poniedziałek, 14 lipca 2014

niespodzianki

Najpierw, niedzielnym porankiem wlazłam na FB i mi się na czacie Puma pokazała: "Ciociu, a wiesz, że tata jest u mnie. Przyjechał moim autem" Przeczytałam pierwsze zdanie. No, OK, fajnie. Ale przy drugim czytaniu dotarło do mnie zdanie drugie. I znowu szczęka mi haratła o blat. Mój Biały Brat jest niesamowity! Jego metrdziewięćdziesięciowa wysokość przebył trasę ponad półtora tysiąca kilometrów z polskich Bieszczadów we francuskie Ardeny w damskim wózku na zakupy, tj smarcie! I jak znam życie i jego fantazję, to zrobił sobie po drodze tylko parę postojów na zrobienie kawki. Nawiasem mówiąc uprzednio tę trasę pokonała w tym wózku, w odwrotnym kierunku Puma. Tyle,że jechała pilotowana przez wielkiego nissana (takiego do wożenia VATu na pace). Właściwie, to w tej zabawce jest zupełnie wygodnie i spida też ma niezłego. Tylko ta zewnętrzna, śmieszna wielkość.  No i ubaw pozostałych kierowców na autostradzie, oglądających wielkiego faceta w kolorowej puszce: kto się pcha takim czymś na autostradę. kombinował, kombinował, jak córce autko z powrotem dostarczyć i nadarzyła się okazja do upieczenia dwóch pieczeni na jednym ogniu. Ale mi na niedzielę humor poprawił.
A potem mi ten humor poprawiła moja koleżanka pisarka, dzwoniąc z pytaniem o adres, bo ma dla mnie cieplutka książkę, właśnie wydaną, spakowana w kopertę i dziś świtaniem chce poczta pchnąć. Tak ja obserwuję i cieszę się, że się jej tak marzenia spełniają: chciała nad morze na stare lata -jest nad morzem. Wydała z córki pomocą jedną książkę. Drugą napisała już 2 lata temu i szukała opcji wydania, aż w końcu znalazła I już jest. I marketing do tego też ma zrobiony.A mimochodem nagrała sobie pioseneczkę. I pewnie to jest jedyna piosenka przez nią wykonana i utrwalona i będąca w jej posiadaniu, bo z poprzedniej działalności artystycznej, to tylko króciutki filmik z jakiegoś festiwalu istnieje.
Jakby ktoś chciał sobie posłuchać to można o tu:   Niedziela w pastelach .
W tle wizualnym jest zaproszenie do poczytania jej książek: Blondie$ i Rud€. Pierwszą czytałam, drugą też, w wersji roboczej, niedokończonej. Zachęcam. Dzisiaj premiera i już będą obie w księgarniach. Niebawem pewnie ukaże się kolejna, bo już jest chwilę jakąś na tapecie, tj. na kompie.

Codzienność niedzielna niestety przytłumiła to wszystko. Po pierwsze Starszy dawał czadu ze swoją "religijną gorliwością" będąc upierdliwy w stopniu ostatecznym.
Po drugie zachcianki jego kulinarne spowodowały, że wbrew nadziejom, spędziłam 2 godziny przy garach, mając potem ostatecznie do pozmywania 5 garnków i 2 patelnie. Oraz niezjedzone dary boże do spakowania w lodówkę. Oraz wqrw totalny.
Wqrw się pogłębił, gdyśmy na 18-tą pojechali na mszę do miasteczka. Kazanie półgodzinne o wszystkim i o niczym, zakończone politycznymi pierdołami przeszło moje możliwości percepcyjno-poznawcze. Czy koniecznie muszę takich pierdół wysłuchiwać, jak chcę wypełnić katolicki obowiązek?! Nie dziwię się młodym, że albo nie idą wcale, albo idą pod dzwonnicę. W dodatku schola nabyła jakieś muzyczne instrumenty i łomot był taki, jakby grali na pokrywkach. Głośnik miałam nad głową, więc efekty akustyczne były nieopisane. Zdecydowanie bardziej wolę normalna mszę, z normalna oprawą muzyczną i organistą śpiewającym psalm, niż chórkiem dzieweczek wydzierających się do mikrofonu na nieznana nutę, w sposób sprawiający, że odbiór tekstu przestaje być możliwy.
Po tych wątpliwych przeżyciach duchowych pozostały mi już normalne, codzienne kozio-kocio-psie obowiązki. Koziny wchrzaniały na deser cukinię z ręki. Wanda wyrywała wprost, Stefan mało ie wyskoczył z boksu, a Andzia się wreszcie obraziła ni nie chciała wcale. Na pocieszenie dałam jej tylko odrobinkę suchego chlebka. Pan Kot udawał małego kiciunia i wlazł do koszyczka wiklinowego.
A potem padłam jak kawka.

