wtorek, 18 października 2016

kupa na gumnie

No, powiecie, niebywałe?! Że kupa i na gumnie -przecież to normalka, jak jest wieś i jest gumno i jest zwierzyna.
Tyle, że ja mam jakieś 13,5 tony tej kupy. I mam ją za to, że polazłam na wiejskie zebranie pyskować do wójta.
Że polazłam pyskować, to już pisałam. Po "powodzi" zmyło nam drogę, a że akurat było zebranie, na którym pojawił się wójt to polazłam. Nawiasem mówiąc, sama polazłam, bo wszyscy pozostali, nawet może bardziej zainteresowani dojazdem do swoich posesji mieli na to ....W każdym razie polazłam, choć Starszy miał naprzeciwko i "dzwoń do Waldka, niech też idzie". Na zebraniu wójt się pochwalił, ile to zostało ostatnio we wsi zrobione dzięki niemu. I jak zeszło na te kilometry wylanego asfaltu (na polnej drodze m.in - którą mało kto jeździ) to napomknęłam, że tu leją, a w innych miejscach przez 30 lat ani kamyczka nie dorzucili. Na co sołtys obiecał, że przy jesiennej dostawie kamienia w pierwszej kolejności "pani przywiozę" (aha, mi osobiście przywiezie. No, ale jak go zwał, tak go zwał, niech będzie, że dla mnie..No, bo i mnie łatwiej będzie ten kubeł do szosy poturlać raz w miesiącu.)

W poniedziałek miało lać (przez cały obecny tydzień zresztą). Więc jak zobaczyłam rano, że jednak nie leje to złapałam za kosiarkę, żeby jakoś to gumno ogarnąć. Wykosiłam wszystko, nawet niedojady "zapłotkiem". I dałam sobie w palnik totalnie. Robota wykończona, a ja też. Na mózg mi padło ani chybi. I przez ten mózg poszło w nogi. Do domu ledwie się przywlekłam. I już miałam prawie luz, bo Starszy się jednak przejął (Może by wypadało zacząć choroby symulować - on jest wtedy na prawdę przejęty i nawet skłonny do opieki. Nie wiem, czy o mnie się troszczy, czy siebie ma na uwadze.). Ja się też przejęłam, bo na następny dzień miałam zaplanowana wizytę u doktóra w Rz.- jak pojadę, jeżeli nie pójdę?
Wobec nagle powstałego luzu wykąpałam się i poszłam zalegać w trybie przedwczesnym.
O 21.30 telefon się rozdarł. Ki pieron po nocy, albo coś się stało! A tu sołtysa słyszę - Dobry wieczór, pani Iwono. Mam dla pani kamień. Za pół godziny będzie łódka. I czy można wysypać u pani na gumnie?"
No to wylegiwanie się zostało przerwane, trzeba było w odzież wyjściową wskoczyć. Sołtys pojawił się wcześniej, o czym poinformowały mnie domowe alarmy.
Czy się łódka skręci? A skąd wiem, czy się skręci. Mój Brat się skręcał.
Ten co przyjechał też się ostatecznie skręcił, ponarzekawszy, że "miętko"tu macie, poślizgawszy kołami przy cofaniu pod górę. W końcu zajął pozycję odpowiednią i wysypał te 13 ton tłucznia. (Potem okazało się, że na tej kupce jest 27 ton, z czego połowa ma iść gdzie indziej. Więc radość jakby mniejsza o połowę, bo połową tej kupki tę drogę "potrzepać" będzie można najwyżej, jak z solniczki solą)

Pieseły obwąchują, bo obce zapachy z tą kupą przybyły.

Przy czym okazało się, że trawnik, który miał  podłoże dostatecznie utwardzone dla przyczepy rolniczej wyładowanej ququ do wyprostowania resorów jednak był "za miętki" dla 40 tonowej renówki. Zostały 2 leje po bombie. (I po co ja po tym z kosiarką chwile przedtem latałam?!)

