jeszcze była akcja masarniana. Nabyliśmy szynkę w przyjemnej cenie i należało rozebrać - część do marynaty, część na kiełbachę. Starszy się deklarował, że dokona, ale okazało się, że beze mnie nic. Więc dokonywaliśmy razem. Myślałam, że choć zmiele, jak poszłam wieczornie do kóz, ale zostało dla mnie. Widzę, że on faktycznie kiepski dość, bo nawet przy tym wycinaniu mięsa się zasapał. No, ale nieruchawość i bezczynność ma tu też swój udział.

Mentalnie dzień stał pod znakiem rachunku cioty. Wykonałam telefonów cztery - dwa do BOK w Jarosławiu, gdzie nikt nie raczył podnieść słuchawki, ale centrala mnie przełączała. Potem dowiedziałam się, ż eoni tam nie maja telefonicznej obsługi klienta. To ciekawe po co jest podany telefon do BOK? W końcu się okazało, że wpłata jest zaksięgowana, a niektóre punkty nie podbijają firmowego odcinka, tylko wystawiają własny dowód wpłaty.Który otrzymała, bo jak sama mówiła, "był tam jeszcze jakiś papier". Ciota została poinformowana, z poleceniem, żeby przekazała sąsiadce, która rachunek płaciła, że wszystko OK. Po czym zadzwoniła do Najważniejszej i stwierdziła,że niee, ona sobie nic nie robiła z tego. Poza tym , że wykonała 3 telefony do mnie, 4 do najważniejszej, posądzała sąsiadkę o oszustwo, a potem kobietę na poczcie, że ją okradła. Nosz qrwasz...

Podczas wyjazdu handlowego nabyłam w przyjemnej cenie syrop z pędów sosny. Tak z sentymentu bardziej go nabyłam, bo nie bardzo wierzę w lecznicze właściwości przemysłowo powstałego syropu. Pamiętam natomiast z dzieciństwa "czubki sosnowe" zasypywane w słoju cukrem - "na kaszel". Po te "czubki" rodzice udawali się wspólnie do lasu. Domyślam się, że ojcowym Lanzbuldogiem, bo ojciec konnego zaprzęgu obsługiwać nie potrafił, a do lasu było kilometrów parę. Ten las najbliższy widać z południowego okna i tak bardzo daleko nie jest.  Tutaj natomiast są tereny bezleśne i nikt o czubkach sosnowych zasypywanych cukrem nie słyszał. Pachnie przyjemnie, ale to jednak nie to. Zresztą, zakonserwowany jest kwaskiem cytrynowym i ten kwas dominuje w smaku.

Dotarła wreszcie właściwa paczka z psiokocim jadłem. I zonk, bo Pan Kot, dla którego głównie została nabyta pasta odkłaczająca i odkłaczające chrupki, nie ma na nie najmniejszej ochoty. Tośka również. Ten dziwny kot nie je w zasadzie nic, co nie jest suchą karmą. Wczoraj, o dziwo, zjadła odrobinę mielonego surowego mięsa. Ciekawe, czy tylko ja mam szczęście do takich zwierzęcych dziwolągów?

Wieczorem miałam już totalnie dość i nawet nie odpowiedziałam córce, na smsa, w którym informowała mnie o palpitacjach i skokach ciśnienia, po zastrzyku znieczulającym z adrenaliną w gabinecie dentystycznym.
Swoją drogą, po jakie licho zastrzyk znieczulający w dobie wiertarek szybkoobrotowych, chłodzących dodatkowo? Dla mnie sam zastrzyk i następujące po nim sensacje, są gorszym przeżyciem niż wiercenie dziury w zębie.
Nocowała u koleżanki. Dziś już lepiej, ale ja nie wiem, czy ona nie zaczyna w hipochondrię popadać.





czwartek, 4 grudnia 2014

Ciiiisza

wczoraj nastała. Wreszcie przestało wściekle duć ze wschodu. I zrobił się od razu inny świat -aż chciało się wychodzić na zewnątrz. Nawet słońce się jakoś nieśmiało przebijało przez chmury. Otworzyłam kozulom drzwi na trochę, żeby im słoneczko pozaglądało. Myślałam o wypuszczeniu ich na chwilę, żeby rozprostowały gnaty, ale nie wyszło, niestety - akcje różne były.