sobota, 12 lipca 2014

Wisniowo

Ubiegły tydzień był wiśniowy.Ze względu na nadurodzaj wiśni postanowiliśmy się trochę wzbogacić i zerwać na sprzedaż. Moje propozycje, coby pod biedronką sprzedaż uskutecznić padły w przedbiegach, bo panowie stwierdzili, że wstyd. Nie wiem, czemu wstyd sprzedać niekradzione, ale cóż. Rwaliśmy więc do przetwórcy i jedynego w okolicy "podmiotu skupującego" , a zatem i ceny dyktującego. A cena skupu w porównaniu z ceną detaliczna na straganie byłą śmieszna do rozpuku - 80gr w stosunku do 6,50zł. Ale nic to.  Dziecię opanowało lęk wysokości.  Piła poszła w ruch i rwaliśmy te wiśnie na siedząco, klęcząco i td. Łącznie wyszło jakieś 270kg, co stanowiło i tak ułamek tylko tego co na drzewach. A zajęło nam 3 dni.
Na koniec urwałam jeszcze 15litrowe wiadro na dżemik. Niestety, wiśnie mają tę przykrą właściwość, że aby je przerobić, trzeba je najpierw wydrylować. I muszą być wydrylowane dość natychmiast, bo się psują tak leżąc w wiadrze na kupie. No to drylowałam w piątek, już będąc na padnięciu prawie, ale Dziecię przyszło z pomocą. Nieśmiało rzekłam, że mógłby pomóc i w zasadzie odzewu nie oczekiwałam. Dziecię polazło do siebie, a ja zaczęłam się w duchu zżymać. Po chwili jednak wyłoniło się w stroju odpornym na sokobryzganie z drylownicy i zasiadło. I drylowało szybko i porządnie, bo potem nie wybierałam z dżemiku pesteczek wcale, a niestety drylownica przepuszcza ich b. dużo. Dlatego ja wolę paluszkami. Idzie mi równie szybko, łapa nie boli od tego trzaskania i pestek nie ma w przetworze.
Jak się Dziecię wyłoniło w stroju roboczym, to miałam kolejny pozytywny opad szczęki. Dobre mam jednak to Dziecię, choć szalone trochę i leniwe.
Dodam, że właściwie rewanż z jego strony mi się należał, jak chłopu ziemia, bo pół piątkowego dnia (no może ćwierć) spędziłam na wtłaczaniu mu w łeb całek podwójnych i równań różniczkowych. Połączone to było z walką z wqrwem podwójnym. Jego - bo nie panuje nad stresem i tupta jak dzidziuś w takich sytuacjach, czyli drze się i ciska i jest jak żyletka - z daleka i nie tykać. Oraz moim: bo ja musiałam sama zawsze wszystko i nikt mi nie pomagał, a tu istnieje przekonanie, że jak skończyłam matematykę 37 lat temu, to mam umieć. I niewyobrażalne jest, żeby studiować matematykę a nie mieć kontaktu z równaniami różniczkowymi. Oraz, że jak się potem, przez te 37 lat nauczało słupków i Pitagorasa, to już można nie pamiętać. Więc wyglądało to tak, że najpierw ja się uczyłam sama, a potem uczyłam Dziecię. Tak zresztą robiłam przez całe studia. Tyle, że wtedy było to korzystne, bo sama lepiej umiałam. A na co mi teraz? Chyba, żeby się szare nie zastały. Dziecię poszło na egzamin bez ambicji, byle zdać. Zdało z paluszkiem w nosie na 3,5. No i wreszcie chyba mamy matmę z głowy. Moje Dziecię ma możliwości intelektualne, jakich ja nie miałam. On wszystko chwyta w lot. Ma wiedzę szaloną z dziedzin najprzeróżniejszych. Jakoś tak zawsze było, od Dziecięcia smarkatego, że zaskakiwał nas swoimi wiadomościami. Tylko jakoś nigdy mu nie zależało, żeby te możliwości przełożyć na sukces. Zaczął studia z ministerialnym stypendium, które padło po pierwszym roku. I tak mękoli, przepierniczając różne tematy z finezją niewyobrażalną, np. brakiem zal. z angielskiego, przy maturze zdanej na 96%. Dorosłe ADHD - nie zna daty, godziny, terminu. Matka marudzi -włącz sobie przypominajkę na telefonie, powieś kartkę, zaznacz w kalendarzu.
Robiłam z tym ADHD co mogłam, jak mogłam. Wtedy możliwości uzyskania pomocy fachowej były żadne prawie, a ADHD było traktowane jako "niewychowany, rozwydrzony gówniarz". I ot.
Nie każdy rozwydrzony gówniarz jest rozwydrzony i dla dobra gówniarza trzeba mu pomóc, jak to tylko możliwe, póki mały. Dorosły raczej sam sobie nie pomoże.