We wtorek Dziecię pojawiło się przelotem i obsobaczyło mnie telefonicznie, że po co się zgadzałam na wysypanie tego akurat na  naszym gumnie oraz że trawnik zrujnowany, a ono się napracowało (zapomniało jakby, że przy trawniku napracowywaliśmy się wspólnie). Po czym stwierdziło, że w sumie go to guzik obchodzi. No więc po co tyle szumu? Zwłaszcza,  że sołtys obiecał wyrównanie trawnika koparko-spycharką, która przyjedzie do kamienia.
Pod moją nieobecność  zebrała się rada ludowa, która uchwaliła,że najlepiej teraz połowę tego kamienia rozsypać na drogę, a drugą połowę na wiosnę dopiero.  Przez ten czas może sobie u mnie pod lipą poleżeć. Trawnikowi pod lipą daleko do trawników Kew Gardens, niemniej jednak, po półrocznym przebywaniu pod kamieniem normalny szlag by go trafił. Moje poświęcenie dla dobra ogółu aż tak daleko nie sięga, by na wiosnę zakładać trawnik od nowa. I tak tu, gdzie powstały te leje po bombie  - trzeba będzie podsiać trawę po wyrównaniu spychem. A jeżeli przy panu spychaczowym sołtysa nie będzie to z lejami będę walczyć ja i moja łopata. THX.

Lej po bombie. Ta koleina z lewej ma jakieś 7m długości. W najgłębszym miejscu ze 30cm min. No i powstał wał przeciwpowodziowy, tam gdzie najgłębiej, bo Jóźka nieco zaryło. Oprócz niej jeszcze 2 mniejsze. Razem tworzą trójkąt o podstawie ok.3m.W przeciwieństwie do zdjęć z Alll... - w rzeczywistości wygląda to dużo gorzej.

Metropolię odwiedziłam. Doktórkę zaliczyłam i mam spokojne sumienie, że zadbałam o siebie rutynowo.

poniedziałek, 10 października 2016

Na grzyby by

 może ktoś poszedł. Pod warunkiem, ze nie ze mną. Nie jestem fanem grzybobrania. Latanie po lesie ze wzrokiem utkwionym w ściółkę, a potem dyskusje, gdzieśmy byli i cośmy złowili w ogóle mnie nie dotyczy. Poza tym nie przepadam za grzybami w garnku i na talerzu, więc celu nie ma.
No, owszem, miałam w życiorysie jakieś epizody grzybobraniowe i kulinarne z grzybami w roli głównej. Ale to były rydze i kanie, które tu prawie nie występują, a jeżeli, to są lekceważone, jako grzyby gorszego sorta. Tu się zbiera tylko podgrzybki i prawdziwki, kozaki ostatecznie, maślaki w drodze wyjątku...