Przede wszystkim, przyjechała wreszcie oczekiwana od poniedziałku łódka po kukurydzę. I Dziecko od przedpołudnia latało z przyczepami do Mańka, bo tam odbywał się przeładunek. Zatem wyszło rozplandeczanie, plandek składanie, zapinanie zaczepów, podpinanie świateł, wyciąganie klocka spod koła.
Jeszcze trzeba było szuflę dowieźć, bo sobie Dziecko zapomniało wziąć.Niestety, kukurydza wszystka się na łódkę nie zmieściła. Została jedna przyczepa, z którą Dziecko będzie musiało śmignąć do najbliższego żyda, dającego cenę żałosną. Akcje zakończyły się o 21.30, pyffkiem, w związku z czym Dziecko wróciło dwójką, zmarznięte tak, że szczęki miało ściśnięte. Byle tylko nie odchorowało. Byk stary, a ciężko go namówić na stosowne ubranie się -  robocze, drelichowe gacie na gołą dupę, to nie ubiór na taka zasrana pogodę. Kalesony ciągną go za kłaki na łydkach.  Kurteczka wygwizdana, bo ta cieplejsza mu się nie podoba. Cholera, gorzej niż z dzieckiem...

W międzyczasie młynarz przywiózł mąkę, na która czekałam we wtorek cały dzień. Cholernie nie lubię, jak się ktoś umawia, a potem ma to w dupie. Dałam 100 kg pszenicy, facet wziął 30zł , więc podoba mi się to bardzo. Może nawet przyzwyczaję się do niesłowności młynarza, omija mnie bowiem jeżdżenie 25km w jedna stronę do rodzinnego młyna, dźwiganie z Dzieckiem worków, czekanie na kolejkę w młynie i kurzenie się białym pyłem. U rodzinnego płacę 27 za metr, ale te 50km zjada trochę fiuela, więc i tak wychodzi drożej. A tu z odbiorem i dostawą. A mąka wygląda na ładną, jeszcze nie próbowałam. W sumie to, jaka jest mąka najbardziej zależy od pszenicy....

Były również 2 wyjazdy handlowe. Ten pierwszy połączony z zakupami dla cioty. Dobrze, że łódka była w drodze, to mogliśmy się nią zasłonić i szybko spierniczyć. Omijając legendy, które znowu zaczęła opowiadać. (Ma prywatne legendy o sobie na każdą okoliczność - jaka to ona nie byłą zajebista. Jestem chamska i mówię, że znam te legendy na pamięć, a wieś cała i okolica wie doskonale, że nie było gospodyni nad nią) Oraz aferę z rachunkiem za listopadowy prąd, który okazał się niezapłacony, a który rzekomo dała psiapsiółce do zapłacenia. Afera prześladowała mnie do późnego wieczora, nawet w obórce dogoniła. Bo wydzwaniała i do mnie i do Najważniejszej. Ale do psiapsiółki, która niby to miała zapłacić nie, bo przecież nie może, bo jakby to. Ale mogła poczynić domniemanie, że ją nacięła na jakieś 150zł. Żeby aferę jakoś zakończyć, będę się musiała udać niestety i te papiery przepatrzeć, bo ciota umrze nie sporządziwszy testamentu. Przyczyną zgonu będzie nieznana dotąd jednostka chorobowa - nieWiadomoCzyZapłaconyRachunek. Tłumaczyłam, jak krowie na miedzy, żeby wrzuciła na luz i odczekała do przyszłego tygodnia - jak nie jest zapłacony, to przyślą upomnienie z 14-dniowym terminem. Jak będzie cudowała, to skończy się na tym, że będę dzwonić po PGE, czy wpłynęło. Pół życia z wariatami!