wtorek, 8 lipca 2014

Sahara

No, może niezupełnie, bo na Saharze są duże amplitudy dobowe, a u nas -nie bardzo. Nocą było dość przyjaźnie, ale mogło być lepiej (Mogło też być gorzej, oczywiście. W pamięci mam potworne upały sprzed kilku lat, które i w nocy nie odpuszczały. I siedziałam nad Czarną, jak nad chorym niemowlęciem i okładałam ja moczonymi w zimnej wodzie ręcznikami, bo była tak kiepska, że myślałam iż rana nie dożyje. Księżniczka, choć babuleńka już, znosi te upały jakoś. Ale na spacery nie kwapią się obie - krótkie siku i kaku, i chałupa)
Poniedziałek więc był kreci, z uzasadnionych powodów: skwar zatykający dech w piersiach, to raz. Dwa, że Dziecko miało wyjazdy. Najpierw zawiózł ciotkę z wiśniami do Rz. Wróciwszy i odetchnąwszy nieco, pojechał zapisać się na kurs rolniczy. A że jechał przez najbliższą metropolię, dostał zlecenie na kupienie 2 rzeczy. Zapomniał o obu. Pojechał więc do metropolii jeszcze raz. I tak go zaabsorbował zakup jednej z tych rzeczy, że o drugiej zapomniał (ta druga, to miały być bułki na grzanki do zupy wiśniowej). Pojechał  zatem do miejscowego sklepiku. Miał kupić 2 bułki i 4 mineralki. Kupił 4 bułki i 2 mineralki. Śmiać się czy płakać?
Potem panowie sobie siedzieli w swoich norach a ja pichciłam obiad i gotowałam słoiki. Ciotka, jak zwykle, narwała wiśni ponad jej możliwości przetwórcze i potrzeby. No i połowę w zasadzie tych wiśni mi zostawiła. Gęsto się przy tym tłumacząc i upewniając, że mi nie przeszkadza. Bo wielokrotnie były afery z powodu, że  zaczęła kombinować jakieś przetwory, a potem mnie nimi uszczęśliwiała w celu dokończenia "sobie". No i zdziwiona była, że ona tak pracę włożyła, a ja się wściekam. Już się wściekać przestałam, bo mam bardziej na co. Ale na łapkę mi nie było specjalnie. Te wiśnie były jedynie na konfitury, a ja plan konfiturowy już zrealizowałam. Nic to, będzie więcej. Dziecko uwielbia. Było tez dużo soku, odlanego z całości, który należało zapasteryzować. Kolejne 10 słoiczków po 0,6 l.
Dziecko wlazło do kuchni w trakcie i powiedziało, że mi współczuje. Dzięki. Jakby piwniczna kuchnia nie stała się siłownią i składem części motoryzacyjnych, a zapiecek nie rozpadł się w trakcie ćwiczeń fizycznych, to bym w ten upał do hadesu poszła i tam pichciła. I tak małe przemeblowanie w magazynie będzie musiało być zrobione niebawem, bo zamierzam piec chlebowy wykorzystać do suszenia suszek. Na pewno jabłka, może też śliwki.
Była u mnie kozolinowa Ania. Ona suszy wielkie ilości tego wszystkiego w chlebowym piecu na takim drewnianym ruszcie. U nas suszyło się kiedyś gruszki wawrzyńczówki, ale na blachach do pieczenia i to nie był dobry pomysł. Tylko kto i z czego mi ten ruszt zrobi?
Przejęłam palenie na wodę. Trudno oczekiwać, by Dziecię się tym zajęło, a Starszy kiepski. Nie dość, że te upały, to jeszcze ten płyn w worku osierdziowym, który na pewno, dodatkowo powoduje trudności oddechowe. No, to niech sobie siedzi, tylko niech mi wieców politycznych nie robi, bo szlag mnie trafi. Ostatnio już mówię, "tak, tatuś, masz rację " i koniec dysputy się robi.