A w tym dziwnym bardzo roku grzyby przyszły do mnie. Polne pieczarki rosną wszędzie - nawet na trawniku tuż pod domem. A w sadzie pojawiły się kanie. Dzisiaj odkryłam już drugi rzut. Rosną sobie beztrosko nieopodal brzóz i orzecha. Beztrosko, bo ciągle niedowierzam, że to faktycznie kanie i ich nie zrywam. Pod jabłonią, jak zwykle, pojawiły się miodowe opieńki. W ogromnej ilości. I niestety, byłam zmuszona pójść z koszykiem.
W ubiegłym roku udało mi się oprzeć naciskom ze strony Starszego - w spiżarce były jeszcze słoiki z poprzedniego roku. Nie będę robiła, żeby sobie stały. W domu nikt nie jada grzybków słoikowych oprócz niego. A Starszy dał sobie wcisnąć ten cudowny lek rozrzedzający krew, który nie dość, że drenował kieszeń znakomicie, to jeszcze modyfikował dietę, bo ni stąd ni z owad okazywało się, że z tym czy z tamtym jedzonkiem się niezbyt lubią. Bardzo nie lubili się właśnie z grzybami, więc Starszy początkowo nie jadał grzybów, a potem się wqrzył i wrócił do poprzednio stosowanego leku. Oraz do jedzenia grzybów.
Tym razem nie nalegał na robienie grzybków zmarnowanych i zaczął snuć rozważania, jak by je tu innym sposobem zachować/przechować.
No, to wzięłam jedną z moich książek tzw. kucharskich (mam tego do licha i trochę) pt. "Przetwory z owoców i warzyw" A. Mehringa.  W międzyczasie przypomniało mi się, że dawno-dawno temu mama jednej z koleżanek zamykała w słoikach grzybki przygotowywane tak jak na sos. No i właśnie toto było w tej książce, a nazywało się grzyby apertyzowane.
Jakby kogoś interesowało to robi się je tak:
grzyby oczyszczone kroi się wg uznania i wrzuca do rondla, podlewając odrobineczkę wodą, żeby na początek miały mokro. Potem puszczą sok i w tym soku mają się gotować/dusić jakieś 10min.
Jak się uduszą to dodaje się na 1kg (zważyłam już uduszone grzyby, razem z płynem)
10g soli
30g cukru
4g kwasku cytrynowego
Co do przypraw gość był dość elastyczny, pozwolił przyprawiać sobie w/g gustu, nie odpuszczając jedynie kwaskowi i soli. Sugerował ziele angielskie zmielone, ale chyba go pogięło z tym zielem do grzybów. Nie dałam. Potem się to ładuje w słoiki.(Nie spróbowawszy nawet.) Lejek słoikowy się przydaje bardzo. I pasteryzuje  się półlitrowe słoiki przez godzinę na lekkim bulkaniu . Bulkały sobie przez tę godzinę, doprowadzając mnie do ciężkiego wqrwu - bo ileż można słuchać bulkania słoików. (Mój garnek do bulkania ma taką metalowa wkładkę. Dobra rzecz, bo słoiki nie stoją bezpośrednio na dnie i nie muszę gazet/ściereczek/ kawałków starego prześcieradła im podścielać. Wkładka  jest bez dziur i w trakcie bulkania cała zawartość garnka grzechocze, chrobocze oraz stuka - puka. Taka orkiestra dęta -rżnięta i kopana. Słuchanie tego przez godzinę to próba charakteru.)
Grzybki w tej postaci mają tę przewagę nad zmarnowanymi octem, że można je użyć do różnych celów, np. odcedziwszy (alb i nie) dorzucić do kapusty, albo sosik do kartofelków Panu Starszemu zrobić w ramach Dnia Dobroci dla Zwierząt, ewentualnie do mięska jakowegoś też się nada.
Opieńki nie są takie ostatnie, grzybem pachną i jestem skłonna je tolerować z powodu iż nie trzeba ich poszukiwać w trawie oraz dokonywać marszów wielokilometrowych, żeby ten koszyk napełnić.(Nie żebym była przeciwnikiem marszów - maszeruję dużo  codziennie, ale wolę przy tym podziwiać okolicę, a nie to co pod nogami) Wystarczy sobie przyklęknąć na jedno kolanko pod jabłonią (kolanko w trakcie można zmienić, zawsze są dwa przecież) i tniemy, tniemy a koszyk się napełnia, napełnia.
Niby ostatecznie, jak ktoś musi już jeść grzyby, a nie chce mu się za nimi łazić, to może sobie w lokalnym markecie nabyć pieczarki. Ale, jak mawiał pewien znajomy weterynarz - pieczarka to papier wyhodowany na  końskim gównie. (Żebyż jeszcze choć na tym gównie - od dawna pewnie już na jakimś sztucznym czymś, bo skąd niby końskie gówno w takich ilościach?)

Poza tym, Marii pozazdrościłam jej papryczek nadziewanych rumuńskim serem. Tak się złożyło, że mi trochę własnej papryki jeszcze dojrzało, nie czereśniowej niestety, lecz pomidorowej, ale takiej dziwnej, pokarbowanej. Oraz ser występuje w ilościach ponadnormatywnych. Więc tę paprykę lekko zblanszowałam, lekko podmarynowałam, pokroiwszy uprzednio na ćwiartki. A potem te ćwiartki nadziałam serkiem i wepchnęłam do oleju. W niedzielę Dziecka się zjechały wszystkie i była degustacja. Młody nosem kręcił, że papryka pancerna nieco ( uprzednio konsumował tę z Tesco,  w szklarni wyhodowaną i przemysłowo przygotowaną ), ale papryka tego roku taka jest, przez te upały i susze chyba. (Zresztą nie tylko papryka - dynie są rozrąbywalne jedynie - maczetą)