poniedziałek, 1 grudnia 2014

po grudzie

przyszedł grudzień. Gruda jest już od paru dni. Najpierw tak się kręciło w okolicach zera i paćkało tającym świństwem z góry. Potem się znudziło ta zabawą. Zeszło poniżej zera i tak trzyma. Odrobinę przypudrowało, tak żeby się nazywało, że śnieg i tak sobie leży. Nawet, jak słońce wyjrzy na chwilę, to nie topi tego czegoś, co leży. Duje od przyjaciół (?), więc duje upierdliwie, jak zwykle. W tej chwili to już przesadza z tym duciem, bo huczy w drzewach. Ciekawe, jak będzie wyglądał psi spacer (poranne sikanie przed domem już było)

Wreszcie poprawiłam nieco drzwi do kóz. Po dwóch latach odkryłam wreszcie, dlaczego nie można ich domkąć (aż się sama dziwię, że mnie tak olśniło) - jedna deska, od strony "zamka", był o 2 cm dłuższa niż cały spód drzwi i dopierała do progu. Wzięłam piłkę i urżnęłam. Proste jak sierp i zajęło 5 minut. Następnie został wymieniony haczyk oraz umocowany uchwyt, taki kufrowy, chwilowo pozyskany z wieka od studni, którego się i tak nie otwiera. Dzięki temu uchwytowi nie muszę ciągnąć za haczyk i łatwiej się te drzwi domyka. Mimo wszystko jakiś tam luz jeszcze jest, który spróbuję załatwić przykręceniem listewki. No i po wtorkowych szaleństwach, ze zmianą lokalizacji czarnych, muszę poprawić styropian na drzwiach, bo matrixy były czynione i nie oparł się.
Czarna cholera z dziurawymi uszami jednak sobie uszkodziła nogę przy tym wskakiwaniu górą do Stefana, bo lekko kuleje na prawa tylną. Uciekanie przed obmacywaniem było uzasadnione - bolało ją.
Zamykam jej bramkę przekładając przez skobelek karabinek od uwiązu do dojenia. Nieobliczalna jest ta szajba czarna. Wszelkie cuda wyczyniane w obórce to było jej dzieło. Na ogół - przechodzące ludzkie pojęcie i wywołujące haratnięcie szczęki o glebę. Jak np rozwiązanie sznurka, do którego dostęp miała przez siatkę o centymetrowych oczkach, a potem otwarcie rygla, który był również za tą siatką i listewką dodatkowo.
W naszym gieesie nie ma lubisanu i muszę zamówić internetem. Poczekam do jutra, a nuż uda mi się ominąć koszty dostawy, jako, że jest jutro dzień darmowej dostawy w wielu internetowych sklepach.
Wczoraj zamówiłam karmę dla piesów i żwirek kotom. Już dostałam mejla, że wysłane. No, tak to lubię.
Odkąd odkryłam ten żwirek drewniany nie chcę już żadnego innego oglądać. Wydajny super, 40l wystarcza mi na 2 miesiące, więc wychodzi o połowę taniej. Wiadomo, że każdy się wynosi z kuwety. Ten bentonitowy, jak się wyniósł, a trafił na odrobinę mokrego na płytkach, to potem go trzeba było odskrobywać, bo się przybetonował. A teraz pozamiatam i święto. I jak mi się nie chce latać z pojemnikiem na odpady, to mogę spuścić w klopie i nic się nie dzieje.