Koty mi  rzygają. Wczoraj usiłowałam podjąć akcje odrobaczania fenbenatem. Łaciatka nie tknęła, bo ona mokrego nie je. Pan Kot i Panna Kotta zeżarli. Po czym Pan Kot natychmiast zwrócił. Chyba skończy się na odrobaczaniu go spot-onem, bo przy poprzedniej akcji też tabletkę zwrócił. (Tylko kiedy, q.., znajdę na to kasę!?) Natomiast Panna Kotta, lata co chwila do kuwety a w międzyczasie puszcza pawia. A ja latam sprzatać, pilnując, żeby Czarna-świnia, nie zrobiła tego przede mną.  W zasadzie to postura Panny Kotty mnie skłoniła do tej akcji. Wygląda jak struna, boki zapadnięte i miednica sterczy jak kozom. A

niedziela, 6 lipca 2014

Niedziela

O, somsiadka rozmawia z mężem. Czyli drze twarz na cały regulator. Nie wiem, czy on głuchy, czy raczej może ona, bo podobno pierwszym objawem głuchoty jest głośne mówienie. Tyle, że ona nie mówi a wrzeszczy. Wrzeszczy głównie do chłopa, na podwórzu przy aucie, w pokoju przy otwartym oknie, czasem nawet do późna w nocy. Do córki raczej nie wrzeszczy, więc albo z nią nie rozmawia, albo głuchotę ma skierowaną.
Ja rozumiem, że faceta trzeba krótko i ostro. Ale żeby już od 8 rano i na całą wieś małżeńskie problemy? Mnie się ostatnio też zdarza drzeć twarz do Starszego, jak mnie do białości doprowadzi, kiedyś nawet cisnęłam rondlem o glebę. Ale to w ramach autoterapii - podobno emocje należy rozładowywać. Było takie małżeństwo muzyków: on kompozytor i multiinstrumentalista, ona śpiewała. No i ta Wanda kiedyś w wywiadzie powiedziała, że maja w domu, jako element terapeutyczny powieszona wielka siatę piłeczek pingpongowych. W momencie osiągnięcia białości tym się ciska. No, a potem trza pozbierać. I jest zmiana tematu.