A dzisiaj,( niespodziewanie trochę, bo miał być w czwartek) odwiedził mnie przesympatyczny wirualno - realny znajomy. Po kozach oczywiście znajomy. W Bieszczady się wybrawszy tak zahaczył. No i własnej "produkcji" ser przywiózł do spróbowania. No, panie! Ten ser to miszczostwo świata! Nawet się nie wygłupiałam, żeby demonstrować moje wytwory. Jedynie twarożek uważam za słuszny i nie poniżający, więc dałam spróbować, akurat wczoraj zrobiony.
Z powodu przyspieszonej wizyty pod niejakim znakiem zapytania stanęła na moment sprawa zakupu "cyganki" dla innej wirtualnej znajomej. Ale w te Bieszczady i tak musiał jechać przez najbliższą mieścinę, więc wsiadłam, zaprowadziłam do sklepu i patelnie zostały nabyte. Okazało się, że nie we wszystkich metropoliach "nie uchodzi" używać prymitywnej cyganki. Albo niektórzy o tym nie wiedzą. Albo mają do tematu stosunek pod tytułem "a kogo to". Co się mieści w moim stosunku do tematu. Że nie uchodzi jedynie być qrwą , złodziejem i idiotą (o czym chyba już mi się wymsknęło).

Poza tym zdecydowanie idzie ku temu czego nie lubię najbardziej. Zatem ostatnia pora na nastawienie eliksiru. Niestety, gnojstwo wyszło mi bokiem, octu jabłkowego w tym roku (przy tym nadmiarze! jabłek) nie wyprodukowałam, wobec czego musiałam nabyć. Płacąc po 10 peelenów za 0,25l! To jest cena ustalona chyba na podobnej zasadzie, jak cena plomby u dentysty - wyczytana z sufitu....

Przylazło szarobure ADHD, legło mi pod łokciem i każe się głaskać, pomruk przy tym wydając właściwy, więc koniec klawiszowania, bo jedną ręka to smsy pisać można. Kotu się należy...

poniedziałek, 3 października 2016

Ostatnie konfitury

Tak mnie naszło, przez nadmiar tych zielonych pomidorów.. Są różnego kalibru, na ogół większe, niż mniejsze, ale tych małych też się trochę znalazło. Włączyła mi się "szkoda".. No to może by zrobić konfitury, Te konfitury robię rzadko, właściwie tak sobie a muzom, trochę sztuka dla sztuki, bo rwania wielkiego w domu nie mają (jak wiśniowe enpe), do budyniu, kaszy, lodów czy wyjadania łyżką ze słoika nie bardzo się nadają. Ale mogą np. uszlachetnić/odmienić smak zimowej szarlotki.

Konfitury to jest w ogóle zupełnie inna para kaloszy. Mogą być, ale nie muszą. To nie jest produkt codziennego użytku, jak jakieś tam ogórasy, buraczki, czy dżemianki. To jest produkt taki więcej luksusowy, więc jak już się decydujemy robić, to należy się wykazać pewną pieczołowitością.
Idea konfitur jest taka, że są to owoce w całości, (no, jakieś większe owoce mogą być w kawałkach zapewne) nie rozbabrane. Utopione w gęstym syropie i pięknie tym syropem opite. Owoce lub ich kawałki ( kawałki wchodzą w rachubę tylko w przypadku owoców, które się kroi do konfitury, w trakcie "smażenia" żadne kawałki nowe nie mają prawa powstać) są łatwo wyławialne z tego syropu.
W zasadzie na sklepowych półkach nie zdarzyło mi się widzieć niczego pod nazwą konfitur, co by faktycznie konfiturami było. Nawet te francuskie "Bon Maman" - pyszne, ale to jednak tylko dżem.
Podobno nie powinno się robić konfitur z więcej niż 2 kg owoców na raz. Tak przynajmniej twierdzi Ćwierciakiewiczowa i z tym jej twierdzeniem akurat jestem skłonna się zgodzić. Do tych 2 kg owoców dochodzi 2 kg cukru, czyli razem jest już 4 kg i to spokojnie wystarczy na całkiem duży rondel. Na początku jest nawet czubato!
W zasadzie nie ma opcji, żeby konfitury zrobić w ciągu jednego dnia, chyba, żeby się mocno uprzeć, zacząć wczesnym rankiem i późną nocą zakończyć. Ale po co się upierać? Nie ma żadne tam "gotować 1,5 godziny". Nic tego.
Konfitury z zielonych pomidorów
( Wszelkie konfitury robi się tak samo, więc opis jest uniwersalny. Nie robiłam konfitur z dużych owoców typu gruszki, brzoskwinie itepe. Może jakieś dodatkowe sztuki trzeba z nimi uskuteczniać. To co poniżej dotyczy owoców takich jak : wiśnie, truskawki, poziomki, agrest, porzeczki no i pomidory. W kwestii agrestu uwaga taka, że ma być niedojrzały, bo wtedy nie ma pestek. A w kwestii czerwonych porzeczek, że trzeba z nimi bardzo delikatnie, żeby nie wyprodukować słodkich skwarków)
Pomidory na konfitury powinny być jak najbardziej zielone, Takie bielejące już mają większe nasionka i więcej tego czegoś płynnego w środku.