W chałupie zimno, jak cholera. Najchętniej bym pod kołdrą zalegała, ale się nie da. Nie da się, bo pozycja horyzontalna mi na dłuższą metę nie odpowiada. Poza tym zwierzaki wymagają zadbania i trzeba pion przyjąć. A takie zmienianie pozycji z horyzontalnej na wertykalną przy każdym zajęciu przez Księzniczkę pozycji pod drzwiami to lekkie zawracanie dupy. Za dużo urozmaicenia. Księżniczka, jak na złość wyprowadza nie mniej więcej co godzinę. No i wypuszczona na podwórze - sika. Z ym, że nie wiem, czy to akurat o czymś świadczy, bo jak jestem z nimi na spacerze, to obie w ciągu 10 minut sikają po 5 razy co najmniej - przy każdej, uprzednio osikanej przez wolnożyjące psy, trawce.

Koty z upodobaniem przenoszą się na nocne łowy do piwnicy. Potem wracają same, nie trzeba prosić nawet, bo im tam dupska wymarzną. Tylko Pan Kot Arkadiusz spędza noc u mnie w pokoju, śpiąc na poduszce, która kładę mu na stole i wygniatam w niej dołeczek. Dopiero rano, jak psy już wstaną, idzie na kontrolę na dół. Molestuję Dziecko, żeby mi zrobiło z drutu szkielety do półek na kaloryfer dla kotów. Wczoraj pękałam ze śmiechu, jak Łaciatka - Antonina siedziała na kaloryferze. No, taki nowomodny zapiecek dla kota. Jak jeszcze mieszkałam w takiej starej chałupie, gdzie był piec kuchenny, to mój kot uwielbiał siedzieć na przymurku. Wskakiwał sobie po płycie kuchennej i wcale mu nie przeszkadzało, że jest gorąca. Do momentu, jak zobaczyłam jak to robi, wystraszyłam się, że się poparzy, usiłowałam mu przeszkodzić, no i się wtedy właśnie poparzył.

Zaczynają mnie Święta osaczać. Już mi żołądkiem tłucze na myśl. Wszędzie, gdzie się nie ruszyć - już święta. Choinki, mikołaje, qrwa renifery, bombki i inne chujemuje.  I jak zwykle para w gwizdek, bo nie o to przecież qrwa chodzi. W bri##co widziałam ledowe drzewka po 3 tys. Żeby chociaż jeszcze ładne były!
U mnie święta, to jest najbardziej przepierniczona impreza, jaka może być. Sztywność i zadęcie, a potem dłuuugo nic. Bo przy stole się siedzi, żeby zeżreć, a potem się znika do jamy i ma się za złe. Zawsze jest jakiś temat, żeby mieć za złe i dopierdalać się z tego powodu przez następne 12 miesięcy. Np. że córka ściągnęła odkurzaczem okruchy z podłogi. Ojoj! Grzech jak s--syn! Szkoda, że chodzenie z odętą gębą i ciągnięcie za sobą smrodu nie jest grzechem. Córka już deliberowała, że ona 2 dni świat w domu nie wytrzyma. No, zawsze może sobie w południe pojechać. I pewnie tak zrobi, bo znowu jaja będą na kolei. Szkoda, że ja nie mogę. I jeszcze w dodatku muszę to trujące żarcie przygotowywać, bo QRWA TRADYCJA!
W końcu trzeba zmienić tradycję. Przeciez każda tradycja kiedyś się zaczynała jakoś.

Łapy mi zmarzły. W piecu wygasło, bo ten węgiel, którego odrobinę kupiliśmy, nie trzyma ognia , a  nie chciało mi się iść rozpalać. Zastanawiam się, jak to ludzie bezsensownie budują chałupy. Wielu buduje nie ze względu na wygodę, lecz "dla oka". Innych. Po co taka wielka chałupa, jak to koszt ogrzać. Po co taka wielka chałupa, jak na starość zostają w niej 2 osoby, a zbudowana jest tak idiotycznie, że nie można części wyłączyć. No i w ogóle zbudowana była idiotycznie, co niesie za sobą upierdliwości i niedogodności różne. Dla wyglądu kominy zostały góra połączone i nie ma ciągu dobrego w żadnym. Aaaa, dupa tam, szkoda gadać i wyliczać.