Dziecię me miastowe, obawiam się, ma zadatki na staropanieństwo. Każdy poznany chłop, po krótkim czasie ujawnia swe istotne braki i idzie w odstawkę. Ostatnio się coś pojawiło nowego na horyzoncie, ale szybko te braki ujawniło. relacjonowała mi, jak w sytuacji towarzysko kawiarnianej siedziało jak mumia, podczas gdy reszta towarzystwa pokładała się ze śmiechu. Tematy szarmancji omijało, więc wypełniał je w 150% starszy o 12 lat kolega. Po czym się zmyło, po czym oświadczyło, że się zmyło, bo drętwo było. Sam pewnie zdrętwiał od siedzenia, bo hulanki do muzyki go nie zajmowały, wobec czego Dziecko się poczuło w obowiązku przycupnąć także. No i wczoraj wołało mi w telefon: gdzie ci mężczyźni. I oznajmiło, że w takiej sytuacji na wnuki nie mam co liczyć. No to ja bezczelnie rzuciłam hasło o reproduktorze. Dziecko się skonsternowało. Okazuje się, że wszelkie kryteria spełnia ten starszy kolega, ale on jest traktowany, jak kolega, doradca, opiekun i wycieraczka łez, a nie kandydat. Ten układ między nimi trwa już parę lat. On ją wspiera, dopinguje. W razie zgryzów Dziecko dzwoni do niego. Ale on przyjeżdża na  łykend i idzie wyrywać laski. Po czym ona się bulwersuje jakością tych lasek. A on laski traktuje krótkoterminowo -docelowo.
Ja się wcale nie dziwię parom, które są razem od lat kilkunastu, maja wspólne dziecko, a mieszkają osobno. Układ idealny. Dla dziecka też nieźle ostatecznie, bo nie ogląda scen między rodzicami, ponieważ takowe nie istnieją. Jak się sobie nie wisi za plecami na okrągło, to i o sceny trudniej.
Moją szwagierkę najstarszą i najważniejszą nadal bulwersuje (i nie tylko ją, prawie każdego, kto się dowiaduje o tym) fakt, że mamy ze Starszym osobne pokoje, a zatem i osobne łoża.
No, sorry, ale czy jest obowiązek sobie wzajemnie w kark dmuchać i bezwzględnie się dostosowywać do tej drugiej, niby, połówki, jak się ma wielką chałupę i możliwość zachowania nieco prywatności i dania luzu własnym upodobaniom?
Ja lubię poczytać do poduszki papierowe albo monitorowe. Starszy chce mieć ciemność. Starszy słucha jedynego właściwego radyja, które mi podnosi ciśnienie. Zwierzyna się lubi na mnie wylegiwać i ja lubię zwierzynę, Starszego bulwersuje zwierzyna na pościeli. No to po co? A pokoje stoją luzem.
Niby ten, który sobie przysposobiłam był zarezerwowany dla szwagierki. No, ale bez przesady. jak przyjeżdża parę razy w roku, to nie musi mieć zarezerwowanego pokoju. Nazywa się, że szwagierkę wywaliłam z domu. Ale niech tam się nazywa, jak chce. Zaczyna mi w końcu być lotto.
Zresztą Starszy jest starszy coraz bardziej i w dodatku chory. W piątek doktór podejrzał płyn w worku osierdziowym. Co jest wielce prawdopodobne. Starszy się męczy bardzo i oddechu mu brakuje. Pewnie jednak przejmę to palenie na ciepłą wodę, bo mu szkodzi zadymianie przy rozpalaniu. Wraca z kotłowni zadyszany bardzo. W zasadzie ostatnio to jest jedyna praca, jaką wykonuje w domu (oprócz robienia sobie śniadania i kolacji). No, niby czasem mógłby w czymś wyręczyć, na siedząco, np. pozwijać skarpetki, co fizyczną pracą nie jest, ale czas mi zabiera.

Dziecko domowe skończyło już kurs na ciąganie przyczepy. I teraz muszę znaleźć 2 stówy na egzamin.Co będzie trudne dość, wobec zaistniałych wydatków, przekraczających w zasadzie możliwości. Oraz wobec konieczności znalezienia dodatkowo 125 zł na "bosza", bo poprzedni padł, a jest to narzędzie niezbędne. zwłaszcza, że Dziecko remontuje pług, który musi czymś obedrzeć z rdzy i resztek niemieckiej farby. Najefektywniejsze byłoby piaskowanie, ale leży poza możliwościami finansowymi. Może by w toto-lotka zagrać?

A,do kompletu jeszcze pojawił się oberwany do rdzenia pazur Księżniczki. Leję wodą utlenioną i psikam Prediprą. Księżniczka "nie rusz mnie, nie dotykaj mnie", więc nie od razu się zorientowałam o co chodzi z ta łapą. A Andzia ma wytarty do skóry grzbiet na kłębie. Smaruje maścią ajurwedyjską, jak będzie bezet do poniedziałku, to jednak znowu kasa, bo trzeba będzie weta zawezwać. Może by już było na tyle tych niespodzianek finansowych, bo będę musiała ogłosić upadłość.





czwartek, 3 lipca 2014

Konfitiury i inne takie..