Zielone, malutkie pomidorki po umyciu kroimy.
Ja kroję na plasterki, takie średniogrube, około 0,5 cm.

Przesypuję połową cukru i zostawiam w spokoju, aż owoce puszczą sok, a cukier się trochę rozpuści.
(Jak robię konfitury z wiśni to zasypuję cukrem na noc, potem wszystek sok odcedzam, "do sucha" prawie,  i  zasypuję cukrem od nowa.Już nie na następną noc - po krótkim czasie cukier jest na tyle wilgotny, że można zacząć podgrzewać)

Dosypuję resztę cukru i powoli podgrzewam. Powiedzmy, że do wrzenia, ale to się nigdy nie może gotować jak kartofle, w zasadzie w żadnym momencie, bo albo się spali, albo się skwarki z owoców zrobią. U mnie  wygląda tak, że garnek sobie "mruczy" a od dna odrywają się takie pojedyncze pęcherzyki i pomykają do góry. Chwilę to trwa, żeby pomidory trochę zmiękły, a cukier się rozpuścił. 
Po czym zdejmuję z ognia i wynoszę do spiżarki.
(Ponieważ już w tym momencie nadają się do wyżerania. Jak nie wyniosę, to rano będzie ich znacznie mniej, a cała kuchenka i podłoga wokół zaciapkana na klejąco, sprawca nieznany, być może koty tak łapkami wybierały.)
Garnka oczywiście nie przykrywam!

Na następny dzień odcedzam pomidory...

A syrop podgrzewam, cały czas (a przynajmniej często) mieszając, żeby go trochę odparować.
Tę akcję ( z ocedzaniem owoców i podgrzewaniem syropu) powtarzam przez dwa dni.
Zdjęcie jest  z drugiego dnia podgrzewania, pod koniec dodałam skórkę, cieniutko skrojoną z połówki wyszorowanej cytryny. 
Gotując syrop musimy uważać, żeby nam się nie skarmelizował. Najlepiej, jak on sobie tak mruga na małym gazie.

Potem pomidory wrzucam z powrotem do syropu. Nigdy nie do wrzącego, trzeba go lekko przestudzić. Po wrzuceniu do wrzącego syropu natychmiast zrobią nam się skwarki z każdych owoców (najprędzej z porzeczek). Mieszamy i zostawiamy do następnego dnia. Następnego dnia akcję powtarzamy. Jeżeli syrop jest już wystarczająco gęsty -  z łyżeczki nam nie obcieka jak woda, ale skapuje rwącą się i klejącą strużką - możemy składać do słoików. (Mnie się udało odparować tak około połowy objętości syropu.)

Oczywiście najlepiej przy pomocy lejka.  Wtedy udaje nam się brzegi słoików zachować czyste.

Ale i tak przecieramy brzegi, zakręcamy. Ja pasteryzuję. Ale jak ktoś nie chce  - to nie musi. Tylko słoiki muszą być wyparzone w piekarniku, zakrętki również. Najlepiej składać wrzące do gorących słoików, zakręcić i postawić odwrotnie. Dobrze zrobione konfitury są mało psującym się produktem, bo duża ilość cukru konserwuje.

Z 2 kg pomidorów i 2 kg cukru wyszło mi 10 słoiczków po 200 ml.  Jakaś odrobina, ok 1/3 słoiczka została. Którą cichcem skonsumowałam na dwa podejścia.

I tym zielonym akcentem został w zasadzie zakończony tegoroczny sezon na przetwory. Może gdzieś kiedys ewentualnie kolejna partia buraczków zostanie zasłoikowana. Myślę o tych w słodkiej zalewie.
Jak by się komuś chciało, miał buraczków za dużo, albo nie miał co zrobić z czasem to robi się jest tak

Buraczki w słodkiej zalewie 
Zalewa:
0,4 l wody
0,1 l octu
1 szkl cukru
kilka gożdzików
kawałek laski cynamonu.

To wszystko razem zagotować. Powinno tej zalewy wystarczyć na 2 kg buraczków, które gotujemy, obieramy i kroimy, jak frytki, tą śmieszna falista blaszką.
Następnie pakujemy w słoiki, zalewamy zalewą i pasteryzujemy.
Ja nie stosuje octu. Zamiast daje kwasek cytrynowy. Przelicznik jest taki, że 1 łyżeczka kwasku rozpuszczona w 0,1 l wody zastępuje o,1 l octu 10%

A jakby ktoś chciał jeszcze bardzie zdrowotnie, to w  Wyoming proponują wersję zalewy taką:

3 filiżanki wody 
6 filiżanek octu jabłkowego
1/4 do 1 filiżanki miodu
goździki i cynamon j.w. (12 sztuk + 1 laska)
 I to ma wystarczyć na zalanie 10 funtów buraczków.
Filiżanka to 150 ml.

No to zróbcie sobie buraczki, zanim Wam wyschną. I smacznego! (Bo są pyszne. Niekoniecznie jako dodatek do czegoś. Widelcem ze słoiczka też można to pochłaniać zimową porą)

A mój Starszy zapragnął jedzenia, jakie mu Mamusia gotowała. Nawet przyniósł jabłka, obrał i rozsmażył. Potem już go przerosło, bo w piekarniku był suchy chleb dla kóz, który należało gdzieś usunąć.
No, bo to miał być makaron zapiekany z jabłkami. Nie przepadam. Ale skoro większość roboty już zrobiona, to mogę mieć "dzień dobroci dla zwierząt", ugotować te kluski i wsadzić do piekarnika z jabłkami i cynamonem.  Co mi tam... Zwłaszcza, że pada i nic lepszego do roboty nie mam....




sobota, 1 października 2016

Rannym, sobotnim rankiem

zerwałam się jak skowronek, przed "mostem" (Most na rzece Kwai mam ustawiony jako budzik, tę melodyjkę z gwizdem, jak tam sobie tak maszerowali ), lekko tylko nadgryziona, bo komarobója zapomniałam na noc wetknąć do gniazdka. Paczę - słonko sobie świeci wbrew meteorologom, szyby znowu w łapki, rosa jak kryształ. Natychmiast dosypałam kotom, bo się kotłowały pod nogami wyczekująco, wszystkie trzy. A psy się kotłowały, zepchnięte z łóżka, na wycieraczce pod progiem. Więc wzułam wysokognojne i psy ałt. Babie lato mnie we drzwiach zaatakowało. No, cudnie, pająki raczej wolę obserwować z oddalenia niejakiego, niekoniecznie na twarzy nosić. Zgarnęłam z twarzy, psy mi nie zdążyły zbiec, no to poszłam z nimi na ogród, na odmianę od "zapłotka", delektować się rannym pięknym rankiem.
Krótko tego delektowania było, bo zaraz brzęczenie znajome usłyszałam. Jakżeby inaczej! Somsiad Andrzejek, co rannym ptaszkiem jest, zapewne wczoraj od siostrzyczki miastowej, właścicielki włości, polecenie dostał wykoszenia, bo trawa 3cm przekroczyła. No to brzęczy tym elektrycznym gównem o szerokości koszenia 35 cm. Zatem efekty dźwiękowe zapewnione, co najmniej do wczesnego popołudnia (chyba, że wcześniej padnie, bo świeżo po drugim zawale jest), bo tam jest jakieś 20 arów na oko.
Somsiad zapewne słyszał gdzieś kiedyś, w dzieciństwie może, tę piosneczkę, że "najlepiej rano, z rosom, kosić trawę kosom". Tyle, że z rosom to kosom jednak, a nie kosiarkom. Mokra trawa kosiarkę "zabija", więc co i raz przerwa w brzęczeniu (jak się już do dźwięków przyzwyczaić zdążyłam) na "odbicie" kosiarki. A potem zmiana dźwięków. Już myślałam, że zakończył na dzisiaj, bo bosz teraz gra. Ale nie, pewnie tylko nóż mu się stępił, więc naostrzył i buczy dalej.