Ostatnie dnie pod znakiem konfitur wiśniowych i innych takich, oraz podróży.
Czasu brak na inne tematy, bo wiśnie należy najpierw pozyskać z drzewa, potem wydrylować, potem przetwarzać zawzięcie. Wiśni w tym roku zatrzęsienie, ale pogoda taka, że obawiam się, iż niewiele jeszcze zdołam uzyskać na własny użytek, bo owoce psują się na drzewie.
W poniedziałek pozyskałam wiadro, wydrylowałam paluszkami i wyszło tego 6kg z przeznaczeniem na konfitury. Konfitury MUSZĄ być, bo moje domowe Dziecko bez nich obejść się nie może. W ub roku nie było wiśni. Zerwałam troszeczkę i zrobiłam dżem. I były wielkie krzyki: czemu dżem, a nie konfitury i tupanie nóżkami. No to poszłam i jeszcze nieco wyiskałam z tych drzew i zrobiłam 5 małych słoiczków.
Teraz, z tych 6 kg wyszło 12 małych słoiczków konfitur oraz 7 dużych słoików soku.
Wczoraj trochę nie padało i udało mi się namówić Starszego, żeby mi traktorem wyjechał pod wiśnie. Rwałam z maski. Już pod koniec wpadło Dziecko, które wróciło z nauki jazdy z przyczepą i zaczęło tuptać, że "czemu łażę po traktorze, że pozaginam i będę klepać" i tede tuputupu. A ja po tej masce łażę rokrocznie i , się okazuje, peerelowska blacha dobra była, bo nie pozaginałam. Zresztą, ważę niedużo więcej niż worek ziarna i w szpilkach po tym nie biegam.
Starszy, po przedwczorajszych harcach, miał wczoraj "dzień dobroci dla zwierząt" i pomógł drylować. Maszynką. A ja paluszkami. Wyszło 10kg. Z tego 6 kg będzie na frużelinę, a reszta jeszcze na konfitury, bo Dziecko woła, że MAO! Frużeliny dotąd nie robiłam i mam zgryz pewien, czy na tej mące kartoflanej ma to się prawo trzymać 2lata, jak zapewnia autorka przepisu. I w dodatku w słoiczku"odwróconym dnem do góry". Ponieważ zdarzyło mi się przejechać na "słoiczkach odwróconych dnem do góry", więc wszystko pasteryzuję. Zresztą, prościej jest zapasteryzować, niż robić te całe akcje z wyprażaniem słoików i pokrywek w piekarniku, parzeniem sobie potem rąk tymi słoikami itd.
A swoją drogą, czy ktoś jeszcze pamięta te przetwory pod celofanem? Przecież tam żadnej pasteryzacji nie było i się trzymały! I to takie na wpół surowe. Pamiętam, że pierwsze swoje przetwory robiłam, szczylem jeszcze będąc w podstawówce. Pierwsza była galaretka na surowo z porzeczek. Pod celofanem. Potem takaż z niedojrzałych jabłek - "dziczek" - miała piękny kolor, który zmieniał się w zależności od stopnia dojrzałości jabłek. No i oczywiście konfitury z wiśni. W zasadzie - akcje towarzyszące moim pierwszym konfiturom z wiśni powinny mnie zbrzydzić do nich na całe życie, ale jednak wiśnie wygrały!
Miałam pewnie ze 14 lat i były już wakacje. Rodzice w pracy, dziadkowie w polu, a rodzeństwo gdzieś się zmyło. Zostałam sama w domu. I z nudów wybrałam się z puszką na te wiśnie. Wiśnie rosły wzdłuż płotu, przy ulicy. W owym czasie ulica niewiele różniła się od dzisiejszych polnych dróg, zresztą, po drugiej stronie tej ulicy były właśnie pola. Brama wjazdowa na posesję istniała głównie teoretycznie. Rwałam sobie te wiśnie siedząc na drzewie, obżerając się jednocześnie. Cisza, spokój, ptaszęta świergolą. Aż w pewnym momencie uwagę moją zwróciło jakieś szurgolenie pod drzewem. Luknęłam w dół i zobaczyłam faceta z instrumentem. Facet był mi niejako znany z widzenia, ale nie od tej strony. Zaś widok męskich instrumentów - szokujący. Jakoś przytomnie zaczęłam wołać babcię, której zresztą nie było, a nawet jakby była w domu, to z racji odległości, i tak by moich wrzasków nie słyszała. No, ale facet o tym nie wiedział, zwinął instrument i zwiał.