Włączyłam Marleya. bez Marleya się nie da pięknojesiennego wiejskiego poranka przeżyć.

Potem usłyszałam trąbienie i pomknęłam u wiejskiego "wozichleba" chleb zakupić. Zaskoczenie niejakie wzrokowe, bo chleb wożony jest ostatnio w bagażniku osobowego deu. Gdyby nie to, że osobisty kierowca wczoraj miał fazę i odmówił podwodów do sklepu i w domu były tylko suche kromki dla kóz  oraz, gdyby ten chleb nie był w prezerwatywie, to bym nie kupiła. (Ciekawe, co w tym bagażniku wozi, między jednym a drugim chlebem: ziemniaki, buraki, a może nawóz na grządki?)

Na wczorajszym spacerze psim zauważyłam, że się ni stąd ni z owąd jesiennie zrobiło - żółtawo jakoś gdzieniegdzie, chociaż na ogół jeszcze zieleń dominuje, ale taka już przybrudzona.

To żółte to tylko orzech włoski.Jakiejś szczególnej rozmaitości drzew to tu nie ma. Większość tych "nieowocowych" została wycięta i zastąpiona iglastymi krzaczorami.

No i jeszcze przepiękny widoczek z codziennych spacerów.

Czarna sznupie, jak zwykle. Natomiast ten punkcik, tam daleko, to Księżniczka, która właśnie przestała się katulkać i teraz siedzi i czaka na nas.

Optymistyczne jest to, że nasze spacery ostatnio są dłuższe jakby. Nie tylko w czasie, ale w przestrzeni. Czy aura bardziej sprzyjająca, czy może geriatryczne kapsułki, którymi karmię Księżniczkę od ponad miesiąca, swoje robią. W każdym razie Księżniczka jest pełna wigoru. Odstawiwszy focha na początku trasy, spuszczona ze sznurka pomyka zajączkiem. Co mnie cieszy bardzo i nawet skłonna jestem darować jej rosnącą asertywność. (Na komendę "idziesz, czy nie?" idzie, albo nie)
Poza tym dostała nową poduchę (Zrobioną ze starej kołdry. Na razie jeszcze na mózg mi całkiem nie padło, żeby wydawać 200 peelenów na legowisko dlapasa). Aktualna sprawdza się lepiej, niż poprzednia, gąbkowa, którą trudno było definitywnie ubrać, więc pokrycie było wiecznie ściągane a gąbka drapana.  (Psem czy kotem? W każdym razie kawałki gąbki mi się pod nogami szwendały i doprowadziły do wyałtowania tego czegoś) Poszewkę można uprać co chwilę, a całość też do pralki się zmieści. I Księżniczce się spodobało jakby bardziej.

Kozowate obgryzają trawę, co po deszczach porosła. Różnie. Za płotkiem jednym, za płotkiem drugim, a dzisiaj na sznurkach. Dla urozmaicenia i odrostu trawy.

Bardziej się plażują niż pasą. Podcięłam świerki. Ponieważ wcześniej gałęzie sięgały samej ziemi, więc trawy tam nie było. No to sobie małpy grajdołki wygrzebały i mają Sopot.

Królowa Matka pozuje tak. Nie tyle nieuczesana, co nieumyta. Zawzięcie obskubują korę  z tych podkasanych świerków. Na czarnym nie znać, a białe takiego umorusanego ryjaka do zdjęcia wystawia.

Efekty dźwiękowe za płotem się wzmogły, ponieważ właścicielka zjechała z miasta z progeniturą całą z przyległościami. Bliźniaki synka wydają dźwięki przebijające bosza łącznie z piłą mechaniczną.Rodzice nie reagują, bo przecież na wsi można drzeć ryja dowolnie. W bloku ostatecznie można się ograniczać, choć i to niekoniecznie.Aktualnie dzieci się wychowuje bezstresowo. Dla rodziców. Bo to jednak stres pewien: coś nakazać, zakazać i w dodatku wyegzekwować.

Marley dał radę.

A babie lato snuje się gęsto. Lata chmarami po gumnie. Na którymś kolejnym spacerze Księżniczka pozbierała na kłaki. A w brodę złapała rzepa. Było chwilę zabawy, żeby go odrzepić....