Przedwczoraj, tak na chwilę, odwiedziłam miasto dzieciństwa. Nawet za bardzo nie było możliwości ładowania akumulatorów, co zwykle następuje. Przez chwilę posiedziałam sobie w kuchni z widokiem na góry, pijąc kawę i wcinając mielony z wątróbki pomysłu Brata. Całkiem niegłupie są te jego pomysły!
Reszta czasu zeszła pod znakiem trzęsawki, w którą wpadłam, zorientowawszy się, że zostawiłam w domu kartę. Nie miało to w zasadzie żadnego znaczenia, bo miałam zostać odwieziona z powrotem. Reakcja mojego organizmu była więc nieadekwatna do rangi zdarzenia i stanowiła jednoznaczny sygnał, że trzeba cóś z tym zrobić.
W domu w międzyczasie zapanowało rozprężenie niejakie -koty wybrały wolność, kozy czekały aż wrócę. Plus dodatni ten, że Dziecko naniosło drewna do grzania wody. Gdybym się nie oddaliła, to ja bym to drewno po trochu codziennie nosiła. Więc warto czasem się zmyć na chwilę. Tyle, że kozy wydojone zostały dopiero po 23-ciej, bo tego nikt za mnie nie zrobi. Usiłowałam namówić Dziecko, by się na wszelki wypadek nauczyło. Ale Dziecko obrzydliwe jest i koziego cycka w rękę nie weźmie. Tak jak nie weźmie w rękę psiej miski na wodę, tylko, jak widzi, że brak, to dolewa szklanką. A miska myta, przy każdym ponownym napełnieniu, syfem nie obrasta (a pije cała banda, jak smoki, więc myta kilka razy dziennie)
A propos bandy: w nocy obudził mnie tupot straszliwy. Otworzyłam oko w przekonaniu, że to wojska sprzymierzone maszerują na Krym. Ale nie. To dwa bure zawiązały rasistowską organizację przestępczą i ganiały biedna łaciatkę, która uciekała przed nimi z wrzaskiem strasznym. Na szczęście łaciatce, oprócz zażytego strachu, nic się nie stało. Natomiast bure, a zwłaszcza Pan Kot, ruchu nieco zażyły. Kupiłam laserek do rozruszania Pana Kota. Ale Pan Kot ma w zadzie latanie za czymś, czego złapać nie można. Leży rozciągnięty na jakieś 90cm na podłodze i zdaje się mówić: "puknij się, babo, w czoło, nie ze mną te numery". Latają dziewczyny, które latają i tak. Zwłaszcza Panna Kotta, której nie wiem gdzie jeszcze nie było, bo przemieszcza się lotem błyskawicy z jednej szafy na drugą, zaliczając w międzyczasie nadstawki, które sobie sama, z góry, otwiera. A ślady jej urzędowania znajduję w postaci zawartości wyrzuconej na podłogę. Jest wredna małpa z jednej strony, ale z drugiej przesłodki kocio, który sam przyłazi na kolana, pomruki z siebie wydaje, pysio nadstawia do myziania i udeptuje. Żaden inny tego nie robi. Panu Kotu zdarza się łaskawie pomruczeć, gdy leży rozciągnięty na glebie i zezwoli na pogłaskanie się. Ale i tak ogonem przy tym wali.
Ale teraz już do roboty. Pogoda paskudna. Miasto Szkła i Biszkoptów dziś mnie znowu czeka, ale tym razem Dziecko mnie zawiezie.
Miłego!